Chudziak/XIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Chudziak |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Biedny Chudziak leży chory; Chudziak konający... Na Passażu Sauraon rozesłano warstwę słomy, którą się odmienia co dni parę. Przechodnie mówią między sobą: „to pewnie jakiś stary bogacz umiera tam na górze”... Ale to nie stary bogacz, tylko biedny Chudziak ma umrzeć... lekarze skazali go na śmierć.
Trzeba widzieć jakie przerażenie panuje w byłym domu Lalouette! Pierrotte już nie sypia wcale; oczy panny Kamilli toną we łzach... Salon z żółtem obiciem zamknięty, fortepian oniemiały, flet zagwożdżony. Ze wszystkiego zaś najbardziej rozdzierająca serce, to ta postać cała w czerni, co siedzi tam w kątku domu; palce jej od rana do wieczora przebierają prątkami, milczy, a duże łzy spływają z pod zmęczonych powiek.
Owóż podczas kiedy dom byłej firmy Lalouette, pogrążony jest w głębokim smutku, Chudziak spoczywa spokojnie na wielkiem, miękko usłanem łożu i nie ma najmniejszego pojęcia o rozpaczy jaka go zewsząd otacza. Oczy ma otwarte, ale nie widzi nic; widziane przedmioty nie przenikają do jego duszy. Nie słyszy też nic, prócz jakiegoś głuchego brzęczenia, niewyraźnego hałasu, jak gdyby miał zamiast uszu dwie konchy, takie duże, różowe wewnątrz, co to w nich słyszy się tylko szum morza. Nie mówi nic, nie myśli nic, rzekłbyś że to chory kwiat. Byle mu położono kompres z zimnej wody na głowę i dano kawałek lodu do ust, niczego więcej nie żąda. Skoro lód się stopi i kompres wyschnie na rozognionem czole, jęczy żałośnie, to cała jego rozmowa...
Tak przechodzi dni kilka, dni chaotycznych, bez godzin.. Potem nagle pewnego poranka, Chudziak doznaje dziwnego wrażenia. Zdaje mu się, że jest wydobyty z głębin morskich. Oczy jego widzą, uszy słyszą. Oddycha, odnajduje się... Uśpiona, gdzieś w głębi mózgu, cała maszyna myślenia, ze swymi jak włos cieniuchnemi przyrządami, budzi się, wprawia w ruch, zrazu powoli, potem trochę prędzej, coraz prędzej, prędzej, wkońcu wpada w pęd szalony — zdaje się, że wszystko zdruzgoce. Jak nici jedwabiu plączą się, krzyżują myśli: — Gdzie to ja jestem, mój Boże?... Cóż to za łóżko ogromne?... A te trzy panie, tam przy oknie, co one tu robią?... Ta czarna suknia odwrócona do mnie plecami, zdaje się, że ją znam?... To jakby...
I chcąc przyjrzeć się lepiej czarnej sukni, którą zdawało mu się, że poznawał, Chudziak podnosi się z trudem na łokciu i wychyla z posłania, lecz wnet opada na wznak przerażony... Tam naprzeciw spostrzegł szafę, tę wielką szafę z orzechowego drzewa, z pnącemi się po niej żelaznemi okuciami. On tę szafę poznaje, widział ją już we śnie okropnym... Znowu w głowie chaos, maszyna myślenia leci jak wiatr. O, teraz Chudziak przypomina sobie wszystko, ma wszystko przed oczami. Niestety! wraz z odradzającem się życiem, odradza się cierpienie i pierwsze jego słowo to jęk bolesny.
Na ten jęk, trzy kobiety, zajęte robotą przy oknie, zrywają się. Jedna z nich, najmłodsza, woła: — Lodu, lodu potrzebuje! biegnie do kominka, bierze z miseczki kawałek lodu i podaje Chudziakowi, ale Chudziak nie chce lodu... Odpycha powoli rękę zbliżającą się do jego ust i głosem drżącym mówi:
— Dzień dobry Kamillo!... —
Kamilla tem przemówieniem konającego jest tak zdumiona, że stoi nieruchoma z wyciągniętą ręką, z kawałkiem przezroczystego lodu w zaróżowionych od zimna palcach.
— Dzień dobry Kamillo! — powtarza Chudziak, — widzisz że cię poznaję!... jestem już przytomny... A ty, czy mnie widzisz?...
Na to Kamilla jeszcze bardziej zdziwiona:
— Jak to czy cię widzę, Danielu?... Ależ naturalnie!... dla czegożbym cię nie miała widzieć?...
Chudziak uspokojony myślą, że sen skłamał, że panna Pierrotte nie jest ślepą, nabiera odwagi i zdobywa się na nowe zapytania:
— Więc bardzo chory byłem, nieprawdaż?
— Tak, byłeś bardzo ciężko chory...
— A czy ja dawno tak leżę tutaj?...
— Jutro będzie trzy tygodnie...
— Boże miłościwy! trzy tygodnie!... nie może mówić więcej i ukrywszy głowę w poduszkach zanosi się od płaczu.
W tej chwili wchodzi cicho Pierrotte, prowadzi za sobą nowego lekarza, sławnego doktora Brun, który starannie bada chorego. Przygląda się uważnie Chudziakowi, ostukuje go na wszystkie strony, bierze za puls, bada oczy, język — wreszcie, zwracając się do Pierrotta:
— Cóż mi to pan prawiłeś, — rzecze — toż ten chłopak już uleczony.
— Uleczony! — powtarza poczciwy Pierrotte składając ręce.
— I to tak dalece, że można wyrzucić ten lód za okno, a dać choremu skrzydełko kurczęcia i naparstek starego wina. No, no, niech się już panienka nie smuci; za osiem dni ten młody pogromca śmierci będzie na nogach, ja za to ręczę... Tylko pozostawić go tymczasem spokojnie w łóżku; żadnych wstrząsień: to warunek główny, niezbędny... Resztę zostawić naturze, która sobie z woli Bożej lepiej niż wy i ja poradzi.
Tak przemówiwszy, sławny doktór poklepał po ramieniu pogromcę śmierci, uśmiechnął się do Kamilli i oddalił żwawym krokiem, odprowadzony przez Pierrotta, ocierającego łzy radości i powtarzającego nieustannie: — Ach, panie doktorze, to właśnie pora powiedzieć... — to właśnie pora powiedzieć...
Po ich wyjściu Kamilla usiłuje namówić pacyenta do snu, ale ten broni się energicznie:
— Nie, nie odchodź, proszę cię panno Kamillo; nie zostawiaj mnie samego... Jakże chcesz żebym spał w tym okropnym smutku?
— Tak, tak, musisz spać Danielu... spoczynek ci potrzebny, doktór zalecił. Bądź rozsądny, postaraj się... Zamknij oczy i nie myśl o niczem... Niedługo przyjdę do ciebie i jeżeli się prześpisz, posiedzę przy tobie długo, długo.
— Już śpię... już śpię... — mówi Chudziak, zamykając oczy. Potem, po namyśle: — jeszcze jedno słówko panno Kamillo, — dodał, — co to za czarna suknia, którą tu widziałem przed chwilą?...
— Suknia czarna?...
— No tak, wiesz przecie!... ta suknia czarna co ją widziałem z robotą tam pod oknem... Teraz już jej niema, ale widziałem ją przecież, jestem pewny, że ją widziałem...
— Mylisz się Danielu... To ja szyłam tu cały ranek z panią Tribou, wiesz tę, twoją przyjaciółką, panią Tribou, którą nazywałeś damą wielkich cnót. Tylko pani Tribou nie jest w czarnej sukni, zawsze nosi tę samą zieloną suknię... niema na pewno żadnej czarnej sukni w całym domu... musiało ci się przyśnić chyba... no, idę już, śpij dobrze!...
To mówiąc panna Pierrotte wybiega zmieszana, jak gdyby popełniła kłamstwo.
Chudziak zostaje sam jeden, ale nie zasypia. Maszyna myślenia ze wszystkiemi kółkami i kółeczkami na nowo pędzi, pracuje w jego mózgu. Nitki jedwabne znów krzyżują się i plączą... On myśli o tym swoim ukochanym co spoczywa na zielonem wzgórzu Montmartre[2], myśli o czarnych oczach także, — które zdawało się, Opatrzność umyślnie dla niego zapaliła, — a które teraz może utracić...
Tymczasem drzwi powoli się uchylają, jak gdyby ktoś chciał wejść; lecz jednocześnie prawie słychać głos Kamilli przytłumiony: — O, proszę nie wchodzić... wzruszenie go zabije jeśli się obudzi!...
I oto drzwi zamykają się znów ostrożnie. Na nieszczęście rąbek czarnej sukni pozostaje ujęty w szparze, i rąbek ten Chudziak spostrzega...
Naraz serce mu się rwie w piersi; płoną źrenice, i podnosząc się na łokciach krzyczy co sił starczy:
— Matko, matko! czemuż nie chcesz przyjść mnie uścisnąć?...
Wnet rozwarły się drzwi szeroko, bo suknia czarna już się powstrzymać dłużej nie może, wpada do pokoju: ale zamiast zmierzać do łóżka chorego, kieruję się w stronę przeciwną z wyciągnionemi ramiony i woła:
— Danielku! Danielku! —
— Ależ nie tam, matko... krzyczy Chudziak, — tutaj, ja tu jestem!... czyliż mię nie widzisz?... Natenczas pani Eyssette na pół zwrócona ku niemu, macając wokoło siebie powietrze drżącemi rękami, odpowiada rozdzierającym głosem:
— Niestety! nie widzę cię, mój skarbie... I nie zobaczę cię już nigdy... jestem ociemniała!...
Zaprawdę, nic w tem tak nadzwyczajnego, iż po dwudziestu latach biedy i cierpienia, po utracie dwojga dzieci, ruinie ogniska rodzinnego i rozłące z mężem, smutne oczy zbolałej matki Eyssette wypaliły się i zagasły od łez wylanych... Dla Chudziaka ten cios straszliwy, może być ostatecznym, od tego umrze bezwątpienia...
Otóż nie!... Chudziak nie umrze. Bez niego, cóżby się stało z biedną ociemniałą matką? Skądby wzięła łzy na opłakanie śmierci tego trzeciego syna swego? Coby począł ojciec Eyssette, ta ofiara kupieckiego honoru? Któżby odbudował ognisko, to ciepłe ognisko rodzinne u któregoby oboje starzy ogrzali kiedyś biedne skostniałe ręce?... Nie, nie! Chudziak nie chce umrzeć. Przeciwnie, on pragnie żyć, czepia się życia wszystkiemi siłami... Powiedziano mu że, aby być zdrowym, nie trzeba myśleć, więc nie myśli; nie trzeba mówić, — więc nie mówi; nie trzeba płakać, — więc nie płacze. Aż miło patrzeć jak spoczywa teraz cicho, z pogodnem obliczem, spokojem w oczach zabawiając się, dla rozrywki, chwastem swojej kołdry.
Cały dom Lalouette jest na jego usługach. Pani Eyssette, z pończoszką w rękach, na brzegu łóżka, tuż przy jego nogach, spędza dni całe; dama wielkich cnót krząta się przy nim także; poczciwy Pierrotte zagląda co chwila przez drzwi.
A panna Pierrotte?... nie widać jej. Czyżby nie było jej w domu?... Owszem jest: tylko od czasu jak niebezpieczeństwo minęło, nie wchodzi prawie nigdy do pokoju chorego. A jeźli się ukaże to tylko chwilowo, aby ociemniałą zaprowadzić do stołu; do Chudziaka ani słówka... Jakże to odmienne od czasów pensowej róży! owych czasów, kiedy to czarne oczy otwierały się same jak dwa kwiaty, i mówiły mu o pięknej duszy, i kochającem sercu.
Chory wzdycha na wspomnienie minionego szczęścia. Widzi, że go już nie miłują, że go unikają, że obudza wstręt; ale czuje że sam temu winien. Niema prawa się skarżyć. A jednak jakże słodko byłoby, wśród tylu smutków i takiej żałoby, módz się ogrzać przy gorąco współczującem sercu, popłakać na ramieniu przyjacielskiem!...
— Cóż począć! zło się stało! — mówi do siebie biedny Chudziak, — nie myślmy o tem, trzeba raz położyć kres marzeniom! Nie dla mnie szczęście na świecie; powinienem myśleć tylko o tem, abym spełnił mój obowiązek... Jutro rozmówię się z Pierrotem.
Jakoż nazajutrz, w chwili kiedy Seweńczyk ostrożnie, na palcach, przechodzi przez pokój aby zejść do magazynu, Chudziak, który już od świtu czyha na niego wzrokiem, z poza firanki woła słabym głosem:
— Panie Pierrotte! panie Pierrotte! —
Pierrotte zbliża się do łoża; natenczas chory bardzo wzruszony, nie podnosząc oczu mówi: — W krótce już będę zdrów zupełnie, mój dobry panie Pierrotte, muszę się z panem rozmowić stanowczo. Nie umiem podziękować ci za wszystko coś uczynił dla mojej matki i dla mnie...
Tu zacny ten człowiek przerywa z żywością: — Ani słowa o tem, panie Danielu, wszystko co uczyniłem było moim obowiązkiem, to było umówione z panem Jakóbem.
— Tak, przyjacielu, wiem że na każde słowo w tem położeniu masz zawsze tę samą odpowiedź. To też nie będę ci dziękował teraz... Przeciwnie, chciałem cię prosić o jedną przysługę... Wasz subjekt ma wkrótce odejść: otóż, czy nie chciałbyś mnie wziąć na jego miejsce?... O błagam cię panie Pierrotte, wysłuchaj mnie do końca... W domu tym jest ktoś, co znieść mojej obecności nie może, komu widok mój jest wstrętny... co jest zresztą zupełnie słuszne!... Jeżeli jednak tak się urządzę żeby mię nigdy nie widziano, jeżeli się zobowiążę nigdy nie wchodzić na górę, zawsze tylko siedzieć w magazynie, jeżeli będę przy domu, a nie w domu, jak ten pies folwarczny co nigdy do apartamentów pańskich nie wstępuje; czy na takich warunkach, nie mógłbyś mię przyjąć na tę posadę!...
Pierrotte ma ogromną ochotę pochwycić, w swe grube dłonie, kędzierzawą głowę Chudziaka i ucałować ją serdecznie, ale się powstrzymuje i odpowiada spokojnie: — Posłuchaj mnie, panie Danielu, zanim ci dam odpowiedź, muszę wprzód naradzić się z małą... Mnie osobiście twoja propozycya jest wcale na rękę; tylko nie wiem jak mała zechce... co ona powie... Obaczymy zresztą, pewnie już wstała... Kamillo! Kamillo!
Kamilla, ranny ptaszek, jest właśnie w salonie zajęta polewaniem krzewu ponsowej róży w wazonie, na kominku. Wchodzi w białej sukience, włosy ma zaczesane do góry na sposób chiński, świeża, wesoła, wnosi ze sobą zapach kwiatów.
— Patrzno mała, — mówi Pierrotte zwracając się do niej, pan Daniel pragnie zająć u nas posadę subjekta... ale, ponieważ sądzi że obecność jego byłaby ci zbyt przykra...
— Zbyt przykra, mnie!... przerwała Kamilla rumieniąc się mocno.
Nie powiedziała ani słowa więcej, oczy dokończyły reszty. Te same dawne oczy ukazały się Chudziakowi, głębokie jak noc, błyszczące jak słońce, serce biednego topnieje.
Pierrotte śmieje się w duchu i rzecze:
— Jest tu chyba jakieś nieporozumienie... które sami sobie najlepiej wyjaśnicie.
Poczem usuwa się, idzie do okna i poczyna bębnić po szybie urywki z jakiegoś seweńskiego tańca, a gdy sądzi, że dzieci mogły się już dostatecznie porozumieć, — dając im czasu zaledwie sekund parę — zbliża się i przypatrując się im bacznie:
— No i cóż — pyta?
— Panie Pierrotte, to, że ona jest równie dobra jak jej ojciec, — odpowiada Chudziak wyciągając do niego ręce. — Przebaczyła mi wszystko!
Odtąd rekonwalescencya postępuje jak gdyby miała siedmiomilowe buty... Nie dziw! słodkie oczy już nie opuszczają pokoju. Dzień schodzi na układaniu projektów na przyszłość. Mówi się o zaślubinach, o mającem się odbudować ognisku, i o tym kochanym Jakóbie, którego wspomnienie wywołuje łzy serdeczne.
Proszę nie sądzić, iż wśród tego szczęścia Chudziak zapomniał o swych obowiązkach.
Jakkolwiek dobrze mu jest w tem miękkiem łożu, pod opieką pani Eyssette i słodkich oczu, on wzdycha do chwili w której będzie mógł wstać i zejść do magazynu. Nie żeby go tak bardzo nęciła porcelana; o nie! ale że pilno mu już rozpocząć życie pracy i poświęcenia, jakiego przykład pozostawił mu Jakób.
Co do Muzy — o tej już nie wspomina. Daniel Eyssette lubi poezye z wyjątkiem swoich, a kiedy księgarz znudzony ich trzymaniem odsyła mu 999 egzemplarzy jego „Komedyi Sielskiej”, nieszczęśliwy były poeta ma odwagę powiedzieć:
— Trzeba to wszystko rzucić w piec.
Pierrotte, praktyczniejszy, woła:
— Spalić to wszystko?... Doprawdy nie!... Wolę to wziąć do magazynu, znajdę na nie użytek... to właśnie pora powiedzieć... Akurat niezadługo przyjdzie wysyłać transport filiżanek do Madagaskaru. Podobno na tej wyspie, odkąd ujrzano żonę pewnego misyonarza angielskiego pijącą kawę z filiżanki, nikt nie chce pić jej inaczej... Za pozwoleniem twojem panie Danielu, książki twe posłużą do zawijania moich filiżanek.
...A teraz, nim zakończę moję opowieść, chcę raz jeszcze wprowadzić czytelnika do żółtego salonu. Było to w niedzielę, po południu, w piękną zimową niedzielę. Powietrze chłodne, suche, przy jasnem słońcu. Cały dom Lalouette weseli się. Chudziak zdrów zupełni, wstał właśnie poraz pierwszy. Już z rana, na uczczenie radosnego wypadku, po powrocie z kościoła spożyto na śniadanie kilka tuzinów ostryg zakropionych białem burgundzkiem winem. Teraz wszyscy zebrali się w salonie. Ogień płonie na kominku, wszystkim ciepło i dobrze. Na zamarzłych szybach słońce rysuje srebrne krajobrazy.
Przed kominkiem, na taborecie, u nóg biednej ociemniałej matki siedzi Chudziak i rozmawia cicho z panną Pierrotte, różowszą od róży, którą ma we włosach. Nic dziwnego, siedzi tak blisko ognia!...
A gdzie jest pan Pierrotte?... O, pan Pierrotte jest tu także, niedaleko. Umieścił się tam we framudze okna, na pół ukryty za żółtemi firankami. Zajmuje go jakaś robota od której aż się poci. Ma przed sobą okrągły stolik a na nim: cyrkle, ołówki, linie, węgielnice, tusz i pendzelki, w końcu duży arkusz białego papieru, na którym w milczeniu wykonywa jakieś szczególne rysunki...Robota podoba mu się wyraźnie. Co pięć minut podnosi głowę, pochyla ją na bok, to w jednę to w drugą stronę i uśmiecha się z upodobaniem do swego dzieła.
Cóż to za tajemnicza praca?... Zaraz się dowiemy. Pierrotte już skończył. Wychodzi ze swego ukrycia, zbliża się powoli, staje za Kamillą i Chudziakiem — potem naraz rozwija im przed oczami ogromny arkusz wołając:
— Hola, państwo narzeczeni, jak się to wam podoba! Dwa wykrzykniki odpowiadają jednocześnie:
— Ach, ojcze!
— O panie Pierrotte!
— Co to jest?... co takiego?... pyta zbudzona nagle biedna ociemniała.
— To, proszę pani, to właśnie pora powiedzieć... to jest model nowego szyldu który, zawiesimy nad naszym sklepem za kilka miesięcy... No, panie Danielu, osądźmy jak to brzmi... Przeczytaj nam to głośno.
Chudziak w głębi duszy roni ostatnią łzę pożegnalną swym „Niebieskim motylom”[3], i wziąwszy w obie ręce arkusz czyta głośno ów szyld sklepowy, gdzie przyszłość jego stoi wypisana łokciowemi głoskami.
- ↑ Za czasów swego aktorskiego życia, zapewne w skutek wyrzutów sumienia, Daniel był trapiony przez powtarzający się całą noc sen straszny. Ukazywał mu się brat jego, Jakób, blady i umierający, widział też Kamillę stojącą przed dużą, żelazem okutą szafą, chcącą z niej wydostać całun, lecz nie mogła szafy otworzyć albowiem nadmiar łez pozbawił ją wzroku.
- ↑ Jeden z cmentarzy paryzkich.
- ↑ Tytuł jednej z jego pieśni