<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Stara Mośkowa
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Stara Mośkowa.

Była to żydówka starej daty. Chodziła w złocistym czepcu, który na większe święta przewiązywała bindą z pereł, z turkusowym guzem na środku; odziewała się białem prześcieradłem; pod niem sterczał łokieć i mieściły się przerozmaite towary, które roznosiła po domach. Obszerne, przepaściste kieszenie jej bronzowego szlafroka były składem przeróżnych pudełek, pakiecików, drobiazgów. Wszystko tam było. I guziki, i wstążki, i grzebienie, i mydła pachnące, i koronki, i taśmy, i bawełna. Osobno znowu dźwigała pod pachami sztuki płótna, materye na suknie i aksamity. Możnaby było spory kramik założyć towarami, które nosiła przy sobie. Taki ruchomy kramik był bardzo wygodny dla pań. Mośkowa znosiła im wszystko do domu, nie leniła się parę razy jednego dnia biedz z Kazimierza na drugi koniec miasta, znosiła rozmaite próbki, materye, aż się dobrało, co było potrzeba. Do tego jeszcze nie żądała zaraz pieniędzy, dawała na wypłatę, co było także niemałą wygodą dla pań urzędniczek. Kontentowała się niedużym zyskiem i miała domy, do których nosiła towary od lat kilkunastu.
A oprócz towaru, miała jeszcze spory zapas nowinek, któremi także częstowała swoje kundmanki, Wiedziała wszystko, co się działo w mieście, co kto robi, kto się kocha, kto się żeni, które małżeństwo się lubi, które czubi kto chory, a kto umarł, — słowem była gazetą chodzącą. I nie tylko wiedziała wszystko, ale brała żywy udział w zdarzeniach familijnych, jakby krewna, albo przyjaciółka. Jej powierzano zmartwienia i kłopoty domowe, radzono się w różnych okazyach. Czy się przydarzyło nieszczęście jakie, czy radość, stara Mośkowa wspólnie smuciła się i weseliła, jakby to jej się tyczyło. Jeżeli córkę miano wydawać za mąż, to Mośkowa nietylko znosiła wyprawę do domu, ale także i rady swoje i bliższe szczegóły o panu młodym. Bo Mośkowa mogla mieć najlepsze o tem wiadomości przez męża, który był faktorem i wiedział różne sprawki panów kawalerów. Jeżeli Mośkowa, zapytana w jakiej kwestyi małżeńskiej o opinię pana młodego, ruszała tylko ramionami i milczała, albo dwuznacznie odpowiadała: „Czy ja wiem, co on za jeden, albo to kawaler szklanka, żeby go można przejrzeć, — co w nim siedzi“ — to rodzice bardzo rzadko decydowali się dać pozwolenie na małżeństwo, bo musiało tam już być coś nieczystego z panem konkurentem. Czasem, kiedy potrzeba było silniejszych argumentów na przekonanie rodziców, to stara otwarcie występowała z niemi.
— To nie dla naszej panienki mąż — mówiła wprost czy to państwo nato pracowali, zbierali grosz do grosza,żeby potem czyje długi płacić? hę?-Już, jak stara Mośkowa mówi, co on nie wart naszej panienki, to musi być prawda.Nu, ma on więcej długów, jak włosów na głowie, jakem uczciwa żydówka. Szkodaby naszej panienki za niego; una taka delikatna, taka wypieszczona w domu przez mamę i tatę, una by się biedaczka zagryzła przy nim.
I dotąd gadała, gadała, aż wyperswadowała pannie i rodzicom małżeństwo, bo zawsze się na końcu pokazało, że Mośkowa dobrze radziła, a kto jej nie usłuchał, to ciężko potem nieraz żałował tego. Radziła nie dla własnej korzyści, jeno przez życzliwość, i jeżeli złego konkurenta wszelkiemi siłami odmawiała, to jeżeli się trafił jaki porządny człowiek, który był dobrze notowany w opinii Mośkowej, nie mogła go się dosyć nachwalić.
— To człowiek, ze ze świecą szukać drugiego takiego. J emu to państwo mogą z zamkniętemi oczyma oddać i córkę i majątek, bo uu to będzie umiał szanować. Jak kto dobrym synem, to un i mąż zły być nie może.
Nie przestawała na wydawaniu sądów o starających się konkurentach, ale sama nawet nastręczała niejednego, jeżeli pannie szło trudno z wyszukaniem sobie męża. Niejedna urzędniczka lub rzemieślniczka swatom Mośkowej zawdzięczała swoje szczęście. A jeżeli się trafiło, ze małżeństwo nieszczęśliwie się przypadkiem dobrało, to Mośkowa nieraz występowała w roli pośrednika, biorąc zawsze stronę pokrzywdzonej, a przynajmniej starała się pocieszać nieszczęśliwą małżonkę, jeżeli ta zwierzyła jej się ze swoich utrapień domowych. Miała zawsze obfity zapas sentencyj i przykładów, których trafnie i ze skutkiem używać umiała.
Tam znowu, gdzie małżonka nie miała powodu użalać się na męża, to Mośkowa musiała słuchać użalenia się na dzieci, albo na ciężkie czasy, albo służące, Tej pani wyszukała służącej, tamtej nauczyciela do dzieci, innej przyniosła do sprzedaży po jakiej hrabinie, której nazwiska jednak powiedzieć nie mogła, aksamitną suknię, albo kolczyki dyamentowe, „za pół darmo,“ jak mawiała sama.
Rozumie się, ze ułatwiając tyle rozmaitych interesów, miała dochody niezłe, ale uczciwe. Ciągnęła tam tylko, gdzie się pociągnąć dało, a dla biedniejszych była wyrozumiałą i względną. Dużo nawet przepadło jej między ludźmi, ale tego nie znać było na niej, bo sobie tę stratę powetowała na bogatszych; a ze nawet na zastawy dawała, więc słusznie przypuszczano, ze ma grube pieniądze. Byli tacy, co ją cenili na kilkadziesiąt tysięcy; ona jednak sama nie przyznawała aię nigdy do tego, uśmiechała się tylko zadowolniona, gdy to w nią wmawiano, ale zarazem dodawała:
— A zkądby ja biedna żydówka wzięła tyle pieniędzy? Prawdopodobnie, wskutek tej opinii o kapitałach Mośkowej, córka jej miała wielu starających się, a między innymi był jakiś subjekt z bławatnego sklepu, co się po niemiecku nosił (nowość na owe czasy) i kilka słów francuzkich nauczył się w Wiedniu, rzecz także niezwykła wówczas między żydami krakowskimi. Mośkowa nie miała wcale ochoty wydawać córki za takiego eleganta, wolałaby zięcia w chałacie i krymce, coby posty obserwował, w sabat nie nosił chustki do nosa i cygar nie palił; ale cóż mógł poradzić, kiedy Resia tak za elegantem desperowała. Biedna Mośkowa, która innym tak dobrze radzić umiała, z córką nie mogła sobie dać rady, choć ją i do Rzeszowa wysłała, żeby zdaleka od Krakowa mogla się wyleczyć z tej miłości. Resia o żadnym innym słyszeć nie chciała i tak uparła się przy kupczyku, że matka w końcu rada — nie — rada zezwolić na małżeństwo musiała.
Pamiętam jak przyszła nas prosić na wesele córki, a więcej jeszcze pamiętam owo zawiniątko, w którem przyniosła nam dary weselne: ciasto biszkoptowe, pierniki, makagigi i inne przysmaki. Już to miała w zwyczaju, że lubiła obdzielać dziatwę w domach, z któremi miała interesa, różnemi łakociami, czem sobie zobowiązywała nie tylko dzieci, ale i rodziców. Zawsze nosiła dla nas to smażone skórki pomarańczowe, to migdały w cukrze, to czekoladę w ołowianym papierze, a na święta wielkanocne mace, któreśmy z wielkim apetytem chrupali. Z powodu tych łakoci była dla nas dzieci zawsze miłym i pożądanym gościem.Dla tej samej przyczyny, Julek, syn naszego sąsiada, o którym już poprzednio wspomniałem, jakkolwiek rozpustnik straszny i nieubłagany prześladowca żydów, dla Mośkowej, a raczej dla jej przysmaków, miał respekt wielki i nie nazywał jej inaczej, tylko panią kupcową.
Julek był także z rodzicami proszony na wesele, poszliśmy więc razem. Pamiętam noc była pogodna, księżycowa, ale mroźna, śnieg piszczał i skrzypiał pod nogami.Z powodu mrozu rodzice chcieli nas nawet zostawić w domu, ale narobiliśmy tyle lamentu i płaczu, głównie za przykładem Julka, że nas wreszcie zabrano.
Nigdy o tej porze nie puszczano nas z domu, to też noc ta utkwiła mi dobrze w pamięci, bom się wszystkiemu przypatrywał ciekawie. Pamiętam owe ulice puste, jasne od księżyca i sinego śniegu, na który padały czarne, zygzakowate cienie całego szeregu kamienic, owe okna domów kazimierskich, oświecone na sabat; tu i owdzie przez szyby widać było błyszczące, siedmioramienne, świeczniki, pod którerui kiwały się nabożnie długie brody i futrzane czapki świąteczne. Potem pamiętam, niedaleko starej Kazimierzowskiej synagogi, czarny tłum żydów, tu i owdzie oświecony czerwonawym blaskiem latarni, a tam, gdzie światła było najwięcej, na złocistem tle jego rysował się baldachim i głowy oblubieńców.
Następnie, po odbytych zaślubinach, z których zapamiętałem tylko tłuczenie szklanki i śpiew jakiegoś kantora żydowskiego, cały ten tłum, wśród wrzawy, nieporządku i szwargotania, wtłoczył się do mieszkania Mośkowej, którego okna obstawione były świeczkami, jak podczas iluminacyi.
Najwięcej jednak utkwiły w mojej, a zapewne i Julka pamięci te różne przysmaki, któremi nas raczyć zaczęła stara przy stole w alkierzyku, dla nas osobno zastawionym.Był tam i szczupak po żydowsku, którego mój ojciec nachwalić się nie mógł; był i karp z miodowym sosem gęsto migdałami ubrany, prawdziwy specyał dla dzieci, i słodkie wino muszkatowe, którego za pozwoleniem rodziców skosztowaliśmy po pół kieliszka, a bez pozwolenia, kiedy nas na chwilę samych zostawiono, wychyliliśmy po całym; były i pierniki i ciasta, pachnące szafranem i cynamonem; były makaroniki przepyszne, i owoce w cukrze smażone, i migdały w łupinach, i rodzynki na gałązkach i daktyle.
To też używaliśmy, aż nam się niedobrze zrobiło z tego nadmiaru słodyczy; wino, sekretnie wypite, także zaczęło wywierać swoje skutki, poczęły nam się oczy kleić; alkierzyk i izba, napełniona hałasującymi, tańcującymi, śpiewającymi żydami, coraz niewyraźniej mi się przedstawiały, czułem tylko ciężkość i ból w głowie od tej wrzawy, potem słyszałem niewyraźnie głos jakby Mośkowej, która mówiła: prześpią się, to im będzie lepiej; ktoś wziął mię na ręce i niezadługo uczułem miękkie jakieś puchy pod sobą, na których zrobiło mi się bardzo przyjemnie; zdawało mi się, że gdzieś płynę, jakby na obłokach w górę, i coraz niewyraźniej dolatuje mię gwar ludzi, aż i to złudzenie uciekło i usnąłem mocno.
Jak długo spałem — nie wiem; obudził mię płacz jakiś.Otworzyłem oczy i ujrzałem się wysoko na łóżku na betach Mośkowej, ona sama siedziała przy stole z rodzicami moimi i Julka i skarżyła się o coś przed nimi. Musiało już być bardzo późno, bo świece w świecznikach się dopalały i gwar w drugiej izbie, gdzie się odprawiało wesele, był już słabszy, tępszy, biesiadnicy widocznie znużyli się uciechą, a pewnie i porozchodzili się po większej części do domu. Mośkowa, przymknąwszy drzwi od alkierza, przysunęła się do moich rodziców i, ocierając oczy mówiła:
— Dziesięć tysięcy, to jemu mało jeszcze. A gdzieżby on teraz dostał dziewczyny z takiem wianem? Sam Dajches nie dałby więcej. A czy to moja Rejsa ślepa, albo krzywa, żeby za nią sypać pieniędzmi? I ten golec jeszcze sobie krzywdował, nie chciał iść do ślubu; słyszeli, państwo, taki golec, un szmiał mi to gadać.
— No i cóż Mośkowa zrobiła?
— Ny, co miałam zrobić-żeby to o mnie chodziło, tobym powiedziała: idź sobie na złamanie karku. Ale moje biedne Rejsa jak zaczęła lamentować, że una tego nie przeżyje, że to byłby straszny wstyd dla niej; jak zaczęła prosić, płakać, tak cóż miałam robić, ja głupia matka dołożyłam mu jeszcze dwa tysięcy, coby się udławił niemi, z przeproszeniem państwa, bo choć to mój zięć, ale on nie wart tego, żeby mu czegoś lepszego życzyć i moja poczciwa Rejsa nie będzie z nim szczęśliwa, już to widzę.
Tu zaczęła kiwać głową i lamentować nanowo.
Julek, który leżał obok mnie w betach i także się przebudził, słyszał ten płacz i te narzekania, podniósł głowę nieco z poduszek i trącił mnie łokciem.
— Ty śpisz?
— Nie.
— Słyszałeś, co Mośkowa mówiła?
— Słyszałem. — Biedna Mośkowa.
— Ja nie darują temu żydziakowi. Poczciwa Mośkowa tak nas ugościła, jak hrabiów jakich.
— Osobny stół dla nas nakryła.
— O, nie daruję mu tego!
— I cóż mu zrobisz?
— Poczekaj!
Podniósł głowę jeszcze wyżej z poduszek, spojrzał w stronę, gdzie rodzice moi i jego siedzieli, potem zsunął się ostrożnie, cicho, jak kot na ziemię, przemknął się niespostrzeżony koło ściany, odemknął lekko drzwi od alkierza i przepadł w drugiej izbie.
Za małą chwilę dal się słyszeć ztamtąd krzyk, a zaraz potem wrzawa wielka, jakby gonienie po izbie i przewracanie stołków. Rodzice wraz z Mośkową poszli zobaczyć, co się stało, ja także stoczyłem się z łóżka na ziemię i poszedłem za nimi. Niespodziewany widok uderzył moje oczy.
Na stole, wśród szczątków wieczerzy, stał Julek z wazą, którą z trudnością mógł unieść, zaperzony cały, z wzrokiem roziskrzonym. Na około niego kilku biesiadników ze stołkami, pięściami, przyskakiwali grożąc, i usuwali się, ile razy wazą zamierzył się ku nim.
— Który mi tu żyd przyjdzie, to mu ślepie warem zaleję, jak Boga kocham-mówił z determinacyą i odwagą, która jednak stopniała na widok wchodzącego ojca.
— Co się tu dzieje? Co ty tam robisz na stole?-spytał go ojciec ze zdziwieniem.
Nim miał czas odpowiedzieć, żydzi rzucili się ku ojcu i jeden przed drugim usiłował wytłómaczyć, o co chodzi.Zrobił się z tego taki galimatias, że słowa jednego wyraźnie nie można było usłyszeć. Dopiero kiedy ojciec Julka wrzasnął, żeby byli cicho i jednemu mówić dali, dowiedzieliśmy się, że Julek wpadł jak waryat do izby, silnem uderzeniem pięści wbił panu młodemu świecący, nowiutki cylinder po sarnę brodę i począł go pięściami tłuc, to po głowie, to pokarku, gdzie się dało. Biesiadnicy w pierwszej chwili osłupieli na ten zuchwały czyn małego Goliata, wnet jednak tłumnie rzucili się na obronę pana młodego, który pod cylindrem wrzeszczał w niebogłosy. Zręczny Julek począł przed pogonią uciekać koło stołu, przewracając stołki, ławki pod nogi goniących, wreszcie wskoczył na stół i porwawszy wazę z winną polewką, którą właśnie przyniesiono z kuchni, groził napastnikom, że ich tym warem obleje.
— Zejdziesz mi ty błaźnie jakiś z tego stołu? — odezwał się ojciec — chodź tu zaraz! Co ty tu robiłeś, hę? Dlaczego napastowałeś tego pana? — spytał, wskazując na pana młodego, któremu wydobyto z pod zgniecionego cylindra twarz czerwoną, spoconą i podrapaną w paru miejscach.
Julek skrobał się po głowie i podniósł nieśmiały, pokorny wzrok na ojca.
— Mów mi zaraz, czemuś to zrobił?
— To za Mośkowę — bąknął pod nosem Julek.
— Jakto za Mośkowę?
— No, przecież skarżyła się na niego.
Te słowa rozbroiły odrazu gniew ojca; spojrzał na starą, na moich rodziców z pewnem zadowolnieniem i dumą, jakby chciał powiedzieć: patrzcie państwo, co to za chłopak; dla formy jednak, żeby żydom dać jakie takie zadosyćuczynienie, nastroił poważną minę, nasrożył się i zaczął chłopca strofować za to pauperstwo, nagadał mu morałów, obiecywał nawet skórę obić, skończyło się jednak na pogróżkach, które, że były udane, poznałem niebawem, bo, kiedy wrócił do alkierza, słyszałem jak mówił do żony:
— Wiesz, matka, dzielny chłopak z tego naszego Julka. Widzisz, to on za Mośkową się tak ujął. Zuch, jak Boga kocham, i dobre serce.
Mośkowa także od tego czasu polubiła Julka i nigdy nie zaszła do jego rodziców, żeby mu nie przyniosła jakiego przysmaczka, przytem zawsze pogłaskała go po głowie, albo poklepała po ramieniu, mówiąc:
— Niech tobie Pan Bóg da szczęście, moje dziecko.
A rodzicom jego przepowiadała, że się z chłopa wielkiej doczekają pociechy.
O swoim zięciu nie mówiła nigdy, chyba skarżąc się na niego. Dowiedzieliśmy się od niej, że otworzył sklep bławatny.
— Na co jemu sklep? Ja sklepu nie miałam, a dziękować Bogu dorobiłam się. Chciałam, żeby ze mną chodzili po dumach. Ale to wielgie państwo, im si sklepów zachciewa. Całe wiano Rejsy wpakował w ten głupi sklep, a meble sprowadzili aż z Wiednia. Takie zbytki! To się płakać chce na takie. marnowanie grosza, na który ja ciężko pracować musiałam. Dni jeszcze na dziadów wyjdą, jak tak dalej pójdzie.
Przepowiednia Mośkowej spełniła się w niespełna półtora roku. Pan zięć zabrnął tak dalece w długi, że wierzyciele chcieli mu zamknąć sklep. Mośkowa, choć się zaklinała, że nie da ani grosza, musiała spłacić wierzycieli.
— No, co ja miałam robić, proszę państwa? Un mówił, że się zastrzeli, albo do Ameryki ucieknie; Rejsa desperowała, że się aż dziecko z tego rozchorowało. Szło mi o dziecko, szło mi o matkę — i zapłaciłam. Ale czy to na długo? Jemu pieniądze w rękach się topią, trzebaby pchać w niego, jak w dziurawy worek, i wszystkoby było zamało.Ale niedoczekanie jego, żeby on — zobaczył odemnie jednego grosza więcej. Niech pilnuje interesu, niech pracuje, to będą mieli. Ja także potrzebuję na moje stare lata.
Od tego czasu, jak się tak zarzekła, nie widziałem jej lat kilkanaście. Przez ten czas dużo się zmieniło w stosunkach Krakowa. Równouprawnienie otworzyło żydom wstęp do miasta. Dawniej ukradkiem tylko wciskali się, podszywając pod firmy i konsensa katolików, teraz otwarcie na własną rękę zaczęli zajmować sklepy jedne po drugich w ulicy Grodzkiej, płacąc nieraz bajeczne komorne.Mówiono, że utworzyło się stowarzyszenie na Kaźmierzu,rozumie się za wiedzą rabina, do wspierania tych, którzy zajmować będą sklepy w mieście. Przynajmniej tylko tem wytłómaczyć można owe bajeczne sumy, jakie niezamożni nawet handlarze dawali za mizerne sklepy. Już nawet w rynku pojawiło się kilka żydowskich składów.
Wobec tego wędrowne kramarki, w rodzaju Mośkowej, stały się niepotrzebnemi, bo panie, mając sklepy pod bokiem, załatwiały teraz same sprawunki, obywając się bez pośredniczek. To też poznikały one, jak znikają zwierząt niektóre gatunki wśród niekorzystnych warunków. O Mośkowej także słych zaginął; myśleliśmy, że wyjechała lub umarła.
Aż jednego dnia, kiedy kolegę mego Julka, który teraz był już koncypientem adwokackim, odprowadzałem do sądu, przed bramą więzienną zobaczyliśmy dwie stare żydówki, siedzące na kamieniu. Zwróciły na siebie naszę uwagę, bo były obie w czepcach i prześcieradłach, a takiego stroju nie widzieliśmy już oddawna na ulicy. Równocześnie przyszły nam na myśl wspomnienia dziecinnych lat i zatrzymaliśmy się na chwilę przed żydówkami zabłoconemi, z twarzami pomarszczonemi i żółtemi jak cytryna. Czepce ich były wytarte prawie całkiem z szychu, pantofle zadeptane, a szlafroki zatłuszczone. Jedna z nich trzymała na kolanach koszyk, w którego jednej połowie mieścił się groch obwarzany, ulubiona przekąska żydów, a w drugiej kawałki śledzia.
— A choćby się ich tak zapytać o starą? — zagadał Julek — może ją znają albo znały; — i nie czekając na moję odpowiedź, zbliżył się do żydówek, zapytał je o Mośkowę, co chodziła z towarami po domach, a mieszkała trzeci dom od synagogi, gdzie czapnik miał sklep.
Na to zapytanie obie żydówki poruszyły się niespokojnie. spojrzały na Julka, potem na siebie i zaczęły coś między sobą szwargotać po żydowsku. Nareszcie ta druga, bez koszyka, odezwała się:
— A panu na co Mośkowej?
— Tak — chciałbym się dowiedzieć czy żyje, bo ją znałem dawniej, jeszcze dzieckiem.
— A pan kto taki? — spytała, przypatrując mu się to z jednej, to z drugiej strony pod światło. Oczy miała zbolałe, jakby krwią zaszłe w krwawej oprawie.
— Ja jestem Julian — tu wymienił swoje nazwisko — jeżeli ją znacie, to powiedzcie jej...
Nie dała mu dokończyć.
— Julek — zawołała ucieszona drżącym głosem — pańscy rodzice mieszkali na Szpitalnej ulicy — prawda. Oj. oj, ile to lat temu! Będzie z jakie piętnaście albo i więcej! Pan pamięta starą Mośkowę?
— Jakto? Więc to wy może...
— Ja to, ja — odrzekła, potakując smutnie głową patrz pan na co mnie to przyszło, jak ostatni dziad; pan wiesz, że Mośkowa dawniej inaczej wyglądała — prawda?
— A mnieście poznali?-Powiedziałem jej także moje nazwisko.
— Aj, waj, coby nie. Panowie mieszkali w jeden dom, a kochali się jak braćia rodzeni. I teraz jeszcze razem, to ładnie, to bardzo ładnie!
Tu zwróciła się do swojej towarzyszki i w żydowskim żargonie objaśniła ją krótko, co my za jedni i zkąd nas zna. Wskazując na Julka, dodała:,.A güter purec.“ Widocznie nie zapomniała mu jeszcze, że się tak za nią ujął na weselu córki. Z pewnem przygnębieniem przypatrywaliśmy się biednej Mośkowej — ani śladu nie było z jej dawnej zamożności. Twarz jej, niegdyś pełna zdrowia i uśmiechu zadowolnienia, pożółkła. wychudła; nos wydłużył się, wklęsłe usta wyglądały, jakby je kto na nitkę ściągnął.Cała trzęsła się od starości, skóra i kości zostały tylko z tej okazałej Mośkowej.
— Co się z wami stało? — spytał Julek, wzruszony widokiem jej nędzy. — Wyście przecie mieli się tak dobrze.
— A teraz ze mnie dziadówka na starość,— rzekła i rozpłakała się na wspomnienie lepszej przeszłości.
— A zięć, córka?
— Zięć! Żeby jego połamało w dziesięcioro za mnie.A przez kogoż ja przyszłam na to, jak nie przez niego? Wyłudzili odemnie wszystko, co miałam, do ostatniego grosza, a teraz kawałka chleba żałują.
— Więc i córka tak wam się odpłaciła?
— Rejsa już dawno w grobie. A czyby to ona pozwoliła na to, żeby żyła? Wziął sobie inną po jej śmierci, nawet żałoby nie wyczekał, tak mu było pilno pocieszyć się. Żeby jego Bóg ciężko pokarał za mnie i za moją Rejsę. A czy ona to nie przez niego poszła z tego świata? Biedaczka, martwiła się i zamartwiła.
Płacz przerwał jej mowę.
— Dorobił się mojemi pieniędzmi — mówiła dalej — żyje teraz jak pan jaki, a mnie ledwie z litości dał ciemną izbę pod schodami.
— Mieszkamy razem — dodała śledziarka, która także z współczuciem słuchała opowiadania Mośkowej i płakała z nią razem.
— I tę trochę nędznej strawy — ciągnęła dalej Mośkowa — której by mi i pies nie pozazdrościł. I jeszcze mówi, że mi łaskę robi!
Julkowi pilno było na sądy.
— Czy wy tu długo jeszcze będziecie siedzieć? — spytał Mośkowej, patrząc na zegarek.
— My tu czekamy na sędziego — odpowiedzała za nią druga żydówka — żeby jej pozwolił widzieć się z synem.
— Wasz syn w kryminale?
— To także jego sprawka. Wmieszał go w jakieś szacherki, sam się wykręcił, a mój biedny Jakób pokutuje teraz za to.
— To zaczekajcież tu na mnie. Za — dwie godziny będę wracał, opowiecie mi wszystko, może wam co będę mógł pomódz. Jestem adwokatem.
— Adwokatem! — Bogu dzięki! Ja zawsze mówiłam, co pan wyjdziesz na wielkiego człowieka. A rodzice żyją?
— Niestety, nie — odrzekł Julek z westchnieniem.
— Mój Boże, nie doczekali się pociechy z pana. Pan Bóg ich zabrał, a mnie, co nie mam żyć poco, trzyma na tym świecie. Czy to sprawiedliwie?
— Więc czekajcie — rzekł Julek i poszedł szybko do gmachu sądowego.
Po paru tygodniach. kiedy znowu spotkałem się z Julkiem, zapytałem go najprzód o Mośkowę,
— No cóż? Czy da się co dla niej zrobić? Wyprocesować coś dla niej na zięciu?
— Ani myśleć. To sprytny łotr — zabezpieczył się tak, że ani zaczepić go nie można. Oszukał ją, wyłowił majątek, syna jej wplątał w jakieś oszustwo, za które posiedzi parę lat w kryminale, a jemu samemu nic udowodnić nie można, prawnie jest nietykalnym.
— Biedna Mośkowa.
— Mam jednak jeden sposób na niego. Nie zaszkodzi spróbować, może się uda. Niedawno w kancelaryi naszej mieliśmy ciekawy wypadek, którego może da się użyć na korzyść Mośkowej. — Jedna staruszka, podobnie jak ona, żyła także na łasce rodziny. O wnuczkę jej starał się jakiś adwokat, którego panna niecierpiała. Babcia podzielała jej niechęć do konkurenta, ale pomódz nic nie mogła, bo rodzice panny byli za adwokatem. Mądra babina wzięła się na fortel. Poprosiła jednego dnia z tajemniczą miną pana adwokata do swego pokoiku i zwierzyła mu się pod sekretem, że chce cały mająteczek w kwocie 25.000 reńskich zapisać swojej siostrzenicy. Chciałam - mówiła mu — majątek ten zapisać wnuczce. ale ona będzie miała po rodzicach kamieniczkę, zawsze kamieniczka warta choćby piętnaście tysięcy, to i to coś znaczy, a przytem idzie za pana, to jej źle nie będzie; a Teklusia (tak się nazywała siostrzenica) niema nic, jest sierotą. Panienka nie taka już młoda i niezbyt urodna, to z takim posagiem łatwiej jej będzie znaleźć męża. Adwokat, który, żeniąc się, spekulował głównie na posag, wnet osądził, że co 25.000, to nie kamieniczka wartości 15.000, która mu się dopiero po najdłuższem życiu rodziców dostać miała, zmienił front, i zamiast o wnuczkę, oświadczył się o siostrzenicę, ułatwiwszy pierwej zrobienie testamentu. Wprawdzie, w testamencie było zastrzeżenie, że dopiero po śmierci babuni te pieniądze dostanie siostrzenica, ale babunia była staruszką zgrzybiałą, więc, nie namyślając się długo, adwokat ożenił się z siostrzenicą, ku wielkiemu zdziwieniu i oburzeniu rodziców poprzedniej narzeczonej. Narzeczona ta wyszła potem zamąż z miłości i była szczęśliwą. Adwokat tymczasem czekał lat parę na śmierć babuni. Nareszcie umarła starowina. Ale cóż się pokazało po jej śmierci? Oto, że żadnego majątku nie zostawiła. Cała historya z testamentem była tylko fortelem dla wyprowadzenia w pole łakomca, którego apetyt na posag odgadła staruszka. Z tych, co znali ją bliżej, nikogo nie dziwiło, że nic nie znaleziono w jej kuferku, oprócz starych sukien i drobiazgów, ale adwokat podejrzywał o sprzeniewierzenie i rozpoczął proces przeciw rodzicom dawnej narzeczonej. Sprawa ta jest właśnie w naszej kancelaryi.
Otóż przyszło mi na myśl, czyby nie można zięcia Mośkowej w ten sposób w pole wyprowadzić.
— Wszak sam mówiłeś, że to szczwany lis.
— Tak, ale chciwy na pieniądze. Takich nadzieja niespodziewanego zysku oślepia. Zresztą, nie zaszkodzi spróbować. Nic nie ryzykujemy. a jeśli się uda. to nasza Mośkowa miałaby do śmierci przyzwoite utrzymanie, bo pan zięć, w nadziei zapisu, pielęgnowałby ją i obserwował trochę lepiej, niż teraz. Cieszyłbym się niezmiernie. gdyby mi się udało pomódz jej.
Wyjechałem potem na jakiś czas z Krakowa i nie miałem sposobności dowiedzieć się od Julka, czy mu się powiodło zmistyfikować zięcia Mośkowej testamentem. Po powrocie moim, nim jeszcze miałem czas zobaczyć się z nim, idąc jednej niedzieli przez ulicę Grodzką, zobaczyłem jakiegoś eleganckiego jegomościa we świecącym cylindrze, w rudych bokobordach, wsadzającego do fiakra starą żydówkę, w której ze zdziwieniem poznałem naszę Mośkową.Miała na sobie jedwabną, szafirową suknię, aksamitną mantylę i czepek z atłasowemi wstążkami, a czoło przepasane bindą z granatów. Całe to paradne ubranie dziwnie odbijało od wychudłej, pomarszczonej twarzy; znać było zaraz, że strój ten nie miał jeszcze czasu przystać do właścicielki.Elegancya miała coś pogrzebowego w sobie, przypominała ciało, ubrane do trumny.
Zięć, bo to był on, ów jegomość w świecącym cylindrze, wsadzał ją do powozu z ostentacyjną grzecznością i troskliwością, w której jednak znać było nieszczerość i przymus.Kosztowało go to widocznie wiele, że musiał się pokazywać światu w towarzystwie starej żydówki, którą dotąd chował przed ludźmi w izdebce pod schodami. Domyśliłem się zaraz, że Julkowi musiał się udać fortel i zięć, w nadziei zapisu, tak nadskakiwał swojej teściowej. Posadził ją w powozie obok jakiejś młodej, okazałej i bogato w aksamity i atłasy ubranej damy, która zapewne była jego żoną, a sam umieścił się na siedzeniu z przodu, otulając starannie tureckim szalem nogi Mośkowej. Stara z gorzkim, ironicznym uśmiechem przyjmowała te grzeczności zięcia; drwiący ten uśmiech na kościstej twarzy okropnie się wydawał. Zięć dał znak woźnicy i pojechali zapewne gdzieś na spacer, bo dzień był piękny. jesienny.
Miałem wielką ochotę zobaczyć się z Julkiem, by się dowiedzieć bliższych szczegółów mistyfikacyi chytrego żyda, i poszedłem wprost do niego. Był w domu i opowiedział mi, że mu się sprawa z testamentem udała nadspodziewanie; że niby robił wszystko za plecami zięcia, niby w sekrecie przed nim, ale tak. żeby on dowiedział się o tem.Żyd dał się łatwo złapać w tę pułapkę, tem łatwiej, że zawsze podejrzywał starą, iż nie wszystkie pieniądze oddała była córce. Opinia innych ludzi utwierdzała go w tem mniemaniu. Zachwiał się w niem trochę, gdy widział, że Mośkowa przestaje na lichem utrzymaniu, jakie jej dawał, i nie stara się polepszyć doli swojej własnemi funduszami. Utracił już nawet całkiem wiarę w istnienie tych ukrytych skarbów; dopiero teraz, kiedy z boku się dowiedział, a dowiedział się wskutek zręcznego pokierowania rzeczy przez Julka, że stara ma jakieś tajne konferencye to z adwokatem, to z regentem, gdy tego ostatniego widział parę razy idącego do jej mieszkania i traktującego biedną żydówkę z uniżonością, jakby jaką wielką panią, podejrzenia jego nanowo ożyły. Zaczął dowiadywać się zboku, przez inne osoby, co właściwie Mośkowa ma za sprawę u regenta, i dowiedział się, tak jak sobie to ułożył Julek, że stara porobiła zapisy na różne dobroczynne cele. Zięć wierzył, iż mu się uda udobruchać teściową i wyłudzić resztę pieniędzy, dlatego nagle zmienił się względem niej do niepoznania; otoczył ją wygodami, troskliwością, której próbkę miałem przy owej scenie w powozie. Uśmieliśmy się obaj z Julkiem, gdym mu opowiedział, com widział. Poczciwy chłopak cieszył się niezmiernie, że tak łatwym sposobem udało mu się zabezpieczyć starej los na te kilka lat, które przekołatać jeszcze miała.
— Jestem przekonany — mówił — że pan zięć już do śmierci nie wypuści jej ze swojej opieki.
— Wyobrażam sobie, jak się będzie wściekał i rzucał, skoro po jej śmierci przekona się, że za darmo grał rolę przywiązanego zięcia!
Niedługo czekaliśmy na to. Stara Mośkowa bowiem, pomimo wygód, jakie teraz miała, coraz więcej zapadała na zdrowiu. Wiek, bo miała już przeszło siedemdziesiąt lat, i jakaś choroba dogryzała resztę sił i życia. Przeleżała całe pół roku w łóżku. Dawniej byłby ją zięć bez ceremonii odesłał do szpitala, teraz przynajmniej mogła chorować wygodnie. mając wszystko na zawołanie. Właśnie byłem raz u Julka, kiedy przyszedł do niego doktor, który ją leczył, z oznajmieniem, że chora życzy sobie z nim się widzieć, bo chwile jej już są policzone. I ja zabrałem się razem z nimi, bo ciekawy byłem niezmiernie ostatniego aktu tej tragi — komedyi, a przy tem chciałem na pożegnanie uścisnąć rękę staruszki.
Poczciwa Mośkowa przedstawiała mi się zawsze w pamięci, jako pendent do Mickiewiczowskiego Jankiela.
Pojechaliśmy tedy we trzech do mieszkania pana zięcia przy ulicy Grodzkiej. Wprowadzono nas do obszernego i gustownie umeblowanego pokoju, który obecnie był zajęty przez chorą. Wszystko, co mogło służyć do wygody i uprzyjemnienia, znajdowało się w nim.
Zastaliśmy kilkunastu żydów; było to podobno jakieś bractwo, które się zajmuje umierającymi i pogrzebami.Wszystko to kiwało się, modliło, śpiewało, lamentowało, co sprawiało ogromną wrzawę nie mówiąc już o powietrzu,które było przeokropne.
Chora leżała na okazałem łożku, przykryta niebieską atlasową kołdrą. Twarz jej koloru brunatnej ziemi; jak bizantyński obraz wyglądała na tle białych poduszek, a schudła tak, że nie była większą od pięści. Oczy miała przymknięte ze znużenia, a może i ze strachu przed śmiercią.
Kiedy się Julek zbliżył do niej, jakby go przeczuła, otworzyła naraz oczy i uśmiechnęła się tym śmiechem osób schorowanych, który więcej podobny jest do bolesnego skrzywienia, niż do uśmiechu. Uśmiechem powitała go i powiedziała mu, że cieszy się, oglądając go. Mówić wiele nie mogła.
— Niech panu Pan Bóg odpłaci — rzekła słabym głosem — a po chwili dodała: testament jest tam w szkatułce.Gdy mówiła te słowa, na sinych jej ustach zamigotał drwiący, szyderski uśmiech, skierowany do zięcia, który ni odstępował od jej łóżka. Umierająca podała Julkowi kluczyk.który aż do ostatniej chwili ściskała w spoconej dłoni.
Oddając go, uścisnęła mu jeszcze rękę na pożegnanie i na podziękowanie. Z tem uściśnieniem zastygła.
Zgromadzeni żydzi zaczęli wrzeszczeć, lamentować, płakać, nie z żalu za zmarłą, ale tego, że tak nakazuje zwyczaj i obrządek religijny. Zięć nie miał wcale ochoty wtórować im. Zbliżył się do Julka i zagadał chłodno, urzędownie:
— Czy pan masz być egzekutorem testamentu?
— Zdaje się, skoro mnie nieboszczka wręczyła ten kluczyk.
— Nie mamy co zwlekać. Możemy zaraz wziąć się do otworzenia testamentu.
— Nie po pogrzebie?-spytał Julek przeciągle, z naciskiem, zatapiając spojrzenie w twarzy żyda, drżącego z niecierpliwości zagarnienia ukrytych skarbów.
— A to poco? — Zresztą może tam będzie rozporządzenie, co do pogrzebu.
— Ha, więc otwórzmy, kiedy pan tak sobie życzy.
Postąpił do szkatułki, stojącej na komodzie, otworzył ją i wyjąwszy z niej testament, podał go żydowi; ten porwał papier w drżące z niecierpliwości ręce i począł chciwie czytać. Testament był krótkiej osnowy, brzmiał tak.„Za troskliwą, a bezinteresowną opiekę nademną zostawiam mojemu zięciowi przebaczenie za krzywdy, które wyrządził mnie i dziecku mojemu, i ten cały majątek, co mi go zabrał.Więcej nic mi nie zostawił do rozdania.“
Aż pozieleniał po przeczytaniu tych słów; skoczył jak kot do szkatułki, obmacał wszystkie kryjówki, a gdy nic nie znalazł, zaczął kląć w przeokropny sposób w żydowskim żargonie. Z przekleństwami zwrócił się w stronę zmarłej.
Ciało służba pogrzebowa nakryła całunem i poniosła co tchu na kierkut.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.