Chudziak/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chudziak |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Choćbym żył tak długo jak mój wuj Babtysta, który obecnie musi już być tak stary jak baobab środkowej Afryki, nie zapomnę mojej pierwszej podróży w wagonie trzeciej klasy.
Działo się to w ostatnich dniach lutego, chłód był jeszcze wielki. Poza wagonem: niebo szare, wiatr, szron na drzewach, nagie pagórki, łąki pod lodem i długie szeregi dzikich winnic na polach. W wagonie — rozmaitość: pijani marynarze śpiewający, chłopi śpiący z otwartemi ustami jak nieżywe ryby, przygarbione starowinki z koszyczkami, dzieci, niańki; wszystkie przybory podróżującej biedy, z zapachami fajki, wódki, kiełbasy z czosnkiem i zbutwiałej słomy. Wszystko to, jak dziś, pamiętam.
Wyjeżdżając usadowiłem się w kątku, przy oknie, aby módz widzieć niebo; ale, na drugiej stacyi, jakiś felczer wojskowy zajął moje miejsce pod pozorem że musi siedzieć naprzeciw swej żony — i oto biedny Chudziak, zbyt nieśmiały, aby dochodzić swej krzywdy, robi sto mil drogi, ściśnięty między felczerem, od którego rozchodzi się zapach lnianego siemienia, a olbrzymim doboszem, który opierając się wygodnie na jego ramieniu, chrapie — bez przestanku.
Podroż trwała dwa dni. Przebyłem je na jednem miejscu, między memi dwoma oprawcami, bez ruchu, zacisnąwszy zęby. A że nie miałem ani pieniędzy, ani żadnych zapasów ze sobą, nie jadłem nic przez cały czas. Dwa dni postu, to dosyć długo! Lecz nie w tem był główny powód straszliwej męki doznanej w tej okropnej podróży.
Wyjechałem z Sarlande bez trzewików, miałem na nogach tylko lekkie kalosze, które służyły mi tam do obchodzenia nocą sypialni. Dobra to rzecz, kalosze; no, ale zimą, i w trzeciej klasie!... Jakże mi było zimno, Boże wielki! o mało nie płakałem. W nocy, gdy wszyscy posnęli, brałem cichutko nogi w ręce i tak trzymałem godzinami całemi próbując je rozgrzać. Szczęście, że pani Eyssette tego nie widziała!
A jednak, pomimo, że głód mi szarpał wnętrzności i zimno łzy wyciskało, Chudziak czuł się nad wyraz szczęśliwy i, za nic na świecie, nie byłby zamienił owego miejsca, a raczej pół miejsca, które zajmował między felczerem a doboszem; albowiem u kresu tych wszystkich udręczeń, czekał go Jakób, Paryż!
Dnia drugiego, około godziny trzeciej w nocy, obudziłem się i skoczyłem na równe nogi. Pociąg stał, w całym wagonie wrzawa. Usłyszałem jak felczer mówił do swej żony, — otóż jesteśmy. — — Gdzie to? — spytałem przecierając oczy.
— Toć w Paryżu, do licha!
Rzuciłem się ku drzwiczkom. Patrzę — żadnych domów — nic, tylko jakaś naga płaszczyzna, gdzieniegdzie gaz płonący i miejscami stosy kamiennego węgla; tylko tam, w oddali, łuna czerwonego światła i jakiś łoskot głuchy, nakształt szumu morza. Od wagonu do wagonu, biegł człowiek z latarnią wołając: Paryż! Paryż! Paryż! Bilety! Cofnąłem głowę przejęty jakąś mimowolną trwogą. To był Paryż.
W pięć minut potem wjeżdżaliśmy pod kolosalny szklany dach do dworca. Jakób stał tam od godziny. Spostrzegłem zdaleka jego wysoką figurę, nieco pochyloną, i jego długie, jak słupy telegrafu ręce, ktoremi wymachiwał z poza żelaznej baryerki, dając mi znaki. Jednym skokiem, byłem przy nim.
— Jakóbie! bracie mój jedyny!...
— A, biedny dzieciaku!
I dusze nasze spoiły się w długim gorącym uścisku. Na nieszczęście, organizacya dworców kolejowych nie sprzyja takim rozkosznym wylaniom uczuć. Są sale dla podróżnych, sale dla bagażu, ale niema sali dla uściśnień powitalnych, sali dla dusz. Popychano nas ze wszech stron, deptano po nogach.
— Rozchodzić się! Rozchodzić się! — wołali na nas urzędnicy.
Jakób rzekł do mnie cicho: — Idźmy stąd. Jutro poślę po twoje manatki — i wziąwszy się pod ramię, lekcy jak nasze sakiewki, puściliśmy w stronę Quartier Latin[1].
Przypominam sobie, że szliśmy przez most drewniany nad czarną rzeką, potem przez długie, puste nadbrzeże; wzdłuż nadbrzeża był ogród.
Przystanęliśmy chwilę przed tym ogrodem. Za sztachetami odznaczały się niewyraźnie trawniki, chatki, tafle sadzawek, drzewa białe od szronu.
— To Ogród Botaniczny, — powiedział Jakób, — jest tu pełno dzikiego zwierza: niedźwiedzie białe, lwy, węże i hipopotamy...
W istocie, dochodził mię zapach dziczyzny i niekiedy ryk ponury wydobywał się z tych cieni.
Przytulony do mego brata, przypatrywałem się ciekawie, a w sercu mojem, obok dreszczu przed tajemniczym ogrodem, rosła trwoga w obec tego nieznanego, olbrzymiego Paryża dokąd przybyłem nocą. Wydawał mi się w tej chwili jakąś czarną jaskinią, pełną dzikich bestyi, czychających na mnie ze wszystkich stron. Szczęściem nie byłem już sam jeden, miałem Jakóba — on mię obroni! O mój Jakobie, czemuż nie mogłem mieć cię zawsze przy sobie?
Szliśmy jeszcze tak długo, długo, jakiemiś nieskończonemi ulicami; potem nagle, Jakób się zatrzymał na niewielkim placu, gdzie widniał kościół.
— Otóż jesteśmy przy Saint-Germain, — nasz pokój jest tam wysoko, widzisz?
— Jakto! na dzwonnicy?... — zapytałem.
— W samej dzwonnicy... to bardzo wygodnie, wie się zawsze która godzina.
Jakób przesadzał. Mieszkał bowiem nie na dzwonnicy, ale tuż obok kościoła, w izdebce na piątem czy szóstem piętrze, a okno jego wychodziło na wieżę kościelną z zegarem.
Kiedyśmy się tam dostali nakoniec, wydałem okrzyk radości. — Ogień na kominku! jakie szczęście! — Co prędzej wyciągnąłem moje zziębnięte nogi do płomienia, z narażeniem kaloszy na niebezpieczeństwo roztopienia się w płyn gumowy. Wtenczas dopiero, Jakób zauważył niepospolite moje obuwie i począł się śmiać serdecznie.
— Mój drogi — rzekł mi — wielu sławnych ludzi przybyło do Paryża w sabotach[2] i szczycili się tem. Ty, jak zostaniesz sławnym, pochwalisz się, żeś tu przybył w kaloszach; to o wiele oryginalniej! Tymczasem — masz, oto moje pantofle, nakładaj prędko i zabierajmy się do pasztetu...
To mówiąc, ten mój najpoczciwszy brat, wysunął z kąta przed kominek i postawił przede mną zgłodniałym, stolik już nakryty i zastawiony, który oczekiwał tam na mnie.