Chudziak/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chudziak |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnia owego, niejeden paryżanin, wróciwszy wieczorem do domu zasiadając do stołu, musiał powiedzieć do swego otoczenia: Jakiego też dziwnie małego człowieka spotkałem dziś na ulicy! — Faktem jest że Chudziak ze swemi zbyt długiemi włosami, a zbyt krótkiemi pantalonami, błękitnemi pończochami i kaloszami na nogach, swą cechą prowincyonalną i tą powagą chodu właściwą osobom niskiego wzrostu, musiał przedstawiać coś nadzwyczaj śmiesznego.
Był to właśnie jeden z tych dni ciepłych i jasnych, jakie w Paryżu, u schyłku zimy, bywają wiosenniejsze od samej wiosny. Na ulicy, mnóstwo ludzi. Odurzony hałasem dorożek, ruchem tam i napowrót śpieszących tłumów, szedłem przed siebie nieśmiało, trzymając się muru. Potrącano mię często, na co odpowiadałem: przepraszam bardzo — i czerwieniłem się po same uszy. Nie śmiałem też, ani na chwilę, zatrzymać się przed wystawami sklepowemi i za nic na świecie, nie zapytałbym o drogę. Przechodziłem z jednej ulicy na drugą ciągle w prostym kierunku. Ludzie wciąż patrzyli na mnie, co mię mocno onieśmielało. Byli tacy, co się za mną oglądali, widziałem oczy które się śmiały na mój widok. Usłyszałem raz jedną damę mówiącą do drugiej: Spójrzno, spójrz na tego małego, — czem urażony potknąłem się i o mało nie padłem... Wprowadzały mię do tego w niemałe zakłopotanie, badawcze spojrzenia sierżantów policyjnych. Na każdym rogu ulicy, te badawcze oczy wlepiały się we mnie ciekawie; przeszedłszy czułem jeszcze jak mię ścigały i nawskroś przenikały. W gruncie, byłem tem trochę zaniepokojony.
Idąc tak z godzinę, doszedłem do ogromnego bulwaru wysadzonego nikłemi drzewinami. Był tam taki zgiełk, taki natłok ludzi i powozów ze stanąłem przestraszony.
Jakby stąd się wycofać, jak wrócić do domu?... Gdybym zapytał o dzwonnicę Saint-Germain śmialiby się ze mnie. Wyglądałbym jak ten dzwon, zbłąkany, co to wraca z Rzymu na Wielkanoc[1].
Aby ochłonąć z przerażenia i mieć czas do powzięcia jakiegoś postanowienia, zatrzymałem się przed afiszami teatralnemi z miną jegomościa zajętego wyborem widowisk obiecywanych na wieczór. Niestety, afisze, zresztą bardzo interesujące, nie dawały najmniejszej wskazówki co do dzwonnicy Saint-Germain i byłbym chyba tam pozostał aż do odezwania się trąby sądu ostatecznego, gdyby, najniespodzianiej, moja matka, Jakób, nie zjawił się tuż obok mnie. Zdziwienie jego było nie mniejsze od mojego.
— Boże! a ty tu co robisz Danielku?
Ja zaś mu na to, tonem niedbałym, niby nic:
— No widzisz, spaceruję sobie.
I poczciwe Jakóbisko patrząc na mnie z uwielbieniem mówi:
— On już naprawdę wyszedł na Paryżanina!
Uczepiłem się braterskiego ramienia z radością dziecka, jak niegdyś w Lugdunie, gdy pan Eyssette, ojciec, przyszedł po nas na statek. W duszy zaś byłem niewymownie szczęśliwy z tego spotkania.
— Co za szczęśliwy los, że zeszliśmy się — rzekł Jakób. — Mój margrabia dostał chrypki, szczęście, że na migi dyktować nie może, więc dał mi urlop do jutra. Skorzystamy z tego i zrobimy pyszną wycieczkę po stolicy...
I oto puszczamy się na Paryż, przytuleni serdecznie jeden do drugiego i dumni, że idziemy razem.
Teraz, gdy czuję brata przy sobie, już mię ulica nie trwoży. Kroczę z podniesioną głową, z odwagą trębacza od żuawów, a kto się roześmieje — niech się ma na ostrożności!
Wszakże, niepokoi mię to że Jakób od czasu do czasu, rzuca na mnie jakieś litośne wejrzenie, a ja nie mam śmiałości zapytać go dla czego.
— Wiesz — rzekł po chwili — te twoje kalosze są wcale ładne.
— A co, nieprawda?
— No tak, ładne są... jednak, gdy będę bogaty, kupię ci do nich parę butów, — dodał po chwili uśmiechając się.
Kochany Jakób, mówił to zapewne bez najmniejszej złośliwości, ale dla mnie było tego dosyć, abym całą pewność siebie utracił. Wstyd mię opanowywał na nowo. Na tym ogromnym bulwarze promieniejącym od blasków słonecznych, uczułem się tak śmiesznym w moich kaloszach, że — aczkolwiek Jakób, poprawiając się, wynajdywał mnóstwo uprzejmych dowodzeń na ich korzyść — odechciało mi się iść dalej i prosiłem go aby mię odprowadził do domu.
Wracamy więc. Zasiadamy przy kominku i reszta dnia schodzi na wesołej pogawędce. Pod wieczór ktoś stuka do drzwi. To służący margrabiego z moim tłomokiem.
— To dobrze — powiada moja matka, Jakób, — zrobimy zaraz przegląd twojej garderoby.
Piękna mi garderoba!...
Zaczyna się przegląd. Żebyście też mogli widzieć nasze smutno-wesołe miny, przy dokonywaniu tego mizernego spisu; Jakób, na kolanach przed moją walizką, wyciąga jeden przedmiot po drugim wykrzykując w miarę wyciągania:
— Dykcyonarz... krawat... drugi dykcyonarz... fajka... patrzcie go! to ty palisz?...
Jeszcze fajka... Boże miłosierny! ileż tych fajek!... żebyś miał przynajmniej tyle skarpetek!... A ta gruba księga, cóż to takiego?... Ho, ho, to księga kar! — czyta: Bucoyran, 600 wierszy... Goubeyrol, 400 wierszy... Bucoyran, 500 wierszy... Bucoyran... Bucoyran...
— Do licha! nie szczędziłeś, jak uważam, tego Bucoyrana. W każdym razie wolałbym, zamiast tych pamiątek — jaki tuzin koszul.
Tu nastąpiła przerwa. Jakób wydał okrzyk zadziwienia.
— Gwałtu, co ja widzę! poezye, Danielku! więc ty jeszcze piszesz poezye?... A, ty krecie jakiś, czemużeś mi o tem w listach nigdy nie wspomniał? Wiesz przecie, że niejestem profanem w tych rzeczach... Ja także niegdyś pisałem poemat... Pamiętasz?...mój poemat w dwunastu pieśniach... No, panie liryku, obaczymy twoje poezye!...
— Nie, nie Jakóbie, daj pokój proszę, nie warto!
— Wszyscy jednacy, ci poeci! — żartuje Jakób. — Zaraz mi tu siadaj i czytaj; a nie, to ja sam będę czytał, a wiesz, jak to u mnie marnie idzie!
Ta pogróżka trafia mi do przekonania, siadam tedy i zaczynam czytanie.
Wiersze owe pisałem w kolegium Sarlande, na łące pod kasztanami, dozorując dzieci, Dobre czy złe — nie pamiętam, ale ileż wzruszeń przy ich odczytywaniu! Pomyślcie tylko, poezye których się nigdy nikomu nie pokazywało... a do tego autor poematu, to nielada jaki sędzia. A gdyby on mnie wyśmiał?... Jednakowoż w miarę czytania, muzyka rymów działa na mnie upajająco i głos mój powoli nabiera mocy. Jakób siedzi przy oknie nieruchomy i słucha. Poza nim na widnokręgu ogromne, czerwone słońce zachodzi i rozżarza szyby. Na brzegu dachu chudy kot przeciąga się i ziewa, patrząc na nas, ma minę namarszczoną jakby członek Stowarzyszenia Komedyi francuzkiej słuchający tragedyi... Widzę to wszystko z boku, nie przerywając czytania.
Tryumf niespodziewany! Zaledwie skończyłem, Jakób, uniesiony, wstaje i porywa mię w objęcia!
— O Danielu! ależ to piękne! to bardzo piękne!
— Tak sądzisz... naprawdę? — pytam niedowierzająco.
— To prześliczne, mój drogi, prześliczne! I pomyśleć, że miałeś te wszystkie skarby w swojej walizce i niceś mi o tem nie mówił.
To nie do uwierzenia! Tu, moja matka zaczyna się przechadzać wielkiemi krokami po pokoju, mówiąc coś do siebie i gestykulując. Nagle staje przede mną i z wielką powagą powiada:
— Niema co, jesteś poetą, Danielku!... Trzeba, żebyś ten kierunek obrał sobie na dalsze życie.
— Ależ to bardzo trudne... zwłaszcza z początku, nic a nic nie zarobię.
— Furda! ty się nie bój, ja zapracuję na dwóch.
— A ognisko domowe, Jakóbie, przecie musimy odbudować ognisko?
— Ognisko! to już moja rzecz. Czuję się na siłach odbudować je sam jeden. Do ciebie należy je wsławić... Jaka duma dla naszych rodziców zasiąść przy ognisku, okrytym sławą!...
Próbuję przeczyć jeszcze, lecz Jakób znajduje odpowiedź na wszystko. Zresztą wyznać muszę że się bronię słabo. Udziela mi się zapał braterski i wiara w mój talent poetycki wzrasta, rośnie z każdą chwilą. Na jednym punkcie tylko zgodzić się ze sobą w żaden sposób nie możemy: Jakób żąda, abym w trzydziestym drugim roku wstąpił do Akademii Francuskiej[2]; ja odmawiam stanowczo. — Pal licho Akademię! Stary grat, wyszła z mody! przeklęta piramida egipska!...
— Tem większa racya, żebyś do niej wszedł — mówi Jakób. — Wniesiesz trochę młodego zapału tym dziadom z Pałacu Mazariniego. Pomyślno tylko jak się pani Eyssette ucieszy!
— Co odpowiedzieć na to?... Imię pani Eyssette jest twierdzeniem bez zarzutu. Niema rady, trzeba się zgodzić na zielony frak[3]. Niechże już sobie będzie Akademia!... ale jeżeli koledzy zanadto nudzić mię będą zrobię jak Merimée[4], nigdy na sesye nie pójdę.
Podczas tej sprzeczki nadeszła noc; dzwony Kościoła Saint-Germain zabrzmiały rądośnie, jakby na obchód wejścia Daniela Eyssette do Akademii francuskiej.
— Chodźmy na obiad! — woła moja matka, Jakób, i nadęty pychą, że się ukaże ludziom w towarzystwie przyszłego akademika, prowadzi mię do restauracyi na ulicy Saint-Benoit.
W tej małej restauracyjce dla gości stałych, stół był nakryty w drugiej izbie. My zaś obiadowaliśmy w pierwszej sali w pośród wychudzonych biedaków, którzy milcząc wyskrobywali talerze.
— To są wszystko sami prawie literaci, — szepnął mi do ucha Jakób. Zrobiłem sobie w głębi duszy kilka smętnych uwag na ten temat; ale nie zwierzyłem się z niemi Jakóbowi, nie chcąc ostudzić jego zapału.
Obiad był nader wesoły. Pan Daniel Eyssette (z akademii francuzkiej) w doskonałym czuł się humorze, a jeszcze doskonalszy miał apetyt. Po obiedzie windujemy się pędem pod dzwonnicę i podczas gdy pan akademik pali sobie fajeczkę, siedząc na oknie, Jakób przy stole zagłębia się w jakichś rachunkach i wygląda srodze zaniepokojony. Gryzie paznokcie, liczy coś na palcach, potem zrywa się nagle z okrzykiem tryumfu: Brawo! doszedłem wreszcie!...
— Do czegóż to, Jakóbie?
— Do uregulowania naszego budżetu, mój drogi. — A nie sądź że to mała rzecz. Pomyśl tylko! sześćdziesiąt franków na miesiąc, na utrzymanie nas dwóch!
— Jak to sześćdziesiąt!... Sądziłem że pobierasz sto u margrabiego.
— Tak, ale z tych czterdzieści odsyła się pani Eyssette na odbudowanie ogniska. Zostaje zatem sześćdziesiąt. Za pokój płacimy piętnaście, to nie drogo jak widzisz; tylko tyle że łóżko sam sobie słać muszę.
— Ja swoje będę słał także.
— Nie, nie, to akademikowi nie przystoi. Owóż tedy, wracając do kwestyi budżetu, 15 franków za pokój, 5 franków węgiel — tylko pięć, bo idę sam co miesiąc do fabryki, aby go odebrać — pozostaje 40 franków. Na życie dajmy 30 franków. Ty będziesz jadał w restauracyi, gdzie byliśmy dzisiaj, no i widziałeś że nie tak źle dają. Zostaje ci 5 soldów na śniadanie, czy to dosyć?
— Spodziewam się!...
— Mamy jeszcze 10 franków. Liczę 7 na pranie... Jaka szkoda że nie mam czasu, byłbym sam chodził oddawać bieliznę na statek, kosztowałoby taniej... Zostaje 3 franki, które dzielę w ten sposób: 30 soldów na moje śniadania... widzisz, mam codzień dobry obiad u margrabiego i nie potrzebuję tak pożywnego śniadania jak ty; a drugie 30 soldów na drobne wydatki: tytoń, marki pocztowe i inne nieprzewidziane rzeczy. To wynosi jak raz 60 franków... co, niedobrze wyliczyłem?
I mój Jakób niezmiernie z siebie zadowolony wykonywa piruety po całym pokoju. W tem staje jak wryty.
— Masz tobie! a to piękna historya! trzeba budżet przerobić... zapomniałem o czemś.
— O czemże takiem?
— O świecach!... jakże ty będziesz pracował wieczorami bez światła? To wydatek niezbędny, na to potrzeba co najmniej pięć franków miesięcznie... Skądby tu wyciśnie te pięć franków? — Pieniądze na ognisko to rzecz święta, tych pod żadnym pozorem poruszyć nie wolno... Ach prawda, otóż i cały interes załatwiony!... Wszak to marzec tuż, a z nim wiosna, słońce i ciepło...
— Więc cóż stąd?
— To, mój Danielku, że jak jest ciepło, węgiel jest niepotrzebny, 5 franków węgla zamienia się na 5 franków świec i całe zadanie rozwiązane... Stanowczo jestem stworzony na ministra finansów... co mówisz na to?... Tym razem budżet nasz stoi na mocnych nogach, chyba już nic zapomnianego niema... Co do twego obuwia i odzienia to już wiem jak sobie poradzę. Mam wieczory swobodne od 8-mej. Poszukam miejsca rachmistrza u jakiego małego sklepikarza. Nasz przyjaciel Pierrotte chętnie mi się o to wystara.
— Oho, panie Jakóbie, widzę że jesteś z Pierrottem w bardzo zażyłych stosunkach...często tam bywasz?
— Tak, bardzo często, wieczorami, chodzę posłuchać muzyki.
— Muzyki, więc Pierrotte gra?
— Ależ nie on, tylko jego córka.
— Ach córka!.. to on ma córkę? oj, oj, Jakóbku, a czy ładna ta panna Pierrotte?
— Zawiele pytań na raz, Danielu. Innego dnia ci odpowiem. Teraz już późno i trzeba iść spać.
I chcąc ukryć swe pomieszanie, Jakób zaczyna jaknajstaranniej słać łóżko i w około obciskać prześcieradło.
Łóżko to żelazne, wązkie, zupełnie podobne do tego na którem sypialiśmy niegdyś obaj w Lugdunie przy ulicy Lanterne.
— A pamiętasz to nasze łóżko, przy ulicy Lanterne, gdzie potajemnie czytywaliśmy powieści i jak pan Eyssette z głębi swych poduszek groźnym głosem wołał na nas: — Gasić mi tam zaraz, bo przyjdę!...
Jakób to pamięta i wiele innych rzeczy jeszcze... tak, przechodząc od wspomnienia do wspomnienia, słyszymy jak północ bije na naszej dzwonnicy i ani się myśli o spaniu.
— No, teraz już dobranoc! — mówi wreszcie Jakób bardzo stanowczo. Ale, w pięć minut później, słyszę jak pod kołdrą dusi się ze śmiechu.
— Z czego się śmiejesz Jakóbie?
— Śmieję się z pana Micou, wiesz pana Micou z tabaczką, w szkole początkowej...Przypominasz sobie?...
— Jakże nie!...
I dalej śmiech, śmiech i paplanina idzie na nowo. Tym razem na mnie kolej być roztropniejszym, więc powiadam:
— Trzeba spać!
Po chwili jednak zaczynam w najlepsze:
— A Rouget, Jakóbie, pamiętasz Rougeta w fabryce?... Tu nowe wybuchy śmiechu i gawęda do nieskończoności... aż Jakób zadmuchuje świecę i pan Daniel Eyssette (z Akademii francuskiej) zasypia obok swego brata jak ongi kiedy miał lat dziesięć.
- ↑ W niektórych krajach katolickich jest u ludu, podanie, jakoby wszystkie dzwony w Wielki Czwartek uciekały do Rzymu, a wracały w wieczór Wielko Sobotni z błogosławieństwem Papieża.
- ↑ Akademia Francuska, instytucya założona przez Kardynała Richelieu 1685, za Ludwika XIII, składa się z 40 członków wybieranych wśród pierwszorzędnych pisarzy fr.
- ↑ Mundur Akademicki, zielony frak z haftowanemi złotem liśćmi wawrzynu.
- ↑ Akademik francuski 1803 — 1870 autor nowel: „Colomba”, „Carmen” i t. d.