Chudziak/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chudziak |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po tych pierwszych odwiedzinach w domu byłej firmy Lalouette, powstrzymałem się od bywania tam przez czas pewien. Co do Jakóba, to ten jak najwierniej odprawiał swoje niedzielne pielgrzymki, a za każdym razem wynajdywał nowy, pełen artystycznych zalet, węzeł do swego krawata. Ten krawat Jakóba to cały poemat!
Gdybym był kobietą, zaiste, krawat Jakóba tą niezliczoną odmianą wiązań, wzruszyłby mię bardziej niźli oświadczyny same. Co niedziela, przed odejściem, nieomieszkał wyrzec do mnie te słowa: „Danielu, idę tam... a ty czy pójdziesz?” Ja zaś nieodmiennie odpowiadałem mu: — Nie Jakóbie, jestem zajęty, nie mogę. — Wówczas on odetchnąwszy, wybiegał spiesznie, a ja zostawałem sam jeden, jedniuteńki, pochylony nad moim warsztatem do rymów.
Uczyniłem sobie stałe i niezłomne postanowienie, i to bardzo poważne, nie chodzić nadal do Pierrotta i trzymałem się całemi siłami powziętego postanowienia.
Ach, bywało nieraz, że gdy Jakób uradowany, węzłem nowego utworu u krawata, wychodził w podskokach na Passaż Saumon, ogarniała mię szalona ochota zlecieć ze schodów, popędzić za nim na ulicę i zawołać: — Poczekaj na mnie! — — Ale nie! głos wewnętrzny ostrzegał mię, że iść tam nie powinienem, że uczyniłbym źle gdybym poszedł, więc pomimo wszystko, miałem dość odwagi pozostać na miejscu, przy warsztacie, i odpowiadać niewzruszenie: — Nie, Jakóbie, jestem zajęty, nie mogę.
Tak przeszedł spory kawał czasu. Niestety, przez własną nieroztropność naraziłem się na spotkanie panny Pierrotte raz jeszcze.
Od owych zwierzeń nad brzegiem rzeki, Jakób nie mówił mi nigdy więcej o swoich uczuciach. Uważałem jednak z miny jego, iż sprawy nie szły tak jakby sobie tego życzył. Za powrotem od Pierrota bywał zwykle smutny i zamyślony. Słyszałem jak w nocy raz po raz wydawał przeciągłe westchnienia. Kiedy go pytałem: — Co ci jest, Jakóbie? — Odpowiadał krótko: — Nic.
Lecz z samego tonu jakim to mówił, rozumiałem że jest coś. On, taki dobry, taki cierpliwy zazwyczaj, teraz miewał przystępy złego humoru. Niekiedy spoglądał na mnie jakimś wzrokiem gniewnym, jak gdybyśmy byli w niezgodzie. Naturalnie domyślałem się pod tem wszystkiem jego sercowej troski. Ponieważ jednak Jakób zaciął się w uporczywem milczeniu, ja także nie śmiałem potrącać tak drażliwego przedmiotu. Wszelako, gdy pewnej niedzieli wrócił bardziej ponury niż kiedy, postanowiłem, bądź co bądź, rozjaśnić tę kwestyę.
— Słuchaj Jakóbie! — Powiedz mi nareszcie, co ci dolega? — rzekłem biorąc go za obie ręce. — Więc nie idzie ci tam?
— No tak... idzie mi źle! — odparł biedny chłopak tonem pełnym zniechęcenia.
— Ale o cóż właściwie chodzi? Czy Pierrotte co zauważył? Czyżby on był przeciwny waszej wzajemnej skłonności?...
— O nie, wcale nie, Pierrotte nie przeszkadza w niczem... wiesz jak nas poważa, tylko ona nie ma dla mnie sympatyi i nigdy mieć jej nie będzie.
— Co za niedorzeczność, Jakóbie! Jak możesz wiedzieć, że ona nigdy wzajemną ci nie będzie... Czyś kiedy słówko jej o tem powiedział?... Nie, nieprawdaż?... Więc skądże takie wnioski?
— Ten którego ona lubi także nic jej nie mówił, i nie potrzebował nic mówić, aby być lubianym...
— Naprawdę, więc sądzisz że ten flecista?...
Jakób zdawał się mego pytania nie słyszeć.
— Ten którego ona lubi, nic jej nie mówił, — powtórzył raz drugi.
I więcej nic z niego wydobyć nie mogłem.
Przy dzwonnicy Saint-Germain, sen nie zagościł owej nocy. Jakób stał w oknie, patrzał w gwiazdy i wzdychał. Ja zaś zagłębiałem się w następnych rozważaniach: „A gdybym poszedł tam i zbadał rzecz na miejscu... Kto wie, Jakób może się mylić... Niepodobna, aby panna Pierrote nie odgadła jego uczuć w węzłach jego krawatu... ponieważ Jakób nie ma odwagi mówić jej o tem, dobrze byłoby może, żebym ja to w jego imieniu uczynił... Tak, tak... to będzie najlepiej: Pójdę sam i rozmówię się z tą małą Filistynką, a wtenczas zobaczymy...”
Nazajutrz, nie uprzedzając wcale mojej matki, Jakóba, zabrałem się do wykonania tego wzniosłego zamiaru. Bóg mi świadkiem, że idąc żadną osobistą pobudką nie byłem kierowany. Szedłem napewno w interesie Jakóba... A jednak, skoro ujrzałem, na rogu Passażu Saumon, dom byłej firmy Lalouetta na zielono pomalowany i szyld z napisem „Porcelany i Kryształy” uczułem lekkie bicie serca, co powinno było ostrzedz mię... Wszedłem. W magazynie było pusto; tylko w głębi flecista zajadał śniadanie; nawet przytem prozaicznem zatrudnieniu, nie rozdzielał się ze swym instrumentem, flet leżał tuż przy nim na stole. — Żeby też panna Kamilla mogła wahać się w wyborze między tym wędrownym kobziarzem, a moim bratem Jakóbem, to nie możebne... — myślałem sobie w duchu idąc po schodach, zresztą zobaczymy, zobaczymy...
Zastałem Pierrotta, siedzącego przy stole w towarzystwie córki, oraz damy wielkich cnót. Za mojem ukazaniem się, powstał okrzyk radosnego zdziwienia:
— Jesteś pan nareszcie! — zawołał swym grzmiącym głosem poczciwy Pierrotte, — to właśnie pora powiedzieć... wypijesz pan z nami kawę.
Zrobiono mi miejsce. Dama wielkich cnót podała mi wnet kawę w pięknej filiżance w złote kwiaty i usiadłem obok panny Pierrotte.
Ślicznie wyglądała dnia tego. We włosy tuż nad uszkiem wpięła — dziś już ich tak nie noszą — wpięła sobie ponsową różę, ciemno, ciemno ponsową... która tak niesłychanie zdobiła twarz małej Filistynki.
Kiedyśmy kończyli kawę, dał się słyszeć z dziedzińca głos fletu. Był to sposób wzywania Pierrota do magazynu. Zaledwie ten wyszedł, dama wielkich cnót zasiadła do partyjki pikiety z jakąś damą która nadeszła. Bodaj że jedną z głównych zasług owej damy było właśnie uprawianie gry w karty.
Oto pyszna chwila do porozumienia się — pomyślałem, — i prędko, prędko jąłem jej rozpowiadać o Jakóbie. Zacząłem od wyliczenia jego przymiotów: dobroci, szlachetności, prawości, poświęcenia. Potem mówiłem o jego niestrudzonej, iście rodzicielskiej o mnie troskliwości, jakiej prawdziwa matka mogłaby pozazdrościć. On to, Jakób, karmił mię, odziewał, był moim opiekunem i to kosztem ciężkiej pracy, i zupełnego zapomnienia o sobie. Gdyby nie on, pozostałbym tam daleko, w Sarlande, w tem ciasnem, czarnem więzieniu, gdzie tyle, tyle wycierpiałem męczarni...
W czasie mego opowiadania, panna Pierrotte zdała się być bardzo wzruszoną, a nawet ujrzałem łezkę spływającą po jej twarzyczce. Najszczerzej przekonany iż to opowiadanie o Jakóbie tak ją wzruszyło, myślę sobie: — Chwała Bogu, sprawa idzie dobrze! — i ze zdwojoną siłą wymowy, przystępuję do odmalowania okrutnej melancholii Jakóba, w końcu mówię o jego uczuciu głębokiem, tajonem... — ach! trzykroć, czterykroć szczęśliwa niewiasta którą...
Tu naraz, nie wiem jak się to stało, ponsowa róża, którą panna Pierrotte miała we włosach, upadła mi pod nogi. Właśnie w tej chwili, kiedy usiłowałem delikatnie dać do zrozumienia Kamilli, że ona to była ową trzykroć i czterykroć szczęśliwą, którą Jakób ukochał, ponsowa różyczka, spadając, podała mi tak pożądaną sposobność; podniosłem ją skwapliwie, lecz jej nie zwróciłem właścicielce.
— To będzie dla Jakóba od pani — rzekłem z uśmiechem. A ona mi na to z westchnieniem: — Jeżeli pan tego żąda, niech będzie dla Jakóba, — i tuż za tem ukazały mi się z pod rzęs oczy czarne mówiące wyraźnie: — Nie, nie dla Jakóba tylko dla pana.
Wówczas różę schowałem.
Tegoż wieczora gdy Jakób wrócił od swych zajęć, siedziałem, jak zwykle, nad warsztatem mych rymów. Zostawiłem go w przekonaniu, że się nie ruszyłem z miejsca przez dzień cały. Nieszczęście chciało, że przy rozbieraniu się ponsowa róża, którą schowałem, wypadła i potoczyła się na środek pokoju. Jakób ją spostrzegł, podniósł i długo na nią patrzał. Nie wiem kto w owej chwili był bardziej ponsowy, ja czy róża.
— Poznaję, — rzekł nareszcie, — to kwiat z wazonu na oknie w salonie tam.
Potem oddając mi różę dodał:
— Mnie nigdy żadnej nie dała.
— Jakóbie, mój drogi, przysięgam ci że do dnia dzisiejszego nigdy...
Lecz on przerwał mi łagodnie: Nie tłomacz się Danielku, jestem przekonany, że nie uczyniłeś nic aby mię zdradzić... ja to wiedziałem, wiedziałem już, że ona ciebie wybrała... Biedny chłopiec począł się przechadzać wzdłuż i wszerz izdebki, a ja z moją różą w ręku wpatrywałem się w niego. — To co się stało, musiało się stać, ciągnął dalej, po pewnej przerwie, — oddawna już przewidywałem wszystko, pewny byłem że skoro tylko ciebie zobaczy odwróci się ode mnie, na zawsze... Teraz wszystko skończone... to i lepiej.
— Długo jeszcze z tą samą słodyczą, z tem samem uśmiechem, zgadzającym się ze swym losem wylewał Jakób swe żale przede mną, a to co mówił napełniało mię smutkiem i radością jednocześnie. Smuciłem się z jego nieszczęścia i cieszyłem się, albowiem z poza jego słów szły promienne blaski nadziei szczęścia dla mnie.
Gdy umilkł, zbliżyłem się do niego nieco zawstydzony, ale nie wypuszczając z rąk róży:
— Jakóbie! — zawołałem, — może ty odtąd przestaniesz mię kochać?
On się uśmiechnął i przyciskając do serca: — Głupiś, — rzekł, będę cię kochał jeszcze bardziej.
Tak było w istocie. Zajście z ponsową różą nie zmieniło w niczem czułości Jakóba dla mnie, nie naruszyło nawet jego humoru. Ani westchnienia, ani skargi, nic... Tam bywał jak dawniej niedzielami, starał się okazywać wszystkim twarz wesołą — tylko krawat zawiązywał już wciąż jednakowo. Zresztą zawsze spokojny i dumny, oddany pracy, idący odważnie przez życie, wpatrzony w jeden cel — odbudowanie ogniska rodzinnego...
Ach, kochany, nieoceniony mój Jakób!...
Wkrótce potem nadeszła dla Daniela epoka ciężkich prób. Jego wierny opiekun, Jakób, zmuszony był opuścić go aby towarzyszyć margrabiemu w podroży zagranicę. Tymczasem dotkliwy zawód spotkał Daniela. Wydaje swe prace poetyckie: „Comédie Pastorale”, zbiór gawęd wierszem. Marzy, że przyniosą mu sławę, dostatek, możność zaślubienia panny Kamilli. Lecz na tysiąc egzemplarzy, jeden tylko znajduje nabywcę. Skutkiem tego popada w długi i zwątpiwszy w swe autorskie powołanie, ulega złym wpływom i namowom, szuka szczęścia na scenie jako aktor. Długi się mnożą i dochodzi do zupełnej nędzy. Ratuje go od ostatecznej zguby powrót Jakóba i jego czynna, pełna nowych poświęceń pomoc.
Wtedy to zwala się na byłego poetę, jak grom, ze wszystkich ciosów najokropniejszy: jego umiłowany, wielkoduszny, pełen ofiarności, brat — matka, z nadmiaru pracy i trosk rażony śmiertelną chorobą — umiera. Teraz boleść i rozpacz ostatecznie przygniatają Daniela. Po pogrzebie brata traci przytomność i pada bezwładny w ramiona poczciwego Pierrotta, którego opiece, na łożu śmierci, Jakób swego ukochanego pieszczocha powierzył.