<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Chudziak
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Noskowskiego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Petit Chose
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Z POLECENIA PROBOSZCZA.
z Saint-Nizier.

O Boże! jakże nam było dobrze owej nocy w pokoiku Jakóba! Jakie wesołe światło padało od kominkowego ognia na biały obrus! Jaki miły fiołkowy zapach rozchodził się ze starego wina w omszałej butelce! A pasztet! Co za pyszna złotawa skórka na nim połyskiwała! — Takich pasztetów, proszę państwa, teraz już nikt zrobić nie potrafi i wina takiego już się nigdy więcej nie napijesz, mój biedny Eyssecie.
Po drugiej stronie stolika, naprzeciw mnie siedział Jakób i dolewał raz po raz do mojej szklanki, a ilekroć podniosłem oczy, spotykałem jego serdeczne, macierzyńskie spojrzenie, uśmiechające się do mnie z słodyczą wielką. Czułem się tak szczęśliwym, że ogarnęła mię gorączka i mówiłem, mówiłem bez końca...
— Jedz że, jedz: chłopcze — nawoływał Jakób, napełniając mój talerz. Ja zaś wciąż gawędząc, nie mogłem jeść. Natenczas, chcąc mię zmusić do milczenia, on ze swej strony zabrał głos, i począł mi opowiadać długo, bez wytchnienia, wszystko co się z nim działo od czasu jakeśmy się rozstali, rok temu przeszło.
— Po twoim odjeździe, — mówił, — a najsmutniejsze rzeczy wypowiadał zawsze z tym swoim niebiańskim uśmiechem pokory, — po twoim odjeździe, w domu naszym stało się strasznie ponuro. Ojciec już nie pracował, tylko spędzał czas wymyślając na rewolucyonistów i dowodząc, że ja jestem osieł, co nie wpływało wcale na poprawę naszych interesów. Co rano zjawiały się pozwy do sądu, co dwa dni najście komornika. Każde uderzenie dzwonka nabawiało mnie bicia serca z przestrachu. — W dobrą porę przyszło ci wyjechać! — Po miesiącu takiego okropnego życia, ojciec wyruszył do Bretanii, na koszt Towarzystwa Handlowego win, a mama do wuja Babtysty. Odwoziłem ich po kolei na dworzec. Ile łez mię to kosztowało... pojmujesz... i jakich! Potem przyszło licytowanie naszych biednych ruchomości; tak, mój drogi, sprzedano wszystko i to w moich oczach, u drzwi naszych, na ulicy; bolesna to rzecz patrzeć na to swoje ognisko roznoszone tak, sztuka za sztuką, w różne strony!
— Spędziłem w Lugdunie jeszcze parę miesięcy, długich, szarych, opłakanych. W mojem biurze, koledzy przezwali mię świętą Magdaleną. Nie bywałem nigdzie, nie miałem ani jednego przyjaciela. Całą pociechą były mi listy twoje. Ho, mój Danielu, jak też ty umiesz każdą rzecz ładnie opisać! Zaręczam, że mógłbyś i do dzienników pisywać, żebyś zechciał. To nie to, co ja. Bo wiesz, przez to wieczne pisanie po dyktandzie, stałem się podobnym do maszyny do pisania. Ani rusz wydobyć z siebie coś własnego. Wielką racyę miał pan Eyssette, gdy mawiał: „Osieł jesteś, Jakóbie”... Być osłem, — nic znów tak złego. Osły są to poczciwe bydlęta, cierpliwe, pracowite, i serce mają dobre i krzyże tęgie... Ale, wracając do mojej historyi, — tyleś mi w listach twoich naprawił o odbudowaniu ogniska rodzinnego że, dzięki twojej wymowie, i ja za tobą, rozpaliłem się tą wielką ideą. Od biedy, z tego co zarobiłem w Lugdunie ledwie sam wyżyć mogłem. Wtedy to zaświtała mi w głowie myśl dostania się do Paryża. Miałem nadzieję że tam, łatwiej znajdę sposób dopomagania rodzinie i zdobycia środków na owo sławne odbudowanie.
Postanowiłem jechać, ale tylko gdy będę miał zapewnioną pracę, gdyż bałem się spaść na ulice Paryża jak wróbel oskubany. Dobre to dla ciebie Danielku: bywają łaski losu dla szczęśliwych chłopców, ale nie dla mnie, wielkiego beksy!
Idę tedy do naszego przyjaciela, proboszcza z Saint-Nizier, i proszę go o listy rekomendacyjne. To człowiek dobrze widziany na przedmieściu Saint-Germain[1]. On dał mi dwa listy — jeden do księcia, drugi do hrabiego. Zważ tylko jak się sprytnie urządzam! Lecę stamtąd do krawca który, zaufawszy zacności mojego wyglądu, na wiarę kredytuje mi piękny czarny frak ze wszystkiemi przynależnościami. Wkładam moje listy do fraka, frak do walizki i puszczam się z trzema luidorami w kieszeni: 35 franków na drogę, a 25 na oczekiwanie doli.
— Nazajutrz po przybyciu do Paryża od siódmej rano byłem już na ulicy w moim czarnym fraku iżółtych rękawiczkach. Wiedz, dla przestrogi że, było to okrutnie śmieszne. O siódmej rano, w Paryżu, wszystkie czarne fraki śpią jeszcze, a przynajmniej spać powinny. Co do mnie, nic o tem nie wiedziałem i dumny z mej eleganckiej tualety, paradowałem po obszernych ulicach, dzwoniąc po bruku nowemi kamaszami. Zdawało mi się, że im raniej wyjdę na miasto, tem prędzej napotkam Fortunę. I w tem się myliłem, Fortuna w Paryżu nie wstaje rano.
— Otóż z listami rekomendacyjnemi w kieszeni biegnę na przedmieście Saint-Germain; najpierw do hrabiego, przy ulicy de Lille, potem do księcia przy ulicy Saint-Guillaume. I tu i tam zastałem służbę zatrudnioną spłukiwaniem dziedzińca, zamiataniem, czyszczeniem mosiężnych dzwonków, a kiedym się tłomaczył, że przychodzę z polecenia proboszcza z Saint-Nizier, śmiali mi się w nos, wylewając wiadra wody pod nogi. Cóż chcesz mój kochany, to była moja wina. Tak wcześnie bowiem tylko służba i przekupnie są w ruchu. Powinienem był wiedzieć.
— Ty, Danielku, o ile cię znam, nie odważyłbyś się pójść tam powtórnie, i wystawie się na pociski drwiących spojrzeń lokajskich. Otóż ja nie straciłem odwagi, z największym spokojem wróciłem tegoż dnia jeszcze po południu, i prosiłem służących aby mię swym panom meldowali, dodając zawsze, że przybywam z polecenia proboszcza z Saint-Nizier. Poszczęściło mi się tym razem! — zostałem przyjęty, lecz tak ludzie jak i przyjęcia były zupełnie różne.
Hrabia, na ulicy de Lille, powitał mię bardzo zimno. Jego ściągła, blada twarz, uroczyście poważna, onieśmieliła mię tak, że trzech słów przemowie nie zdołałem. On też zaledwie się odezwał. Przeczytał list proboszcza, schował go do kieszeni, zanotował mój adres i pożegnał lodowatym ukłonem mówiąc: „Będę pamiętał o panu; nie masz pan potrzeby wracać tutaj; jak się coś znajdzie, napiszę”. A niechże cię nie znam!... myślę sobie odchodząc zmrożony do szpiku kości.
Szczęściem, przyjęcie jakiego doznałem na ulicy Saint Guillaume rozgrzało mi serce. Książe wesoły, o okrągłym wydatnym brzuszku, okazał się jak najprzystępniejszym, jak najmilszym, jak najuprzejmiejszym człowiekiem w świecie. A jak on kochał tego zacnego proboszcza z Saint-Nizier! jak wszystko co od niego pochodziło było mu przyjemne!... Ach, nieoceniony człowiek! kochany, dobry książę. Zaprzyjaźniliśmy się w jednej chwili. Ofiarował mi zaraz szczyptę swej pachnącej tabaki, pociągnął poufale za ucho, poklepał czule po twarzy i pożegnał serdecznemi słowy:
„Biorę pański interes na siebie. Wiem czego panu potrzeba, prędko się coś znajdzie... Tymczasem przychodź pan do mnie jak najczęściej”.
Odszedłem zachwycony.
Przez dwa dni jednak nie poszedłem tam, powstrzymałem się oględnie. Dopiero dnia trzeciego udałem się znów do pałacu przy ulicy Saint-Guillaume. Ogromny drab błękitno-złoty zapytał mię o nazwisko, na co z miną pewną siebie rzekłem:
— Powiedz — że to ktoś z polecenia proboszcza z Saint-Nizier.
— Lokaj wrócił po chwili.
— Książe pan jest bardzo zajęty. Prosi pana, aby zechciał wybaczyć i zaszedł innego dnia.
Naturalnie że z całego serca wybaczyłem poczciwemu księciu! Nazajutrz idę o tej samej godzinie. Zastaję wczorajszego błękitnego draba stojącego na wysokim ganku. Spostrzegłszy mię, już zdaleka mówi z całą powagą:
— Księcia pana niema w domu!
— Aa, bardzo dobrze! — odrzekłem, — to ja wrócę jutro.
Nazajutrz przychodzę znowu, i dni następnych także, zawsze z tem samem niepowodzeniem. To książę był w kąpieli, to na mszy, innym razem grał w karty, to znów miał gości. — A to sobie dobre! — pomyśląłem — a cóż ja — nie gość?
— Koniec końców uczułem się tak śmiesznym z mojem wiecznem „z polecenia proboszcza z Saint-Nizier”, że już dalej nie śmiałem mowie od kogo przychodzę. Lecz ten wielki drab nigdy mię nie wypuścił bez dodania z niezamąconą powagą:
— To pan zepewne jest osobą „z polecenia proboszcza z Saint-Nizier”, co wywoływało wielkie zadowolenie i śmiech u wszystkich innych błękitnych papug które się tam snuły po podwórzu. Ha, stado próżniaków! — pomyślałem, gdybym tak mógł od siebie — nie od proboszcza — połamać trzcinę na waszej skórze!...
I tak ubiegło dziesięć dni pobytu mego w Paryżu. Pewnego wieczora kiedy, z nosem na kwintę, wracałem z jednej z moich wycieczek na ulicę Saint-Guillaume, odźwierny wręczył mi list. Zgadnij od kogo?... — Od hrabiego, mój drogi — od hrabiego z ulicy de Lille. Wzywał mię, abym się stawił natychmiast u jego przyjaciela, margrabiego de Hacqueville. Potrzebowano tam sekretarza... Wystaw sobie jaka radość dla mnie! a także jaka nauka! Ten człowiek zimny i sztywny na pozór, na którego nie liczyłem wcale, zajął się właśnie moją sprawą; podczas gdy tam ten, taki niby łaskawy i uprzedzający, od tygodnia trzymał mię u drzwi swoich w zawieszeniu, narażając na niegrzeczne drwiny swych błękitno-złotych drabów... Otóż to jest życie, mój chłopcze! w Paryżu naukę życia nabywa się chyżo.
— Nie tracąc ani minuty, pędzę do margrabiego de Hacqueville. Znajduję staruszka szczupłego, suchego, ale pełnego energiii i życia, ruchliwego i wesołego jak pszczoła. Zobaczysz jaki ładny typ: głowa arystokratyczna, delikatna, rysy szlachetne, włosy jak szczotka równo stojące i tylko jedno oko — drugie już dawno od pchnięcia szablą uśmier cone. To pozostałe jednak takie żywe i błyszczące. takie wymowne i badawcze, że o margrabim nie podobna powiedzieć iż jest jednooki, chyba tylko, że ma dwoje ócz w jednem.
— Powitawszy go, chciałem wypowiedzieć kilka grzecznych okolicznościowych słówek, ale powstrzymał mię z miejsca:
— Tylko bez frazesów! Tego nie znoszę. Przystąpmy do rzeczy, chodzi o to: Postanowiłem spisać moje pamiętniki. Wziąłem się, co prawda, do tego nieco zapóźno, jestem już stary, czasu do stracenia nie mam. Z mego obrachunku wypada, że do wykończenia mego dzieła, jeżeli każdą chwilę na to zużytkuję, potrzeba mi jeszcze trzech lat pracy. Mam lat siedmdziesiąt; nogi słabną, ale głowa silna. Spodziewam się przetrwać jeszcze trzy lata i pamiętniki doprowadzić do końca. Widzisz pan, że nie mam ani chwili do stracenia, a mój sekretarz nie pojmuje tego. Ten ciemięga — zresztą chłopak inteligentny, z którego byłem zupełnie zadowolony — zakochał się, i chce się żenić. W tem jeszcze nic zdrożnego. Ale wystaw pan sobie, dziś rano jak narwany, przychodzi domagać się aż dwóch dni urlopu! jeszcze czego?... Ani jednej minuty! — powiadam mu.
— Ależ panie margrabio...
— Żadnego — ależ — jeżeli pan odejdziesz na dwa dni, to odejdziesz pan nadobre.
— Odchodzę nadobre, panie margrabio.
— Szczęśliwej podróży!
— I ten ladaco odszedł sobie... Na ciebie więc liczę, kochany chłopcze, że mi go zastąpisz. Warunki moje takie: Sekretarz przychodzi do mnie o 8-mej rano, przynosi z sobą śniadanie. Dyktuję do 12-tej. Sekretarz je śniadanie sam jeden, bo ja śniadania nie jadam nigdy. Po śniadaniu sekretarza, jak najkrótszem, ma się rozumieć, — zabieramy się znów do roboty. Jeżeli gdzie jadę sekretarz mi towarzyszy; powinien mieć papier i ołówek przy sobie, bo ja dyktuję ciągle: w powozie, na przechadzce, na wizytach, wszędzie; wieczorem sekretarz obiaduje ze mną. Po obiedzie odczytujemy to co dyktowałem w ciągu dnia. Kładę się do łóżka o 8-mej, a mój sekretarz jest swobodny do dnia następnego. Płacę sto franków miesięcznie i daję obiad. Nie jest to rozkosz, ale za trzy lata, po skończeniu Pamiętników, będzie w dodatku, podarunek, i to podarunek królewski, jakem Hacqueville! Upraszam tylko o to: żeby się było akuratnym, żeby mi się nie żeniono i żeby biegle pisano po dyktandzie. A umiesz pan pisać dyktando?
— O doskonale, panie margrabio, — odpowiedziałem. tłumiąc w sobie wybuch śmiechu. Bo czyż nie śmieszne, powiedzcie, ta zawziętość losu który mię skazuje — na pisanie dyktand całe życie!
— Kiedy tak, to siadajże pan tu, oto pióro i atrament. Zabieramy się zaraz do pracy. Zatrzymałem się na rozdziale XXIV-tym. „Moje zatargi z ministrem Villèle“[2]. Pisz pan...
— I zaczyna dyktować głosikiem polnego konika, drepcząc wzdłuż i wszerz po gabinecie.
— W taki sposób, mój Danielku, wszedłem na służbę tego oryginała, który, w gruncie rzeczy, jest nieocenionym człowiekiem. Dotąd jesteśmy z siebie najzupełniej radzi. Wczoraj wieczorem dowiedziawszy się o twojem przybyciu, kazał mi zabrać dla ciebie butelkę starego wina. Co dzień stawia nam taką do obiadu na stole, możesz z tego wnosić jakie są nasze obiady. O ósmej jestem wolny. Idę do czytelni na gazety albo odwiedzam naszego przyjaciela Pierrotte’a. Pamiętasz Pierrotta, — tego Pierrota z Sewennów, brata mlecznego naszej matki?... Dziś to już nie Pierrotte, ale pan Pierrotte, całą gębą. Posiada piękny magazyn porcelany przy pasarzu Saumon, a że niegdyś był przyjacielem pani Eyssette, zastałem dom jego na rozcież otwarty. W długie zimowe wieczory, była to rozrywka, ale teraz, kiedy już mam ciebie, nie troszczę się o żadne rozrywki... i ty także nieprawdaż? O Danielku, braciszku mój, jakże jestem szczęśliwy z ciebie! Jak nam będzie teraz dobrze razem!...




  1. Część Paryża zamieszkała przeważnie przez stare rodziny arystokratyczne.
  2. Przywódca royalistów w czasie Restauracyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.