Chata za wsią (Bałucki, 1881)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Chata za wsią
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Chata za wsią.

Potrzeba mi było stolarza dla odnowienia niektórych mebli. Posługaczka moja doradziła mi jakiegoś majstra z przedmieścia, który miał robić dobrze, a niedrogo; poleciłem jéj więc, aby mi go przyprowadziła. — Przyszedł zaraz na drugi dzień rano. Był to człek prosty, barczysty i tak silny, że fotel, który ja z trudnością podnieść mogłem, on chwycił w atletyczne swoje ręce jak dziecinną zabawkę, i oglądając, obracał na wszystkie strony bez najmniejszego wysilenia. — Twarz miał śniadą. — Mimo to rysy twarzy były nadzwyczaj regularne, co się rzadko zdarza w tej klasie, w któréj ciężka praca. niedostatek i inne wpływy zacierają czystość rysunku i tworzą fizyognomije pospolite i często karykaturalne. — Mój stolarz raz, po zabraniu szafy na książki, nie pokazał się czas dłuższy, a że mi niewygodnie było trzymać książki na stole i na podłodze, więc poszedłem do jego mieszkania przypomnieć mu, aby się pośpieszył z robotą. — Mieszkał, jak już wspomniałem, na przedmieściu w domku, przed którym był mały ogródek, starannie utrzymany, pełen róż najrozmaitszych odmian, bo było to właśnie przy końcu czerwca. Jakaś kobieta blada, nizka, nieładna, ale bardzo sympatycznej powierzchowności, wyszła do mnie i na zapytanie, gdzie mieszka stolarz, odpowiedziała mi, że mąż wyszedł na miasto za interesami, ale niebawem powróci, i zaprosiła do stancyi, abym tam poczekał.
Zachowanie się jej bez uniżoności zadziwiło mnie, a jeszcze więcej rozmowa. w której zdradzała lepsze wychowanie i pewną inteligencyę, jakiej nie spodziewałem się znaleźć w żonie prostego stolarza. Mieszkanie również, choć skromne, ale bardzo gustownie urządzone, miłe oczom robiło wrażenie. Składało się z dwóch stancyj pięknie wybielonych z podłogą wymytą czysto. Warstat mieścił się w drugiej połowie domku, zkąd dochodził mnie świst posuwanych hebli i śpiewy czeladzi.
Z prawdziwą przyjemnością rozglądałem się w tem mieszkanku, tak niepodobnem do owych brudnych, pełnych zaduchu izb, w których zwykle mieszczą się biedniejsi rzemieślnicy nasi.
W każdym kątku było tak czysto, jakby kto umyślnie na wielkie święto porządki porobił; nawet w naczyniach miedzianych, któremi obwieszona była ściana, przejrzeć się można było. Przypominało mi to niemieckie domy, znane z czystości. Co mnie jednak najwięcej uderzyło, to kilka książek w oszklonej szafie. Był to już zbytek, jakiego sobie niejeden szlachcic nie pozwala na wsi, tem więcej zdziwił on mnie w domu stolarza.
Pobudzony ciekawością, niedyskretnie może zbliżyłym się do owej szafy, by się przypatrzyć książkom i odrazu zajęła mnie jedna bardzo ozdobnie oprawna w ten sposób, jak zwykle oprawiają się książki, przeznaczone nb. nagrody dla uczniów; na grzbiecie jej błyszczał tytuł ozdobiony złotemi literami, — tytuł książki był: Chata za wsią — Kraszewskieqo. — Zwróciłem się do gospodyni i spytałem: dlaczego książka ta wyszczególnia się od innych. — Zarumieniła się na moje zapytanie i zakłopotała nieco.
— To zapewne podarunek — odezwałem się, chcąc domyślnością swoją wyprowadzić ją z kłopotu.
— Nie — odrzekła z nieśmiałością — tośmy sami tak kazali oprawić, bo... bo mojemu mężowi i mnie podobała się bardzo ta książka.
Nie zadowoliła mnie ta odpowiedź. — Z trudności, z jaką pzychodziło jej dawać mi to wyjaśnienie, domyślałem się, że było ono nieprawdziwe, że musiała po za tem kryć się jakaś inna przyczyna owej misternej oprawy. Ale pytać się — o to nie wypadało.
Później dopiero, kiedym poznajomił się bliżej z tymi ludźmi, dowiedziałem się, jak ważną rolę w ich życiu odegrała ta powieść. — Rzecz się tak miała.
Ona była córką biednego urzędnika. Było ich kilka, córek w domu; ładniejsze i młodsze powychodziły zamąż, jedna wstąpiła do klasztoru, a Anielka, najstarsza i niezbyt powabna, godziła się już z myślą staropanieństwa, gdy jakaś jej krewna zaczęła ją na gwałt swatać z Marcinem Tobołkiem, stolarzem, który niedawno został majstrem i na swoję rękę otworzył warstat.
Rzemieślnik był młody, przystojny, ale rubaszny i prosty; schlebiało jego próżności mieć za żonę córkę urzędnika, nie bogatą wprawdzie, ale pracowitą. Parma, nie mając nic lepszego do wyboru, zgodziła się także dość łatwo zostać panią majstrową — no i pożenili się.
Ale po ślubie dopiero pokazało się, jak trudno wyżyć razem dwojgu ludziom, z których, każde wychowane było w innych warunkach, pojęciach, zwyczajach. Ona, jako córka urzędnika, a przy tem mająca matkę bardzo rozsądną i wykształconą kobietę, pomimo szczupłych funduszów, miała sposobność wyuczenia siłę nietylko praktycznych zajęć kobiecych, jak szycia, gotowania, gospodarstwa, ale i takich rzeczy, które kształcą umysł i serce. Było tam nie bardzo wiele tej nauki; ale Jak na żonę stolarza, to aż nazbyt wiele, bo nawet trochę muzyki i śpiewu. Przy tem z domu wyniosła pewną ogładę towarzyską, delikatne obejście; gdy tymczasem on, choć w gruncie poczciwy i niezły człowiek, ale gburowaty i szorstki, nie umiał, nie znał nic więcej nad to, czego się w waratacie nauczył, t. j. pracować, kląc i bić. Nawet wtedy, kiedy chciał być najlepszym, najłagodniejszym, delikatność jego przypominała niedźwiedzie karesy, które mogły więcej boleć, niż sprawiać przyjemności. Mimo to, żona jego, jako kobieta rozsądna, umiała się jako — tako do niego zastosować, a choć postępowanie jego i słowa na każdym kroku raziły jej delikatne uczucia, to starała się nie pokazać mu tego, ani ludziom. Przymuszała się gwałtem, aby mu nie dać poznać tej różnicy, co ich dzieliła.
Za to jemu trudno było wyżyć w tych warunkach. Czuł instynktowo wyższość umysłową żony i to go robiło wobec niej nieśmiałym i zarazem gwałtownym. Gwałtownością zakrywał nieśmiałość. Łatwo mu przychodziło złajać ją, ale trudno porozmawiać z nią spokojnie. Kiedy próżność jego oswoiła się już z honorem, jaki mu sprawiło pojęcie za żonę córki urzędnika, począł lekceważyć sobie ten honor, przedrwiwać nawet jej pochodzenie w sposób brutalny, i wyrzucał jej głośno przy ludziach, że byłby się mógł lepiej ożenić z córką jakiegoś krupnika z Piasku, co miała w posagu dom, pięćset reńskich i korale po matce. — A ty coś miała? — pytał drwiąco.
Czuł się krępowany w towarzystwie żony, bał się prawie rozmowy z nią i na zimowe wieczory uciekał z domu do piwiarni. Tam dopiero, w gronie swoich znajomych, kolegów, kumotrów i kumoszek, czuł się swobodnym, wesołym, i nieraz patrząc na otyłe stolarki, które w bagdadzkich chustkach i koralach, ubrane z paradą, obsiadły stół i razem z mężami traktowały się piwem, z żalem mówił, bijąc pięścią o stół: otóż takiej żony mnie trzeba było, takiej, — a mnie głupcowi zachciało się panny edukowanej — damy z marcepanu!
A kumotrowie dogadywali i rozniecali uszczypliwemi mowami jeszcze więcej owo niezadowolenie. Toteż pan majster wracał nieraz do domu zły i wściekły, — tłukł, co mu pod rękę podpadło, a klął, że biedna kobieta cierpnęła z trwogi. Kiedy potem wytrzeźwiał i przypomniał sobie, co za awantury wyprawiał, nie śmiał żonie spojrzeć w oczy, wymyślał na poczekaniu jaki interes na miasto, gdzie, dobrawszy sobie jednego lub kilku znajomych-a tacy zawsze znaleźli się pod ręką — chodził z nimi nieraz aż do późnej nocy, szukając w trunkach odwagi do powrotu do domu i stawiania się ostro żonie.
Powtarzało się to coraz częściej, a przez to zaniedbywał warstat i robota szla byle jako. Wprawdzie żona pilnowała jak mogła, ale nie wiele poradziła, bo nie znała się na robocie. Ludzie bez nadzoru rozpuścili się, kundmani odstręczyli i bieda zaczęła zaglądać do mieszkania zamożnego niegdyś majstra.
Do tego jeszcze, wracając raz nocą z jakiejś birbantki, zaziębił się i dostał zapalenia stawów. Choroba była nie tyle niebezpieczną, ile dolegliwą i uwięziła go na czas dłuższy w łóżku. Były to straszne męczarnie dla człowieka, przyzwyczajonego do życia hulackiego poza domem, leżeć kilka tygodni spętanym niemocą i cierpieniem. — To też niecierpliwił się strasznie; stał się zrzędny, nieznośny.-Żona z anielską cierpliwością i słodyczą znosiła ten zły humor męża; pielęgnowała go troskliwie i nie odstępowała, chyba gdy zajęcia gospodarskie wymagały tego.
Ponieważ wiedziała, że niechętnie z nią rozmawiał, że ta ciągła obecność jej gniewała go, więc, aby nie drażnić go widokiem swoim, najczęściej na boku lub w drugiej izbie siadywała z robotą, by być pod ręką na przypadek, gdyby jej potrzebował. Była to delikatność z jej strony, na której on się prawdopodobnie nie poznał; mimo to staranność i czuła opieka ułagodziły trochę jego gwałtowność i rozmiękczyły serce.
Niby nierad był z tego, że tak ciągle kręciła się koło niego, a jednak gdy wyszła i dłuższy czas jej nie było, to mu czegoś brakowało i było jakoś gorzej.
Jednego wieczora, kiedy, po wydaniu kolacyi, wróciła z warstatu i usiadła do roboty, zasłoniwszy umbrelką lampę, by światło nie raziło męża, -stolarz, który leżał wpatrzony w sufit, rzucając się czasem po łóżku z nudów i niecierpliwości, podniósł naraz głowę, popatrzył na żonę i po chwilowem wahaniu zdecydował się zagadać do niej.
— Matka!
Położyła coprędzej robotę i zbliżyła się ku niemu.
— Czy doktór nie mówił ci, jak długo ja jeszcze będę musiał gnić w tem łóżku?
— Dokładnie on sam nie wie; mówił, że zawsze z parę tygodni będziesz musiał poleżeć, dopóki całkiem dobrze nie będzie, bo mogłoby się znowu powtórzyć.
— Bodaj go z takiem gadaniem! Od czegóż on doktór, kiedy pomódz nie może,
— Doktór nie Pan Bóg. Na wszystko trzeba czasu i cierpliwości.
— Tak - dobrze tobie gadać, coś zdrowa; ty nie wiesz, co to za piekielnie nudna rzecz leżeć tyle tygodni. To oszaleć można.
Rzucił się niecierpliwie na łóżku, potem ziewnął i przeciągnął się tak, że aż kości zachrupotały.
— Która godzina? - spytał znowu po chwili.
— Dziewiąta.
— Dopiero dziewiąta. Tyle jeszcze godzin nocy, a tu usnąć nie sposób, bo i spanie mi już zbrzydło. Co tu robić, co robić? - powtarzał rozdrażniony, szarpiąc się za włosy.
— A choćbym ci co przeczytała? — spytała nieśmiało i zaraz umilkła, bo w tej chwili przypomniała sobie, że mąż jej niechętnie patrzył na to, jeżeli czasem wzięła się do czytania.
Miała kilkanaście książek po matce, ale je ukradkiem tylko czytać mogła w niedzielę, gdy męża nie było w domu, bo, gdy nieraz przypadkiem zobaczył ją z książką w ręku, długo potem znęcał się nad nią i dogryzał uszczypliwie, nazywając czytanie pańskiemi zachciankami, próżniactwem, głupstwem.
Wstręt ten do książek wzbudziło w nim nieuctwo. Ledwie umiał czytać i lekceważeniem maskował wstyd i upokorzenie, jakiego z tego powodu doświadczał. To też żona, przypomniawszy to sobie, była pewną, że i tym razem oburzy się na nią. Ale nadspodziewanie stolarz, po chwili milczenia, przystał.
Nudy już mu tak dokuczały, że chciał w jaki bądź sposób je odpędzić. a może miał nadzieję, że przytem prędzej będzie mógł usnąć.
Ucieszona pozwoleniem męża, stolarka przyniosła z kuferka jedną książkę i usiadła z nią przy lampie. Była to właśnie Kraszewskiego: „Chata za wsią“
Stolarz z początku bez uwagi słuchał czytania, chwytał uszami tylko brzęk słów, który go powoli usypiać zaczął. Gdy jednak doszła do ustępu, w którym jest opisane przybycie bandy cygańskiej do Stawisk, wytrzeźwił się.zaraz ze snu, który mu już zamykał powieki; otwarł je szeroko i patrzył z uwagą w twarz czytającej, bo powieść obudziła w nim, a raczej odgrzebała gdzieś, na samem dnie jego duszy leżące, wspomnienia z lat dziecinnych, przysypane inne mi. I on pochodził ze wsi, mieszkał w jakiejś mizernej chacie, z której uciekł w świat, gdy macocha dogryzać mu poczęła, a co więcej, że w żyłach jego była przymieszka krwi cygańskiej, bo matka jego chowała się w cygańskiej bandzie, zanim poszła za jego ojca.
To uderzające podobieństwo zainteresowało go niezmiernie i zadziwiło. Chwilowo przypuszczał, że żona umyślnie wyszukała tę powieść, aby mu przypomnieć jego nizkie pochodzenie i upokorzyć; ale, po głębszem zastanowieniu, przyszedł do przekonania, że to byłoby niepodobieństwem, aby mogła wiedzieć o tem, bo nigdy przed nikim nie przyznał się do tego — i od czasu, jak wyszedł ze wsi, zapomniał o niej zupełnie, nawet myślą nie lubił wracać w tamte strony.
Dopiero powieść przypomniała mu je żywo; dawne obrazy, jak męty poruszone, wydobywały się od spodu i kłębiły po jego pamięci. Miały one wiele podobieństwa z temi, które powieść opisywała. Dziwiło go to bardzo, w jaki sposób ten, co pisał tę książkę, mógł tak wszystko dokładnie wiedzieć, a co więcej go jeszcze uderzyło, że rzeczy takie, które mu się zdawały wcale niewarte gadania, a nawet brzydkie, w czytaniu wydawały mu się takie piękne.
Chata jego, do której wstydził się przyznać, wydawała mu się teraz całkiem inną, odkąd wysłuchał opisu w powieści. I sioło jego i siermięgi chłopskie i rozmowy w karczmie — wszystko mu się teraz jakoś inaczej wydawało i podobało więcej. Przytem, sam wątek powieści, historya Motruny i cygana mocno go zajęła; słuchał z natężoną uwagą, nie ruszając się prawie, tak że żona była pewną, że usnął i powoli zniżając i osłabiając głos, nareszcie czytać przestała.
— Czemuż nie czytasz? — spytał natychmiast.
— Myślałam, żeś usnął.
— Nie, nie, czytaj dalej. To ciekawa historya, bardzo ciekawa. Czy też cygan postawi na swojem? Pewnie postawi. bo to zacięte sztuki. Sam znałem jednego takiego, co osiadł na roli i kołodziejem został. Może to o nim piszą. Tylko tamten inaczej się nazywał. Wyszedł potem na bogatego kmiecia. Ciekawym, czy i temu się tak poszczęściło. No czytaj, czytaj dalej.
Ciekawość rozgorączkowała go, — podparł głowę ręką i słuchał dalszego ciągu; żona, zmęczywszy się parogodzinnem czytaniem, zrobiła mu uwagę, że może trzebaby czytanie na jutro zostawić i iść spać.
— Spać? Tak wcześnie? A któraż to godzina?
— Po jedenastej — odrzekła.
Stolarz wypatrzył na nią zdziwione oczy.
— Co? już po jedenastej? — Podniósł oczy na zegar na ścianie. — A prawda — już po jedenastej, toż to zleciało.
Pomimo tak spóźnionej pory, nie miał wcale ochoty do spania i byłby z chęcią słuchał dalej czytania, ale brakowało mu odwagi wydać się z tem, żeby żona nie śmiała się z niego, że się tak rozmiłował w książkach. Wydawało mu się to strasznie dziecinnem. Nie odezwał się więc ze swejem zachceniem; przymknął oczy i usiłował usnąć. Ale nie mógł, bo miał zajętą głowę myślami.
Myślał wciąż o swojej wsi rodzinnej; a im więcej myślał, tem wyraźniej mu się rysowała w pamięci, tem więcej w duszy budziło się wspomnień..
Przypomniał mu się parów, nad brzegiem którego stała na samym końcu chata jego ojca, — ów parów, do którego w zimie zsuwali się po zmarzniętym śniegu dla zabawki.
a latem łapali raki w rzeczułce, co płynęła spodem. I przypomniał mu się Tomek kulawy, z którym razem pasali bydło pod lasem i kręcili fujarki na wiosnę — i Maryśka Kapuścianka, co się z nimi bawiła w chowanego, i Jasiek Sobczak i tylu innych, i ciekawość go brała dowiedzieć się, czy też żyją, co się z nimi stało.
Ułożył sobie, że jak się ociepli i on całkiem wyzdrowieje, to trzeba będzie w jakie święto pojechać tam i zobaczyć ich. A może jeszcze i ojciec żyje i ucieszy się, gdy go zobaczy.
Myśli przeszły potem w senne marzenia, które tak poplątały jego wspomnienia z tem, co mu żona czytała, że chwilami miał siebie za cygana, a Maryśkę Kapuściankę za Motrunę — i Bóg wie, jakie z tego cudowne historye mu się tworzyły we śnie. A sen miał długi, i kiedy się obudził, już dzień był biały.
Ranek wytrzeźwił go trochę z wczorajszych rojeń, już odechciało mu się jechać na wieś, zobaczyć swoich; ale zawsze ciekawy był dowiedzieć się o losach Tumrego i Motruny. Żona jednak miała tyle zajęcia przez dzień, że nie było chwilki czasu na czytanie i musiał czekać wieczoru, a nawet sam odważył się przypomnieć jej czytanie, gdy widział, że się do innej roboty zabierała. Przykro mu się robiło, kiedy jaki interes lub spóźniona pora zmuszały ją do przerwania powieści, z niecierpliwością czekał dalszego ciągu. Losy Motruny i Tumrego tak go mocno obchodzić zaczęły, że myślał o nich ciagle i oburzał się, że ci przeszkadzali zakochanym; a kiedy przyszła zkolei historya Marysi, to rozmiłował się w niej, jakby to była jego własna córka; niepokoił się, by czasem Tomkowi nie udało się zbałamucić poczciwej dziewczyny, by się nie zmarnowała w biedzie, — często nawet wilgocią zachodziły mu oczy nad losem sieroty. Ocierał je coprędzej ukradkiem przed żoną, wstydząc się swojej słabości. A przy samym końcu, ileż to było strachu, czy kochankowie znajdą się, czy ojciec pozwoli na to małżeństwo, czy Ora nie uprowadzi Maryśki na Węgry. Odetchnął dopiero swobodniej na ostatniej stronnicy, gdzie mowa o weselu Tomka i Maryśki.
Tak się zainteresował tą powieścią, że ani spostrzegł, iż od czasu, jak ją żona rozpoczęła, minął tydzień cały.Dziwił się, iż mu czas tak prędko przeszedł. A że doktór nie pozwolił mu jeszcze z łóżka wstawać, więc żona jego, dla rozerwania go, wyjęła drugą książkę, którą on nie z mniejszem wysłuchał zajęciem.
Nie miał nigdy przedtem pojęcia, aby w książkach tak zajmujące rzeczy stać mogły. Słyszał nieraz na wsi chłopów czytających, sam z trudnością potrafił złożyć litery w wyraz, ale czytanie takie więcej go męczyło, niż dawało przyjemności, bo to była mechaniczna praca. Dopiero teraz począł innemi oczyma patrzyć na książki, a zarazem i na żonę-lektorkę. Nie lekceważył już jej wykształcenia, ani się naśmiewał, -owszem, cieszył się i był dumnym z takiej żony. Raz nawet, kiedy mu przyniosła kawę do łóżka, wziął ją z czułością za rękę, czego przedtem nigdy nie bywało, i odezwał się miękkim głosem:
— No, cóż, nie pocałujesz mnie?
Po paru tygodniach przyszedł całkiem do sił i zdrowia. Zajęcia stolarskie, uregulowanie interesów, staranie się o nowe roboty, zajmowały mu tyle czasu, że o czytaniu mowy być nie mogło; wieczorem także brakło czasu, bo trzeba było iść do piwiarni.
Pierwszego dnia, kiedy wychodzić zaczął, poszedł tam zaraz, spragniony piwa i towarzysta i wrócił dopiero późno w nocy do domu podchmielony nieco; nie robił jednak już awantury, jak dawniej bywało, — owszem, był dla żony dziwnie czułym, całował ją po rękach i pytał ciągle, czy się na niego nie gniewa.
— Ale bo może gniewasz się, duszyczko, bo, widzisz, ja tego troszeczkę... to z tym, to z tym-nie trzeba ci mówić — tego nie przymierzając jak stary Rataj — wiesz ten dziad, cośmy to o nim czytali.
Na drugi dzień poszedł znowu do piwiarni, ale wrócił wcześniej i to dość wcześnie, trzeciego dnia już mu tam nudno było. Rozmowy towarzyszy nietylko go nie bawiły, ale wydawały mu się nudne, a nawet raziły go, sam nie wiedział czemu, ale nieprzyjemnie mu było słuchać konceptów rubasznych, w których dawniej tak smakował. Wrócił do domu przed dziewiątą, a że spać jeszcze nie miał ochoty, więc siadł przy żonie, zagadał to i owo; rozmowa jakoś się nie kleiła; odważył się nareszcie, po chwilowśm wahaniu, zapytać, czy nie ma jakiej nowej książki. Z radością spełniła jego wolę i siedzieli blizko do jedenastej przy czytaniu.
Następnego dnia po robocie stolarz wybierał się znowu do piwiarni, ale tylko na bardzo krótko. Miał wrócić za chwilę i słuchać dalej powieści. Już na wychodnem we drzwiach zatrzymał się i rzekł do żony:
— A możeby nie iść? — pośle się po piwo, napijemy się oboje — co? jakże myślisz?
Żona z wdzięcznością spojrzała na niego; to wzmocniło jego postanowienie.
— Tak, lepiej zostanę w domu — rzekł, stawiając laskę w kącie — i tak błocisko i plugawica na świecie. Poco się daremnie włóczyć. Zrobimy sobie w domu jajecznicy — prawda matko! — napijemy się po kufelku i będzie.
Otworzył drzwi do sieni. Hej! Antek — zawołał — biegaj duchem po piwo do Stefana.
I wysłał chłopca na miasto; żona tymczasem zakrzątnęła się koło jajecznicy i pierwszy raz może, od czasu pobrania się, zjedli wspólnie kolacyę. O ósmej już siedzieli przy książce. Ona czytała, a on, podparłszy brodę rękoma, słuchał i pykał sobie dymek z krótkiej fajeczki.
Odtąd co dzień powtarzały się takie sceny. Czasem jeszcze stolarz zajrzał do tej lub owej knajpeczki, ale dosiedzieć tam długo nie mógł. W domu u niego było tak czyściutko, tak schludnie — tyle miłych i ciekawych rzeczy.. mógł się nasłuchać.
Pod dobroczynnym wpływem kobiety cichej, łagodnej, stolarz, sam nie wiedząc jak i kiedy, wyszlachetniał w obejściu, odzwyczaił się powoli od rubasznych wyrazów i przekleństw. Inni majstrowie śmieli się z niego z początku, nazywali go jaśnie wielmożnym stolarzem, ale on z pobłażliwym uśmiechem przyjmował ich docinki i nie myślał zmieniać trybu życia. Pilnował teraz więcej roboty, a że był zdolnym robotnikiem, więc zamówień miał do syta.
Nie tylko wygrzebał się z długów, ale po paru latach był już w stanie kupić sobie domek z ogródkiem, gdzie właśnie go poznałem; a całą tę zmianę zawdzięczał Kraszewskiemu, który powieścią swą rozbudził w nim zamiłowanie domu.
Nic téż dziwnego, że Chata za wsią w takiém poszanowaniu była u nich i że ją sobie tak suto oprawić kazali: był to kamień węgielny ich szczęścia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.