Chudziak/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chudziak |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ilekroć zdarzy mi się być na placu Saint-Germain i spojrzeć na okienko dawnego pokoiku, tuż przy kościele, u samego brzegu dachu, dziwnego doznaję wzruszenia. Dziś jeszcze, gdy przechodzę tamtędy, zdaje mi się, że ówczesny młody Daniel siedzi tam jeszcze, za stołem u okna, i śmieje się, patrząc na Daniela dzisiejszego, smutnego i pochylonego wiekiem.
Ach, stary wieżowy zegarze, ileż dobrych godzin tyś nam wydzwonił, gdyśmy tam na górze, blisko nieba, zamieszkiwali z moją matką, Jakóbem!... Gdybyś też mógł, choć kilka jeszcze podobnych godzin młodości i dzielności, wydzwonić mi w życiu!... Jakże szczęśliwym czułem się wonczas! Z jakim zapałem brałem się do pracy!...
Rano, wstawaliśmy o świcie. Jakób brał się zaraz do gospodarstwa. Szedł po wodę, zamiatał pokój, porządkował na moim stole. Mnie nie wolno było dotknąć się czegokolwiek. Po skończonem gospodarstwie, Jakób wychodził do margrabiego i nie widziałem go już do wieczora. Spędzałem dni moje sam na sam z Muzą, czyli z tem co nazywałem Muzą.
Od rana do wieczora okno było otwarte, przy oknie stał mój stół, i na tym to warsztacie od rana do wieczora nizałem moje rymy poetyckie. Od czasu do czasu żwawy wróbelek przylatywał napić się u naszej rynny; popatrzał na mnie chwilę ciekawie, potem śpieszył oznajmić swej braci, co ja robię, słyszałem ich ożywiony świegot i dreptanie drobnemi nóżkami po łupkowych dachówkach... Miewałem też kilka razy dziennie odwiedziny dzwonów Świętego Germaina. Lubiłem bardzo gdy wpadały do mnie przez okno i napełniały swym uroczystym dźwiękiem całą izdebkę.
Muza, wróble, dzwony — żadnych innych odwiedzin nie przyjmowałem. Któż zresztą mógł przyjść do mnie?... Nikt mię nie znał. W restauracyi Saint-Benoit starałem się siadać zawsze przy stoliku odosobnionym, z oczami utkwionemi w talerz, zmiatałem, prędko co mi dano, poczem porywałem kapelusz i galopem zmykałem do mojej pracowni. Nigdy żadnej rozrywki, żadnej przechadzki, ani nawet muzyki w ogrodzie Luxemburskim[1].
Tymczasem Jakób znalazł zajęcie rachmistrza, za 50 franków miesięcznie, w pewnym handlu żelastwem, dokąd udawał się, co wieczór, wprost od margrabiego. Biedny chłopak oznajmił mi tę dobrą wieść napół rad i napół zasmucony.
— A jakże teraz będzie z twojem bywaniem tam? — zapytałem go.
— Mam niedzielę, — odpowiedział mi z oczami łez pełnemi. I odtąd bywał tam tylko niedzielami, ale musiało go to kosztować bardzo wiele.
Mnie zaś ogarniała coraz większa chęć poznania owego ponętnego tam, które tak bardzo pociągało serce mojej matki, — Jakóba. Na nieszczęście, nie wspomniał nawet nigdy abym z nim poszedł, ja też byłem za dumny abym o to prosił. Zresztą jak tu iść do kogoś w kaloszach?... Jednej niedzieli wszakże, wybierając się do Pierrotta, Jakób rzekł do mnie z pewnem zakłopotaniem:
— Danielu, czy nie miałbyś ochoty {{Korekta|towarzyć|}towarzyszyć} mi tam? Sprawiłbyś im zapewne wielką przyjemność.
— Chyba żartujesz, mój kochany.
— No tak, ja wiem... salon Pierrotta to nie miejsce dla poety... ta gromada nieokrzesanych domatorów...
— Nie o tem myślę, Jakóbie, ale jakżebym mógł w takim ubraniu?...
— Ach prawda!... zapomniałem o tem, — i wyszedł jakby wielce ucieszony, że znalazł prawdziwy powód do zostawienia mię w domu. Ledwie zbiegł ze schodów, słyszę jak wraca i wpada do mnie zadyszany:
— Danielu, — mówi — a gdybyś miał buty i żakiet przyzwoity, poszedłbyś ze mną do Pierrota?
— Dlaczego nie? — odpowiadam.
— No, to już chodź... kupię ci co potrzeba i pójdziemy razem. Patrzałem nań ze zdziwieniem. Widzisz bo to koniec miesiąca, mam teraz pieniądze, — dodał, jak gdyby chciał mię przekonywać. Co do mnie, tak byłem uszczęśliwiony myślą, że dostanę nowy przyodziewek, że nie zwróciłem na razie uwagi na wzruszenie Jakóba, ani na ton jego mowy. Przypomniałem to sobie później.
Obecnie uściskałem go tylko i poszliśmy do Pierrotta przez Palais-Royal, gdzie u pewnego tandeciarza, ubrałem się od stóp do głowy.
Po drodze Jakób opowiadał mi historyę Pierrotta; a że droga była długa — a raczej wybraliśmy najdłuższą aby przedstawić się paryżanom w nowym żakiecie — więc poznałem go dokładnie zanim do niego doszedłem. Wiedziałem że poczciwy Pierrotte miał dwa bóstwa, których tknąć nie było wolno, a temi były: jego córka i stary pan Lalouetter jego dawny pryncypał. Wiedziałem także że był męczącym gadułą, albowiem mówił powoli, szukał wyrazów, plątał mu się wciąż język i trzech słów nie był wstanie wyrzec bez dodania swego przysłowia „to właśnie pora powiedzieć”. Pochodziło to stąd, że Pierrote nie mógł się nagiąć do naszego języka. Wszystko co myślał przychodziło mu do głowy w prostym narzeczu langwedockim i musiał to wpierw tłomaczyć nim myśl jaką wypowiedział, a jego „to właśnie pora powiedzieć” którem rozmowę swoję przeplatał, dawało mu czas potrzebny na dokonanie w umyśle tej czynności. Pierrotte nie mówił ale tłómaczył, jak twierdził Jakób.
Co do panny Pierrotte, tyle tylko mogłem się dowiedzieć że miała lat szesnaście, a imię jej było Kamilla, nic więcej; w tej kwestyi i Jakób staje się niemy jak jesiotr.
Była godzina dziewiąta kiedyśmy wstąpili w progi domu byłej firmy Lalouette.
— Dobry wieczór, Pierrotte! — zawołał Jakób zatrzymując się przed kantorem... ja stanąłem przy nim pod światłem lampy. — Dobry wieczór Pierrotte! —
Pierrotte, zajęty obliczaniem kasy, na głos Jakóba podniósł oczy, a obaczywszy mnie, wydał okrzyk zadziwienia, złożył ręce, i tak stał osłupiały wpatrując się we mnie z ustami roztwartemi.
— A co! nie mówiłem! — rzecze Jakób tryumfująco.
— Boże, Boże! — szeptał poczciwy Pierrotte, — zdaje mi się... to właśnie pora powiedzieć... zdaje mi się jakbym ją samą widział przed sobą.
— Oczy nadewszystko — dodaje Jakób, patrz na oczy, Pierrocie.
— A podbródek, panie Jakóbie, podbródek z dołeczkiem w pośrodku, — odpowiada Pierrote, który, aby mi się lepiej przyjrzeć, zdejmuje z lampy zasłonę.
I podczas gdy obadwaj tak mię oglądają ze wszystkich boków, mrugają jeden na drugiego dają sobie jakieś znaki, których ja nie rozumiem i sam nie wiem co z sobą począć.
Nagle Pierrotte wydobywa się z za kantoru przypada do mnie z otwartemi ramionami:
— Za pozwoleniem, panie Danielu, muszę pana ucałować... Będzie to... właśnie pora powiedzieć... to będzie, jak gdybym uścisnął samą panienkę.
To ostatnie słowo wyjaśnia mi wszystko. W owym czasie byłem bardzo podobny do pani Eyssette, a dla Pierrotta, który „panienki” nie widział od lat jakich dwudziestu pięciu, podobieństwo to było jeszcze bardziej uderzające. Poczciwiec nie mógł mię dość naściskać i nacałować, i napatrzeć mi się swojemi wyłupiastemi, pełnemi łez oczami.
Zaczął nam potem opowiadać o naszej matce, o swojej żonie, o Kamilli, a wszystko to z taką przesadą, sążnistemi okresami, że — to właśnie pora powiedzieć — słuchalibyśmy go pewnie do północy, stojąc w magazynie, gdyby mu zniecierpliwiony Jakób nie przerwał wreszcie:
— A cóż z kasą, Pierrocie?
Pierrotte urwał zawstydzony nieco swoją wielomównością.
— Pan Jakób ma słuszność, ja tu gadam i gadam jak papla, a potem ta mała... to właśnie pora powiedzieć... mała będzie mię łajała, że tak późno przychodzę na górę.
— Czy Kamilla jest na górze? — zapytał Jakób przybierając ton obojętny.
— Tak jest, tak jest, panie Jakóbie, mała na górze, ona... to właśnie pora powiedzieć... aż się trzęsie z ciekawości poznania pana Daniela. Proszę, proszę do niej na górę... ja kończę natychmiast rachunki i pośpieszam za panami... to właśnie pora powiedzieć... —
Nie słuchając więcej, Jakób porwał mię za ramię i pociągnął prędko w głąb magazynu. Tam spostrzegłem siedzącego na sofie, bladego młodzieńca, który smętne tony wyciągał z fletu. Jakób przechodząc rzucił mu bardzo suche... dobry wieczór — na co blady muzyk odpowiedział mu niemniej suchem jęknięciem fletu. Jest to zapewne sposób witania się dwóch fletów będących z sobą w niezgodzie.
Kiedyśmy już byli na schodach, Jakób rzekł mi:
— To subjekt Pierrota; zanudza nas swojem wiecznem piszczeniem na flecie... A ty Danielu, czy lubisz flet?...
— Nie, ja fletu nie cierpię — odpowiedziałem bardzo poważnie.
Mieszkanie Pierrota znajdowało się na czwartem piętrze tegoż domu, w którym był magazyn. Panna Kamilla zbyt dobrze wychowana, aby się ukazywać w magazynie, przebywała wciąż w górnem mieszkaniu; ojca widywała tylko w godzinach posiłku.
— Zobaczysz — mówił Jakób stając u drzwi, — dom urządzony na pańskiej stopie, Kamilla ma damę do towarzystwa wdowę, panią Tribou, która jej nigdy nie odstępuje. Nie wiem skąd pochodzi ta pani, ale Pierrotte ją zna i powiada, że to osoba wielkich cnót...dzwoń Danielu! — zadzwoniłem; jakaś Sewenka w wysokim czepcu przyszła nam otworzyć, uśmiechnęła się do Jakóba jak do starego znajomego i wprowadziła nas do saloniku.
W chwili gdyśmy wchodzili, panna Pierrotte grała na fortepianie. Dwie starsze panie, nieco otyłe: pani Lalouette i wdowa pani Tribou — osoba wielkich cnót — w drugim rogu sali zabawiały się grą w karty. Ujrzawszy nas, wszyscy powstali, była chwila zamieszania, po zamienionych przywitaniach i przedstawieniach, Jakób prosił pannę Kamillę — aby grała dalej, z czego skorzystała dama wielkich cnót, aby dokończyć zaczętej partyjki z panią Laloutte. Jakób i ja usiedliśmy obok panny Pierrote, on po jednej ja po drugiej stronie, ona zaś, wodząc małemi paluszkami po klawiszach, rozmawiała wesoło.
Przypatrywałem się jej miłej twarzyczce, kiedy tuż za sobą usłyszałem dziwny odgłos, jakby gryzienie myszy.
Odwróciwszy głowę, spostrzegłem w fotelu, u rogu fortepianu, osobę, której wprzód nie zauważyłem... Był to starzec wysoki, wychudły i blady, głowę miał ptasią, o cofniętem czole, spiczastym nosie i okrągłych, zbyt daleko od nosa, prawie na skroniach, osadzonych oczach, w których nie było najmniejszej oznaki życia. Trzymał w ręku kawałek cukru i od czasu do czasu gryzł z niego po odrobinie; gdyby nie to, możnaby sądzić, że człowiek ten jest we śnie pogrążony. Wielce zmieszany tem zjawiskiem, pośpieszyłem złożyć temu upiorowi jaknajniższy ukłon, na który on nie odpowiedział mi wcale.
— Nie widzi cię — szepnął mi Jakób, to mąż p. Lalouette... Dobre nosi nazwisko...pomyślałem w duchu.
Nagle, drzwi z trzaskiem odskoczyły, i ukazał się Pierrotte. Za nim postępował młodzieniec z fletem pod pachą. Jakób wymierzył ku niemu jedno z tych piorunujących spojrzeń zdolnych zamordować bawołu: ale spudłował widocznie, albowiem posiadacz fletu ani drgnął.
— No i cóż, mała, — wykrzyknął gospodarz, całując ogniście córkę w oba policzki, — cieszysz się? Przyprowadzam ci nareszcie pana Daniela... Jakże ci się podoba? Śliczny chłopiec, nieprawdaż?... to właśnie pora powiedzieć... wykapany portret panienki.
I dalejże kochany Pierrote odnawia scenę, która się przed chwilą odbyła w magazynie. Wyciąga mię gwałtem na środek salonu aby wszyscy tem lepiej mogli oglądać oczy, nos, podbródek z dołeczkiem panienki... To przedstawianie mojej osoby było dla mnie nadzwyczaj przykre. Pani Lalouette i dama wielkich cnót, przerwały bezika i rozparłszy się na swych fotelach, poczęły rozpatrywać szczegóły mej postaci, z najzimniejszą krwią, chwaląc lub ganiąc, zupełnie tak jak gdybym był tuczonym kurakiem, sprzedawanym na rynku.
Szczęściem, Jakób wyratował mię z tego męczącego położenia, prosząc pannę Pierrotte, aby nam co zagrała.
— O tak, zagrajmy cokolwiek — zawołał żywo posiadacz fletu wysuwając się naprzód.
— Nie, nie, żadnych duetów, pani sama bez fletu! prosił Jakób, za co flecista, z niebieskich ócz, puścił nań pocisk zatruty jak strzała Karaiba; lecz Jakób nieustraszony powtarzał:
— Bez fletu, bez fletu!
Koniec końców Jakób zwyciężył i panna Pierrotte wykonała solo, modne wówczas, tremolando: „Rêveries de Rosellen”.
Podczas tej muzyki Pierrotte płakał z zachwytu, Jakób zachwycał się, flecista zaś ze swym instrumentem w zębach wybijał takt ramionami i akompaniował wewnętrznie.
Po odegraniu tremolanda panna Pierrotte zwróciła się do mnie:
— A pan, panie Danielu — rzekła spuszczając oczy, — czy pan się nam nie da słyszeć?... Ja wiem że pan jest poetą.
— I dobrym poetą! — dodał ten niedyskretny Jakób. Co do mnie, łatwo możecie sobie wyobrazić, że nie miałem najmniejszej ochoty deklamować poezyi w przytomności tych Amalecytów. Może jeszcze — gdybym miał tylko Jakoba i Kamillę przed sobą, ale w całem tem towarzystwie! To też z zupełną swobodą odpowiedziałem:
— Przepraszam panią, na dzisiejszy wieczór, nie zabrałem z sobą mojej liry.
— Nie zapomnijże przynieść ją następnym razem rzekł mi Pierrotte, który wziął tę przenośnię dosłownie. Ten poczciwiec był szczerze przekonany, że miałem lirę, na której grywałem, tak jak jego subjekt na flecie. Nie darmo uprzedzał mię Jakób że mnie prowadzi do oryginałów.
Około jedenastej podano herbatę. Panna Pierrotte krzątała się po salonie, podając nam cukier, dolewając śmietanki z uśmiechem na ustach. Teraz ujrzałem jej czarne oczy.
Ukazały mi się błyszczące i sympatyczne, potem zakryły się znowu rzęsami... Wówczas to spostrzegłem, że w pannie Pierrotte były dwie istoty zupełnie od siebie różne: pierwsza, to panna Pierrote gładko uczesana mieszczanka, pospolita, w sam raz do tronowania w starym domu firmy Lalouette; druga wyrażała się cała w tych oczach czarnych, poetycznych, zdradzających głębsze przymioty duszy; otwierały się one jak dwa aksamitne kwiaty i ukazaniem się nagłem przemieniały do gruntu to siedlisko poczciwych kramarzy. Pierwszej znaćbym nie chciał, za nic na świecie!
Nadeszła pora rozstania się. Pani Lalouette pierwsza dała znak odejścia. Owinęła swego męża w duży szkocki pled i uniosła na swem ramieniu, jak mumię jaką ujętą w powijaki. Po ich wyjściu Pierrotte wytrzymał nas jeszcze długo w sieni, rozprawiając bez końca.
— Teraz, panie Danielu, kiedyś się zapoznał z naszym domem, spodziewam się, że nas często odwiedzać będziesz. Mamy towarzystwo niewielkie co prawda, ale za to wyborowe... to właśnie pora powiedzieć... przedewszystkiem państwo Lalouette, moi dawni pryncypałowie; potem pani Tribou, dama wielkich cnót, z którą będziesz mógł pan zabawiać się miłą rozmową; moj subjekt, zacności chłopak, który przygrywa nam niekiedy na flecie... będziecie urządzali dueciki, co za cudowna rzecz!...
Byliśmy już na dole a jeszcze dochodził uszu naszych jego basowy śmiech, od którego trzęsły się poręcze schodów.
— Cóź, jakże ci się spodobali? — pytał Jakób skoro znaleźliśmy się na ulicy.
— Mój drogi, pan Lalouette jest okropny, ale panna Pierrotte zachwycająca.
— Nieprawdaż? — wykrzyknął z takiem uniesieniem biedny Jakób, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Słuchaj Jakóbie, zdradziłeś się, — powiedziałem biorąc go za rękę.
Tego wieczora przechadzaliśmy się długo po wybrzeżu rzeki. U stóp naszych Sekwana spokojnie płynąc, unosiła na swej ciemnej powierzchni tysiące złotych gwiazdek.
Doznawałem niewymownej rozkoszy, chodząc tak powolnym krokiem wśród cieniów nocy i słuchając zwierzeń mojego biednego brata... Kochał on całą duszą, lecz wiedział o tem, że nie posiada wzajemności.
— W takim razie, — Jakóbie, rzekłem, — ona zapewne kocha kogoś innego.
— Nie, Danielu, sądzę że do dzisiejszego wieczora nie kochała nikogo. —
— Do dzisiejszego wieczora? Co chcesz przez to powiedzieć?
— To że ciebie... ciebie wszyscy kochają, Danielu... i że... jej także możesz się podobać.
Biedny drogi Jakóbie! Trzeba było widzieć z jakiem smutnem poddaniem się wypowiedział te słowa. Chcąc go odwrócić od tej myśli począłem się śmiać głośno, głośniej może niż chciałem.
— Do licha, jak też ty się zapędzasz, mój kochany... Alboż to ja taki powabny, cóż znowu! Uspokój się, jestem równie dalekim sercu panny Pierrote, jak ona mojemu. Mnie nie masz potrzeby się obawiać, za to ręczę.
Mówiąc tak byłem szczery. Panna Pierrotte nie istniała dla mnie... chociaż jej oczy — świadczyły o głębokiej i pięknej duszy.
- ↑ Ogród przy pałacu Luxemburg, bardzo uczęszczany gdzie codziennie grywała muzyka wojskowa. Pałac Luxemburg wzniesiony przez Katarzynę Medicis wdowę po Henryku IV królu fraucuskim w pobliżu Saint-Germain de Près. Obecnie zajęty przez Senat.