<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.
Historya Muzeum Przemysłowego. — Ofiarność i jej warunki. — Składki na pogorzelców. — Deszcz. — Jedna szósta. — Stały teatr. — Jak można, wyjechawszy na wakacye, nie tracić dochodu w Warszawie. — Nudy. — Pan d’Auroche. — Fałszywa wieść o biurze stręczenia pracy. — Czy most, czy kanalizacya. — Komitet sanitarny. — Syrena. — Deszcz. — Zbiory. — Prawdopodobna ruina. — Kapitał i ziemia. — Videant...

Historya Muzeum przemysłowo-handlowego nie przestaje dotąd być pięknym snem, który śnił się i śni dotychczas prasie, ale który z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. W swoim czasie, kiedy projekt ten powstał, zdawało się, że niech tylko przyjdzie pozwolenie, a natychmiast założymy takie muzeum, jakiego dotąd świat nie widział. Mówiono o funduszach, które na ten cel już miały być złożone; w zapale głoszono nawet, że i pozwolenie już istnieje; wcześnie rozrzewniano się bezpośrednim wpływem muzeum na podniesienie handlu i przemysłu, nakoniec pozwolenie przyszło, i na tem się wszystko skończyło. Co większa, pokazało się, że niema pieniędzy, niema lokalu, niema ludzi chętnych do ofiar i pracy, niema okazów w każdem podobnego rodzaju muzeum koniecznych, słowem, jak to mówią, niema tego zrobić ani czem, ani gdzie.
Oczywiście rzecz taka dałaby się przywieść do skutku tylko ofiarami ze strony ogółu, ale cóż robić, kiedy najofiarniejsze na świecie miasto, jakoś niezbyt okazało się pochopnem w tym wypadku. Na nieszczęście dla muzeum, niema w sprawie jego założenia nic, coby wstrząsało nerwy miasta, nic efektownego; jest to poprostu tylko pożyteczne. Najofiarniejsze miasto nie rozczula się w takim razie. Nie było przytem na dochód tego muzeum żadnego balu, na którymby ofiarność kawalerska mogła się wytańczyć z ofiarnością panieńską, a ofiarność ojcowska i macierzyńska przedrzemać na kanapach sali balowej. Niech to nikogo nie dziwi; nasze miasteczko właśnie dlatego nazywa się: najofiarniejsze, że u nas potrafią nawet drzemać na dochód rozmaitych spraw, mających większy lub mniejszy związek z dobrem ogółu. Drzemać na cele publiczne — czyż może być rozkoszniejsza drzemka na świecie, a zarazem czyż może istnieć sytuacya, w którejby milej było popuścić uczuciom obywatelskim wodze? Równa się to chyba rozkoszy pożywania publicznych obiadów, wydawanych z okazyi rocznic i jubileuszów rozmaitych instytucyi, na których to obiadach członkowie odkrywają w sobie wzajemnie, a równie niespodziewanie jak szczęśliwie, przymioty, przypominające złoty wiek ludzkości. Ale znowu na nieszczęście dla muzeum, nie było z jego powodu żadnego obiadu. Nikt nikogo nie nazwał naszym znanym, nikt nie wznosił żadnych toastów; tak jest, nie było obiadu, więc nikt nie rozrzewnił się, nie rozpłakał, nikt przy jego końcu nie rozpinał kamizelki, by dać swobodniejszy oddech piersiom rozpieranym przez nawał ofiarno-publicznych uczuć, krótko mówiąc: nie było na dochód muzeum ani balu, ani koncertu, ani obiadu, ani fantowej loteryi, ani odczytów, pogrążających w ciągu jednej godziny głowy słuchaczów razem z ich uszami w oceanie wszechwiedzy i wszechmądrości — nie było ani tomboli, ani bazaru, więc niema i muzeum. Przepraszam, była jedna tylko rzecz: było w prasie głębokie poczucie potrzeby i pożyteczności takiego muzeum — ale to dla nerwowego miasta nie wystarcza.
Co prawda jednak, należy wyznać, że składki na pogorzelców ostatnich pożarów w Pułtusku, Opolu i Końskiej Woli poszły wcale nieźle. Złożono już dotychczas kilkadziesiąt tysięcy złotych, co zapewne przyniesie niemałą ulgę nieszczęśliwym, nie mającym ani dachu nad głową, ani kawałka chleba do zaspokojenia głodu. Dowodzi to jednak, że ogół nasz ma serce, i że zwłaszcza w chwili wzruszenia, gotów jest nie żałować datku. Szkoda tylko, że chwila taka nie trwa nigdy zbyt długo, i że raczej jest uniesieniem na razie, niż spokojnem, ale trwałem poczuciem obywatelskiego obowiązku. Niemałą także, lubo nie tak wielką, jak się spodziewano, pomoc przyniosły przedstawienia w teatrzykach ogródkowych. Na nieszczęście w czasie przedstawień w Eldorado i w Alhambrze padał deszcz, i to deszcz ulewny, co zmniejszyło liczbę widzów. Wystawiać się na niszczące działanie wody dlatego, że Pułtusk uległ niszczącemu działaniu ognia, wydało się Warszawianom zbyt hazardowną igraszką z żywiołami.
Dochód ten byłby nawet nic nie znaczący, gdyby nie to, że ze względu na cel przedstawień, teatrzyki były uwolnione od płacenia jednej szóstej dochodu brutto, opłacanej teatrowi stałemu.
Prawdę rzekłszy jednak, gdyby nie teatry ogródkowe, w Warszawie byłyby takie nudy, że ci wszyscy, którzy jeszcze zostali, pouciekaliby napewno choćby do Łukowa, który, jak dowiadujemy się, wytworzył sobie w tych czasach własny teatr amatorski. Czasy ogórkowe są u nas obecnie w zenicie. Przyjechał wprawdzie niejaki pan d’Auroche, który mówiąc nawiasem, gdyby umiał po polsku, śmiało za Polaka nazwiskiem Dorosz mógłby uchodzić. Ten pan Dorosz pokazuje, jak tworzyła się ziemia, zwierzęta przedpotopowe, rośliny i niektóre inne rzeczy, które były niegdyś i znikły. Rzeczy to już dobrze znane i pokazywane nieraz, ale że w mieście nudno i brak nowin, znajdują swoich ciekawych.
Do wielkich nowin czasów ostatnich należała wieść o uformowaniu się biura stręczącego pracę. Doniósł o niej pierwszy Kuryer Codzienny, a powtórzyła i nasza gazeta. Na nieszczęście jednak, wieść ta okazała się zupełnie bezzasadną. Żadne takie biuro nie powstało, i nikt o jego założenie się nie starał. Wieść ta nie była nawet balonem próbnym, ale poprostu racą, która wyleciała w górę nie wiadomo z czyjej głowy, pękła, narobiła huku, dymu i blasku, a potem zgasła. Że jest wielu ludzi, umierających z głodu z powodu braku pracy, że biuro takie byłoby jedną z najbardziej filantropijnych instytucyi, o tem nikt nie wątpi; ale pewniki te nie więcej się dotąd do założenia podobnej instytucyi przyłożyły, niż np. wzdychania do kanalizacyi miasta do zaprowadzenia tejże kanalizacyi.
Przypominamy sobie, że niegdyś, nie bardzo nawet dawno, zawzięcie kłócono się o to: czy trzeci most, prowadzący z Warszawy na Saską Kępę, czy kanalizacya? Nakruszono z tego powodu niemało piór i rozlano niemało atramentu; otóż rzeczywistość pogodziła nas w ten sposób, że dotychczas nie mamy ani trzeciego mostu, ani kanalizacyi, i że muchy się nawet ani na jedno, ani na drugie nie gonią. Cobyście np. powiedzieli, czytelnicy, o dwóch szczękających z zimna i zaledwie okrytych biedakach, którzyby się pobili o to: czy cieplej jest chodzić w zimie w sobolach, czy w gronostajach? A jednak podobne walki zdarzają się u nas często. Z powyższej odnieśliśmy tę naukę, że lepsze od mostu i od kanalizacyi są pieniądze, o których użycie dość jest kłócić się wtedy, kiedy już są. Obecnie, zamiast mostu, mamy suche koryto Wisły, zamiast zaś kanalizacyi specyalny tutejszo-miejski zapaszek, który kręci nas za nosy, jak sam chce, i który sprawi, że świeżo zawiązany komitet sanitarny będzie miał u nas cztery razy więcej roboty niż we wszystkich krajach europejskich.
O komitecie tym, nic więcej prócz tego, że został uformowany, powiedzieć nie można. Jakie będą jego szczegółowe czyny i przedsięwzięcia? przyszłość pokaże. Niektórzy mają nadzieję, że właśnie ów komitet zajmie się przeprowadzaniem, czyli przyprowadzeniem do skutku kanalizacyi. Daj Boże, ale wątpimy. Spodziewamy się wprawdzie, że komitet ten nie zacznie prac swoich wzorem opiekuńczego komitetu, który miał czuwać nad przyszłym Zwierzyńcem, a który zaczął od tego, że wydał wyrok śmierci na zwierzęta; spodziewamy się, mówiąc wyraźniej, że komitet nie każe zanieczyścić miasta dlatego, żeby miał potem co oczyszczać; ale z kanalizacyą trudna sprawa. Komitet nie przeprowadzi jej przecież za własne pieniądze, a innych niema — chybaby nasza Syrena chciała zaciągnąć na ten cel pożyczkę, co przy jej środkach i kredycie nie jest rzeczą ani łatwą, ani nawet bezpieczną.
Prawdziwe to dziecię natury ta nasza Syrena. Naprzód — niech mi wybaczą czytelniczki — goła jest jak... święty turecki, a przytem, jak większość dzieci natury, brudna tak, że o zakładby pójść można, że brudniejsza Syrena nie egzystowała nigdy na świecie. Sama się myć nie ma zwyczaju — myją ją tylko deszcze niebieskie, te deszcze, które tak obficie w ostatnich czasach skrapiać ją poczęły. Jest to dla niej arcy pomyślna okoliczność, ale i deszcz, jak wszystko na świecie, ma dwie strony. Płócze miasta, to prawda, ale jednocześnie jakże okropnie wypłókuje kieszenie wieśniaków! Zewsząd dochodzą nas niepomyślne wieści. Sprzęt zbóż wogóle był utrudniony, a w wielu miejscach na garściach wszystko porosło. Klęska nie jest tak wielką wprawdzie, żeby groziła głodem, ale przy dzisiejszym stanie finansowym obywateli wiejskich, najsłabszy nawet cios może zerwać tę wątłą, niby pajęczą nić, na której część majątków jest zawieszona.
Towarzystwo niemal co miesiąc ogłasza długie listy poległych na polu walki z ratami majątków; parcelacya, ta ostatnia dla wielu deska ratunku, utrudniona przez sumy Towarzystwa i hypoteczne; kredyt upadł.
Wogóle jest pewnikiem, że tam, gdzie kapitał użyty do produkcyi większego wymaga do opłacenia procentu, niż go może przynieść sama produkcya — tam ruina jest tylko kwestyą czasu. Ta prosta, a zarazem i straszna prawda zawisła, niby miecz Damoklesa, nad krajem. Niech mnie posądza kto chce o pesymizm, ale powtarzam jeszcze raz, że w tych warunkach rolniczych, przy dzisiejszym stanie kredytu, przy dzisiejszym stosunku kapitału do ziemi, ruina stanie się prędzej czy później powszechną.
Co potem będzie? kto się rozsiądzie w tych białych dworach, które z pośrodka lip patrzą na przechodnia? czyje pługi będą orały urodzajne, ale wysilone skiby ziemi? czyja siekiera przetrzebi do reszty i tak już przetrzebione lasy nasze? — łatwa odpowiedź. Kto jej nie może znaleźć, niech spojrzy na sąsiednią nam prowincyę Poznańską.
Ale jakaż jest rada? czy zło istotnie jest nieuleczone? Kredyt przy dzisiejszym procencie od kapitału trudny jest i niebezpieczny. Parcelowanie ziemi z innych względów niebezpieczne, często niemożliwe, zawsze najeżone przeszkodami; oszczędność, zaparcie się wygód, potrzeb, zaparcie się niejako własnej osoby — może już za późne — może to tylko półśrodek.
Kwestya to paląca, warta najgłębszego namysłu i najściślejszej dyskusyi. Co do mnie, nie pragnąłem jej wyczerpać. Nie tu czas ani miejsce. Pragnąłem jej dotknąć — i uczyniłem to. Pragnąłem zwrócić na nią uwagę.

Gazeta Polska, 1875, Nr 169 z dnia 4 sierpnia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.