<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL.
Szkółka przy ulicy Pięknej. — Potwarze i paszkwile. — Moja obrona. — Sprawy Resursy Obywatelskiej. — Zasada matematyczna. — Przysięga. — Potrzeba sali. — Powtórzenie. — Przytulisko. — Żywe obrazy. — Biuro wyjątkowej nędzy. — Obrona. — Komitet Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. — Jaka sztuka, taki komitet. — Występuję przeciw panu C. G. — Usprawiedliwienie. — Przekłady. — Consuelo. — Pan Breslauer. — Dawne wydawnictwa.

Istnieje tu w Warszawie szkółka dla dziewcząt pod opieką bractwa Matek chrześcijańskich, a z powodu której niegodziwość ludzka i antychrześcijański duch sceptycyzmu, rozszerzający się coraz bardziej na większą chwałę piekła w naszem społeczeństwie, dużo wypuściły na świat paszkwilów i potwarzy, co wszystko razem wzięte tak dalece przebrało miarę, że zmusza mnie nareszcie, abym, uchwyciwszy za pióro, wystąpił w obronie pokrzywdzonych. Ludzie, słusznie podejrzewani o bezpośrednie związki z szatanem, rozpuszczają np. wieści, że kiedy dawniej, dzięki gorliwości Matek chrześcijańskich, szkółka miała aż nadto wystarczające fundusze, i elewki, zamiast wychowywać się na służące, wychowywały się na wielkie damy, dziś też same uczennice nie mają co jeść, w co się ubrać i za co się uczyć. Faktu tego nie zaprzeczam wprawdzie, bo, raz, że jest rzeczywisty, a powtóre, sądzę, że z wielką chwałą dla bractwa Matek chrześcijańskich potrafię go usprawiedliwić. Niegodziwcy ci mówią jednak dalej, że dawna hojność Matek chrześcijańskich tłómaczyła się nie litością prawdziwie chrześcijańską dla biednych sierot, ale niesłychanie poprawną francuszczyzną widomej głowy pomienionego zakładu, która to głowa umiała przez francuszczyznę trafić i do ich kieszeni. Od czasu zaś, jak zabrakło głowy, zabrakło i pieniędzy. Co się tycze francuszczyzny, to przecie wszystkim wiadomo, że ludzie w dobrym duchu i dobrych zasad powszechnie nie używają innego języka, zatem francuszczyzna była tylko jedną więcej gwarancyą i kwita. Ale jest jeszcze jedna kwestya, na którą, jako człowiek w dobrym duchu, również czuję się w obowiązku odpowiedzieć. Ludzie rzekomej dobrej woli, chcąc podeprzeć upadające fundusze szkółki, urządzili w Dolinie Szwajcarskiej widowisko sceniczne, amatorskie. Sądzono, że miłosierne osoby rozkupią wszystkie bilety co do jednego, że przyjdą naprzód Matki chrześcijańskie i ciotki chrześcijańskie z córkami i siostrzenicami chrześcijańskiemi i z galopantami chrześcijańskimi; sądzono, że jedni drugich popchną, że każda należąca do bractwa Matek «zelantka» (nowy wyraz; znaczy: gorliwa) przyprowadzi swego zelanta, i że widowisko przyniesie jaki taki dochód, który pozwoli przynajmniej w szkółce palić codziennie w piecu, uczennicom zaś zapewni ciepłą odzież i naukę. Tymczasem cóż się stało? Omylono się. Biletów nikt nie kupił, nikt nie przyszedł, i widowisko zaledwie powróciło koszt przedstawienia. Owóż różni natychmiast rzucili się na zelantów i zelantki; posypały się artykuły, wskutek których kilka zelantek dostało ataków nerwowych; kawaler Zielonogłowski zauważył słusznie, że «tańcujemy na wulkanie», radca Cymbałkiewicz odgadł w tem wpływ wolnomularstwa i naftofilów, świątobliwy zaś l’abbé Wylizalski przepowiedział na siedmnasty grudnia roku przyszłego koniec świata, w którem to przekonaniu utwierdza go stanowczo uwaga pobożnej hrabiny Bezikiewiczowej, że liczba sług Antychrysta coraz wzrasta, i że nawet Kuryer Warszawski już zostaje pod ich wpływem.
Wobec tych wszystkich nietylko prawdopodobnych, ale i pewnych nieszczęść, patrzajcie, synowie Beliala, do czego zatwardziałość wasza was przywiodła, i przygotujcie się do wypicia tego piwa, któregoście niebacznie nawarzyli! Jak to? i wy chcieliście, żeby Matki chrześcijańskie śpieszyły do Doliny Szwajcarskiej na światowe widowiska, a jeszcze podczas takich mrozów, jakie panowały niedawno? Czy zapomnieliście, że kto jest Matką chrześcijańską, ten na pogański teatr narażać się nie może i nie powinien? Nie wypada, panowie, nie wypada! A z drugiej strony, czy sądzicie, że tylko pieniędzmi można przyjść w pomoc sierotom? Otóż druga straszna omyłka. Zelantki postanowiły nie przychodzić z pomocą materyalną szkółce, właśnie dlatego, że świat ten nie jest niczem innem, tylko padołem płaczu i nędzy, i że nic tak nie pomaga do otrzymania szczęśliwości wiekuistej, jak cierpienia doczesne. Jeżeli więc sieroty będą szczękały zębami z zimna i głodu, wyjdzie im to na dobre, tembardziej, że w każdym razie mają zapewnioną pomoc duchową zelantek.
Jeżeli jednak, o zmateryalizowani synowie wieku! chodzi wam już tak koniecznie o dobro zakładu, które zresztą niczem innem nie jest, tylko marnością, jak to codziennie powtarza l’abbé Wylizalski, poglądając na białą kawę z tłustym kożuszkiem, przyrządzaną mu umyślnie w poobiedniej porze przez pulchne ręce hrabiny Bezikiewiczowej — jeżeli więc, mówię, chodzi wam o dobro materyalne, tedy bądźcie spokojni, albowiem drugie z kolei widowisko sobotnie przyniosło trochę więcej dochodu, niż pierwsze. Ludzie, którzy zajmowali się sprzedażą biletów, nie wskórawszy nic u Matek chrześcijańskich, udali się do ojców izraelskich, którzy bilety rozkupili, choćby ze względu na zaszczyt dopełnienia pomocą materyalną pomocy duchowej zelantek. Przytem ceny zniżone biletów odegrały również niemałą zapewne rolę — i o dochód, a zarazem o przyszły los Zakładu możecie być przynajmniej na czas jakiś spokojni.
Spodziewam się, że te słowa prawdy, że ta krótka moja mówka, jaką w obronie zelantek powiedziałem, zdoła rozproszyć moce piekielne i wykaże w całej świetności wielkie zasługi niezasłużenie krzywdzonych. Paszkwilem wojować jest łatwo. Czernić białość dlatego właśnie, że jest białością, jeszcze łatwiej, — ale ja, pokorny kronikarz, rozumiem swój obowiązek w ten sposób, że powinienem bronić prawdziwej zasługi uciśnionej niewinności i zdmuchywać sadze z białości wszędzie, gdzie tylko zdarzy mi się po temu jakakolwiek sposobność.
Powodowany temi zasadami, przechodzę wprost do spraw Resursy Obywatelskiej. Krzyczą po wszystkich rogach ulic w Warszawie, że Resursa tonie w falach obojętności, że naznaczają dla uratowania jej posiedzenia, a na te posiedzenia przychodzi zaledwie trzecia część członków, skutkiem czego obrady nie prowadzą do niczego. O obywatele moi mili! przychodzi trzecia część członków, to prawda, ale gdyby przychodziło tylko trzech, to byłoby widocznie także wszystko jedno. Widocznie członkowie znają siebie doskonale, a zarazem nie zapomnieli jeszcze matematyki i wiedzą, że zero, zero a zero, wypadnie zawsze zero. Ja, co prawda, byłem zawsze jak najgorszym uczniem matematyki, skutkiem czego nawet po każdym przyjeździe na wakacye do domu miewałem pewne hałaśliwe zajścia z rodzicielską powagą, o których wolę zamilczeć, ale przecie rozumiem niebywających na posiedzeniach członków, bo jeszcze takie proste rzeczy pamiętam. Otóż powiem wam, że ci, którzy nie przychodzą na mocy tej zasady: 0 + 0 + 0 = 0, czynią to z przekonania, że czy na posiedzenie przyjdą, czy nie przyjdą, obrady zawsze wypadną jednakowo. Umysły tych członków, jak wszystkich znakomitych myślicieli, spokojne są i cichsze, niż woda. Gdy jaka kwestya, np. kwestya bytu lub niebytu Resursy, uderzy o ową wodę, zrobi się kilka kółek, dziwnie także do rur podobnych, coraz większych, coraz słabszych, i znów uspokoi się wszystko. Cóż może być piękniejszego, niż spokój? — nie mącić więc spokoju członków! niech lepiej Resursę dydko porwie! Choć z drugiej strony, jeżeli twierdzicie, że ci członkowie nie myślą zupełnie o sprawach Resursy, tedy krzyknę: Kłamstwo! — aż mnie od morza do morza usłyszą. Powiedzcie bowiem: gdzie się grywa w preferansa? Przecie w Resursie, a zatem preferans jest także sprawą resursową, zatem kto myśli ciągle o preferansie, myśli i o Resursie. Otóż ja, klnę się wam na geniusz naszych wielkich, na dobre chęci Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, na Komitet zoologiczny, na żywe obrazy Przytuliska, na porządek w naszem Towarzystwie Dobroczynności, na zakład pana Łojki, na uprzejmość Lombardu, na gorliwość zelantów względem zelantek i zelantek względem zelantów, na pożyteczność dla społeczeństwa naszych dobrze urodzonych, słowem: na to wszystko, co w mieście naszem mamy najpiękniejszego, najwznioślejszego i najbardziej szanowanego, że znam członków, którzy niczem innem nie zajmują się, tylko Resursą. Użyłem przysięgi wielkiej i strasznej, ale nie myślcie, żeby rzecz nie była tego warta, boć tu przecie chodzi o znakomitą ilość naszych równie znakomitych obywateli. Zajmują się Resursą — bo preferans i Resursa to jedno i to samo. Znam pewnego członka, który każdego nowo poznanego człowieka pyta w ten sposób: «Panie! (mówi) cobyś pan grał, żebyś pan miał tak: asa, damę, dwie młódki karo, asa, króla, waleta pik?» i t. d. — Czy słyszałeś pan, pytam go raz, że podobno Verdi ma przyjechać do Warszawy i że wystąpią na jego cześć w Resursie Obywatelskiej? — Verdi, rzecze członek, Verdi w Resursie? Ciekawybym też był, coby on grał, żeby miał tak: asa, damę, dwie młódki karo i t. d. — Co to jest przejąć się jakąś myślą do głębi duszy! — przejdzie człowiekowi w krew i opanuje go całego.
Ojcowie Resursy! ratujcie jednak waszą córkę, jak umiecie. Róbcie, co wam się podoba z akcyami i obligami subrogacyjnymi; z długiem pani Zamarajewowej i z innemi wierzytelnościami, których ciężar lepiej niż kto inny oceniam — ale ratujcie córkę. Konduita jej (powiedzieć prowadzenie się, nie byłoby w dobrym tonie), konduita jej tedy nie była bez ale. Mój Boże! pamiętam wieczory w Resursie. Tańcował, kto chciał, choćby kozaka, a mazura prowadził: nie jeden taki, za kim na wyścigach konnych latali paupry z całego miasta, tak wpadał w oczy białym strojem, a w czasie gonitw zlatywał z konia akurat tyle razy, ile się ścigał. Wszyscy kantorowicze za nim; w salach przed każdym lustrem stał któryś z nich i, przyczesując włosy, poprawiając krawat, myślał o spustoszeniach, jakie porobił w sercach wygorsowanych aniołów, i o tem, że pryncypał głupi stary, bo z pewnością nie dostrzeże, ile tam brak w kasie kantoru. W czasie maskarad tajemnicze maski z niewypowiedzianym dowcipem powtarzały: «Ej ty bałamucie, bałamucie!» Słowem: smak onych zabaw bywał trochę pieprzny, nawet tak pieprzny, że aż przestał smakować ludziom — stąd pustki, małe dochody, deficyt i śmierć blizka. Ale mimo tej konduity, mimo preferansa, bezika i innych tego rodzaju zabaw, na których sprawdzano angielskie przysłowie: «Czas to pieniądze» (bo przecież nie grywano darmo), nie mogę zapomnieć, że tam odbywały się także prelekcye, tam na spragnione wiedzy główki dziewicze padały nasiona wiedzy, tam serca młodych pozytywistek pochylały się ku przystojniejszym prelegentom. Słowem: była sala — jakakolwiek sala, ale lepsza od sali w dawnym teatrze Rappo, gdzie Ochorowicz mówił o sprzecznościach wiedzy o wszechświecie i godził je, a jednocześnie dziki Indyanin ryczał, niedźwiedzie mruczały, hyeny wyły, a pewne małe, nader wysoko skaczące istotki, wyprawiały rzeź ogólną, co tłómaczyło, w sposób zgoła naturalny, nienaturalny niepokój słuchaczek, wobec kwestyi, przez prelegenta podnoszonych, i entuzyazm ich, gdy się prelekcya skończyła. Sala w mieście takiem, jak nasze, ma bardzo wielkie znaczenie, jest rzeczą niemal niezbędną, dotychczas zaś niema innej i nie zanosi się na nią wcale. Sama Resursa zresztą, gdyby była prowadzona jak należy, gdyby była miejscem rozrywki tanecznej nawet, ale niezbyt pstrej i nie bezikowo-preferansowej — ale trochę i umysłowej, Resursa, powtarzam, taka, jak obywatelska, dostępna dla szerszych kół warszawskiej publiczności, byłaby instytucyą zarówno pożądaną, jak pożyteczną.
Życzę jej więc pomyślnej przyszłości, lubo: utinam sim falsus vates i lubo nie mogę się jeszcze raz wstrzymać od powtórzenia uwagi, że powodem, wstrzymującym członków od uczęszczania na posiedzenie, jest zasada matematyczna: 0 + 0 + 0 = 0.
Tę samą zasadę mógłbym powtórzyć bez wielkiego szkopułu i bez wielkiej złośliwości administracyi Merkurego, administracyi tanich kuchni i wielu innym administracyom naszych instytucyi publicznych, ale nie mogę bez krzyczącej niesprawiedliwości powtórzyć jej Przytulisku. Przytulisko wie dobrze, że jedna panna, plus druga panna, plus trzecia panna, plus kilku circum-fatygantów, plus lew u sklepu futrzanego, plus kilka kostiumów kąpielowych, pomnożonych przez talent wielkiego artysty, równa się żywemu obrazowi, a kilka obrazów, dodanych do siebie, stanowi widowisko, a widowisko to dochód. Całą tę tak na pozór złożoną, a jednak tak prostą kombinacyę matematyczną Przytulisko powtarza z tem większą wprawą, że powtarza ją rok rocznie. «Była to czapla na czerwonych nogach, chodziła sobie po rozstajnych drogach, siadła na desce, ogonem kleszcze — powiedzieć ci jeszcze?»
— Powiedz — odpowiada publiczność, a Przytulisko z dobrą wiarą zaczyna: Była to czapla etc. Będziem mieli tedy znowu żywe obrazy. Do bab, hodowanych na większą cześć tego zakładu, znowu przybędzie kilka okazów, a Biuro wyjątkowej nędzy, patrząc na wszystko to z boku, pomyśli sobie, że lepiej jest być biurem wyjątkowej pożądliwości na dochody i wyjątkowej ruchliwości w nogach, niż wyjątkowej nędzy, i że miłosierdzie publiczne jest starym bałamutem, który otwiera kieszeń wtedy, kiedy traci głowę, a traci głowę zawsze na widok ładnych twarzyczek.
Nie wszystko piękne, co się podoba, ale też nie wszystko brzydkie, co się nie podoba. Tak twierdzi przynajmniej redakcya „Kłosów“ w polemice z panem C. G., do której kronikarz nie chce palca wścibić. Z mojej strony przeto dodam tylko, że co się tycze pana Godebskiego, to ja sam mam mu za złe, że zamącił spokój Komitetu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Konfucyusz, mędrzec chiński, mówi:

«Jeśli prawdę chcecie wiedzieć,
«Lepiej siedzieć, niźli stać,
«Lepiej leżeć, niźli siedzieć,
«Niźli leżeć, lepiej spać».

Otóż co panu C. G. to szkodziło, że Komitet chciał «prawdę wiedzieć», a dowiedziawszy się jej, stosował w życiu i postępował tak, jak według Konfucyusza jest najlepiej. Dziś tak mało kto ma zasady! Po co zmuszać do zbytnich wysileń komitetowe inteligencye, zbyt szanowne, aby się na takie wysilenia mogły narażać? O cóż chodzi? o sztukę? Wielka mi sztuka! Mnie chodzi o coś ważniejszego, o Komitet, o spokój tych prawdziwie transcendentalnych umysłów. Ileż to razy zresztą słyszałem, że sztuka nie z tego świata bierze swój początek; cóż więc dziwnego, że i Komitet, wierząc głęboko w nadziemskie pochodzenie sztuki, ziemskimi jej losami zajmować się nie chciał i nie umiał, w tem przekonaniu, że choćby na całym świecie ogólnie, a u nas szczególnie, licho ją porwało — przecie jako nieziemska idea żyć będzie wiecznie w platońskiem niebie, wiecznie równie piękna i nieśmiertelna.
Nakoniec, o co chodzi? sztuka, według większości znawców, powinna być idealną — otóż i Komitet był idealny. Dalej: sztuka jest sobie sama celem — otóż i Komitet był sam sobie celem. Panowie, na miłość Boską, czegoż my od tego Komitetu chcemy?
Ha! ja nic nie chcę, ja go bronię, ale p. Godebski chciał, by zajmował się sztuką całą duszą i sercem: by pilnie baczył na jej rozwój, by budził miłość dla niej w narodzie, by przygarniał artystów, jak kokosz przygarnia pisklęta, by rozpowszechniał znajomość pięknych utworów malarzy, słowem: by czuł, żył i działał, jak człowiek na jawie, nie jak lunatyk.
Nowalie to, nowalie! nadsekwańskie wymysły! W naszem mieście tego nie bywało, a pomimo tego proszę zajrzeć w księgi stałe i niestałe, czy nie rośliśmy i nie mnożyliśmy się, jak żyto na piasku?
Że ja też zawsze muszę kogoś bronić!
Cóż robić! z natury jestem optymistą i wszystko widzę w różowych kolorach, zacząwszy od energii moich współobywateli, z jaką myślą o założeniu szkół wieczornych, a skończywszy na bazarze, w którym komedya pod tytułem: «Kupno i sprzedaż», już ujrzała światło lamp gazowych. Oto krótki jej program: Akt I: posiedzenie Komitetu, uprzyjemnione lekką, jak omlet, a porywczą, jak krytyki „Kłosów“, rozprawą społeczno-filozoficzno-ekonomiczną o nędzy, o ilości stopni mrozu, o termometrach, o panu Piku i miłosierdziu. Akt II. Bazar gotowy; panie zachęcają do kupna, panowie nie mruczą. Akt trzeci: panowie kupują: słychać zgrzytanie zębów. Akt czwarty: Joasia się śmieje, Jaś płacze, czyli panie się śmieją, panowie klną. Epilog: pustki w kieszeniach.
Drugą komedyę pod tymże tytułem mają przedstawić niezadługo w teatrze Rozmaitości. Autorem jej jest Zacharyasiewicz. Zapewniam was, że będzie zabawniejsza.
Ale nie o tem chcę mówić, tylko o moim optymizmie i różowym sposobie widzenia rzeczy. Otóż, jakkolwiek wszystko uniewinniam, jestem nawskroś oburzony i nie posiadam się z gniewu, który podzielicie niezawodnie wraz ze mną, czytelnicy, jak tylko dowiecie się, o co idzie. Wyobraźcie sobie, wyrządzono u nas w Warszawie publiczną zniewagę kobiecie, i to cudzoziemce, autorce, sławnej na cały świat, znanej wszędzie i czytanej wszędzie. Mówię ni mniej ni więcej, tylko o George Sand. Wyrządzono jej u nas krwawą obelgę, albo inaczej mówiąc, pan Breslauer wydał tłómaczenie jej powieści «Consuelo» na język pol..., nie, chciałem powiedzieć na język sui generis. Takiego przekładu dawno mi się już nie zdarzyło czytać. Podług mnie, pani Sand powinna pozwać pana Breslauera o ciężkie pokaleczenie biednej «Consuelo», skutkiem czego młoda śpiewaczka, okazawszy się podrapaną, poczochraną, pokrwawioną, wydała się brzydką, a nawet wstrętną. Dla przykładu zacytuję wam kilka tego rodzaju «omyłek zecerskich», jak zapewne powie pan Breslauer. Zobaczmy:
Stron. 1, Rozdz. I.: «Lękam się, aby nazwawszy ją, nie utraciła tej rzadkiej cnoty. Czy to ma znaczyć: nazwawszy cnotą? Nie: to nauczyciel lęka się, aby wymieniwszy imię uczennicy, nie wbił jej przez to w pychę».
Stron. 9-ta: «Druga (drugi rodzaj brzydoty) prostoduszna, na nic nie zważająca, umiejąca się znaleźć w swoje położenie».
Str. 16-ta: «Był zajęty nadziewaniem piękne muszle».
Str. 22-ga: «Śpiewali przed kaplicamy».
Przypomina to wszystko trochę ów wierszyk, jaki w swoim czasie podały Kolce, zaczynający się od słów: «Moje Róże, daj mi buże».
Biedna pani Sand!
Przytoczyłem tych kilka przykładów dla śmiechu; ale ma to i swoją stronę smutną. Dziś, kiedy wszyscy zwracają nadzwyczaj baczną uwagę na czystość naszego przepysznego języka, taki przekład, wydany w Warszawie, wydany zapewne w niemałej liczbie egzemplarzy, jest czemś tak dalece wstrętnem, że nie umiem słów znaleźć na napiętnowanie tego rodzaju wydawnictwa-spekulacyi.
Czy słyszeliście: książka, zamiast podtrzymywać i oczyszczać język, psuje go; zamiast rzucać perły, rzuca śmiecie do skarbca! Jest to w innym zakresie taka sama zaraza, jaka wiała od Barbary Ubryk, Izabeli, Eugenii etc., których to wydawnictw również p. Breslauer był nakładcą.

Gazeta Polska, Nr. 282 z dnia 21 grudnia 1875 r.
KONIEC TOMU SZEŚĆDZIESIĄTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.