<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Chudziak
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Noskowskiego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Petit Chose
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
JAKÓB — MOJĄ MATKĄ.

Jakób skończył swoją Odyseę; teraz przyszła kolej na mnie. Napróżno dogorywający ogień mówił nam: Idźcie spać moje dzieci, — próżno świece wołały: do łóżka! do łóżka! spaliłyśmy się do cna. Nie słuchajmy ich mówił śmiejąc się Jakób, i gawęda idzie dalej i dalej.
Naturalnie — to co opowiadam zajmuje niezmiernie mojego brata. Ten cały bieg życia Chudziaka w Sarlande, tego życia smutnego które czytelnik pamięta. Owe niemiłe i okrutne dzieci, ich prześladowania, nienawiści, upokorzenia od nich doznawane, owe klucze pana Viot, zawsze złowieszczo brzęczące, moja duszna izdebka na poddaszu, intrygi, zdrady, bezsenne we łzach spędzone noce, wszystko — aż do rozpaczy, i rzuconej mi przepowiedni księdza Germane: — Będziesz dzieckiem całe życie.
Z łokciami na stole, głowę oparłszy na rękach, Jakób słuchał, słuchał mojej spowiedzi do końca, nie przerywając... Od czasu do czasu, widziałem tylko jak dreszcz nim wstrząsał i słyszałem jak mówił z cicha: Biedny mały, biedny mój mały!..
Gdy przestałem mówić, wziął mię za ręce i drżącym słodkim głosem rzekł: Ksiądz Germane miał słuszność, Danielku, ty naprawdę jesteś dzieckiem, ty nie możesz iść sam przez życie, nie dasz sobie rady. Dobrześ zrobił żeś się schronił pod mój dach. Odtąd będziesz nietylko moim bratem ale i synem także, a ponieważ matka nasza jest daleko, ja ci ją zastąpię. Ja cię nie znudzę moją opieką. Pozwól mi tylko być blisko siebie i podawać rękę w każdej potrzebie. Możesz śmiało patrzeć w przyszłość, — nie zginiesz.
Za całą odpowiedź rzuciłem mu się na szyję: O Jakóbie, moja ty matko! — Jakiś ty dobry! — i rozpłakałem się rzewnemi łzami, nie mogąc się od nich powstrzymać, zupełnie jak ten dawniejszy Jakób w Lugdunie. Jakób dzisiejszy już nie płacze; studnia wyschła, jak sam powiada. Cokolwiek się zdarzy on nigdy płakać nie będzie.
W tem uderza siódma, szyby zabłysły, blade drżące światło zalewa pokój.
— Otóż i dzień Danielku, — rzekł Jakób — pora spać, musisz czuć wielkie znużenie.
— A ty Jakóbie?
— O ja to co innego! mnie nie zmęczyły dwa dni podróży koleją... Zresztą zanim się udam do margrabiego, muszę odnieść książki do biblioteki, nie mam czasu do stracenia... a z Hacquevillem żartów niema jak wiesz... Wrócę tu o ósmej wieczorem, a ty jak wypoczniesz należycie, pójdziesz przejść się trochę, tylko pamiętaj...
Tu Jakób, poczyna mi wyłuszczać mnóstw arcyważnych, jak dla nowo przybyłego, przestróg. Szkodą tylko, że ja rozciągnąwszy się tymczasem na łóżku, jestem nawpół nieprzytomny, chociaż jeszcze nie śpię. Zmęczenie, wzruszenie, pasztet, łzy... usypiają mię powoli... Słyszę niewyraźnie coś o restauracyi w pobliżu, o pieniądzach w kamizelce, o mostach przez które mam przechodzić, o bulwarach, policyantach którzy dają objaśnienia i dzwonnicy Saint-Germain jako głównej wskazówce. W tym półśnie dzwonnica najbardziej mi się wraża. Widzę już dwie, pięć, dziesięć dzwonnic w około mego łóżka. Między temi dzwonnicami ktoś się krząta po pokoju, zagrzebuje ogień, spuszcza firanki u okien, potem zbliża się do mnie, okrywa płaszczem, całuje w czoło i oddala się cicho, lekko skrzypnąwszy drzwiami...
Spałem kilka godzin, i możebym spał do powrotu Jakóba, gdyby mię nie rozbudził nagle silny odgłos dzwonka. To dzwonek Sarlande, ten okropny żelazny dzwonek co tam dźwięczał: „Barn! barn! barn! wstawać!... barn! barn! barn! ubierać się!” Jednym skokiem znalazłem się na środku pokoju gotów krzyczeć: Wstawać panowie! — jak w sypialniach kolegium. Ale ocknąwszy się do reszty, i obejrzawszy że jestem u Jakóba, porwał mię śmiech radosny, i począłem biegać jak szalony po całym pokoju. Mniemany dzwonek Sarlande, był tylko dzwonkiem jakiegoś sąsiedniego warsztatu. Odzywał się, jak tamten, sucho i twardo, może tylko mniej złośliwie i mniej bezlitośnie. Na szczęście tamten był już o całą setkę mil ode mnie, i choćby pękał dzwoniąc, niema niebezpieczeństwa abym go usłyszał.
Otworzyłem okno. Bałem się prawie, że ujrzę tam na dole, podwórze oddziału wielkich, z melancholicznemi drzewami, i tego wstrętnego człowieka z kluczami zawieszonymi na piątym palcu, przechadzającego się wzdłuż murów.
W tej chwili wszystkie zegary biły dwunastą. Ogromna wieża kościoła Saint-Germain wydzwoniła mi w same uszy, pierwsze dwanaście uderzeń na „Anioł Pański”. Przez otwarte okno grube ciężkie tony wpadały do mieszkania Jakóba, wciąż po trzy, jedne za drugiemi, niby bańki dźwięków, które, pękając, napełniały graniem cały pokój. Na „Anioł Pański” w Saint-Germain odpowiedziały wnet inne dzwony, z różnych stron miasta, i w przeróżnych odcieniach tonów i brzmień. U dołu, niewidzialny huczał Paryż. Stałem czas jakiś, odurzony, ogarniając wzrokiem błyszczące w świetle zdala: kopuły, szczyty wieżyc, wieżyczek, kominów, i naraz, gdy się podniósł ku mnie ten gwar olbrzymiego miasta, zdjęła mię szalona ochota zanurzyć się i skąpać w tym szumie i w tym tłumie, w tym odmęcie życia i ruchu. Pełen upojenia, rzekłem do siebie: Idźmy oglądać Paryż!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.