Chwila obecna/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Rankiem we czwartek doszła nas przerażająca wiadomość o pożarze w Pułtusku; nazajutrz, t. j. w piątek, wyruszyłem z Warszawy, ażeby naocznie przekonać się o klęsce i dać wam najdokładniejszy jej opis.
W Serocku, gdzie zatrzymałem się dla przeprzęgu koni, opowiadano mi najsprzeczniejsze wieści. Według jednych, spaliło się wszystko do szczętu; według innych, klęska nie doszła do tak kolosalnych rozmiarów. Umysły były wzburzone, rozgorączkowane i przejęte śmiertelną obawą. Zeszłej nocy ogień pokazał się i w Serocku. Nie wiedziano dokładnie, czy z podpalenia, czy z nieostrożności, powszechnem jednak było przekonanie, że pożar się powtórzy. Miastu brak straży ogniowej, brak sikawek, brak narzędzi pożarnych, a wreszcie brak i otuchy. Kiedy się mówi o obronie, kiwają rękoma; — Nic nie pomoże, musimy się spalić. Oto zdanie, które usłyszysz z każdych ust. Rozpacz, ale zarazem i apatya doszły tu do najwyższego stopnia. Blizkie sąsiedztwo Pułtuska wzmaga tylko przerażenie i straszną pewność nieuchronnego losu.
O godzinie mniej więcej siódmej wieczorem opuściłem Serock. W miarę, jak zbliżaliśmy się do Pułtuska, ruch na szosie zwiększał się coraz bardziej. Od czasu do czasu przemknęła szybko ekstrapoczta, głosząca trąbką przejazd; tu i owdzie trafiałeś na bryki i wozy, wiozące rzeczy pogorzelców: pościel, łóżka, sprzęty domowe i tym podobnie. Za wozami szły zwolna gromady włościan, wracających od ratunku. Twarze ich były poczernione dymem. Jedni mieli wiadra, inni siekiery, topory, bosaki lub długie tyczki. Chcąc z nimi pomówić, kazałem pocztylionowi się zatrzymać.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków.
— A co tam w Pułtusku?
— Oho, panie! Niema już Pułtuska, a co jest, to się dopala — odpowiedziano mi gromadnie.
Ze ściśniętem sercem kazałem jechać dalej. Słońce zachodziło zwolna za lasy i bory. Pogodny wieczór letni palił się łagodnem, purpurowem światłem na szczytach drzew i na dachach chat przydrożnych. Powietrze dziwnie przezroczyste pozwalało rozróżniać dokładnie nawet bardzo oddalone przedmioty. Ptactwo zabierało się do snu i z cichym świegotem obsiadało gałęzie drzew, rosnących przy szosie. Spokój i cisza rozlane były wszędzie, z wyjątkiem na twarzach ludzi.
Nagle oczy moje uderzyło odległe bardzo i obszerne płaskówzgórze, wznoszące się nakształt tarasu nad równiną. Wśród atmosfery, przesyconej różowem światłem zorzy, płaskowzgórze owo było pokryte jakby białawą, nieprzezroczystą mgłą, przedsłaniającą znajdujące się na jego szczycie przedmioty.
— Co to widać? — spytałem pocztyliona.
— To Pułtusk, panie! — odpowiedział.
— A ta mgła, czy też chmura, tam nad nim?
— To nie mgła, to dym z pożaru.
Istotnie był to dym, który prawdopodobnie do dziś dnia unosi się jeszcze nad miastem. W miarę jak zbliżaliśmy się do miasta, na tle tego dymu przedmioty poczęły występować coraz wyraźniej. Widać było zręby murów, dachy, wieże i krzyżyki kościelne. Na pozór nic nie zapowiadało wczorajszej klęski. Zdawało się, że cichy i spokojny gród, otuliwszy się w mgłę wilgotną, układa się do snu; zdawało się, że lada chwila sygnaturki zadzwonią jeszcze na Anioł Pański, ludziska pomodlą się po znoju dziennym, potem błyśnie jedno okienko, drugie, dziesiąte, gwar ustanie, a potem nastąpi cisza, przerywana tylko szczekaniem psów lub echowem nawoływaniem: «Czuwaaaj!» stróżów nocnych.
Tymczasem bryczka pocztowa zatętniła po bruku; wjechaliśmy między pierwsze, ale odosobnione jak placówka domy miasta. Niestety! mimo pięknych pozorów, ślady klęski były już tu widoczne. Droga biegła tuż koło łąki. Na łące tej błyskały wszędzie chwiane lekkim oddechem wiatru światełka. To Żydzi szabasowali pod gołem niebem. Dziwny, a powiem: rozrzewniający widok czyniło to uroczyste obozowisko. Na stołach lub wprost na ziemi migotały mosiężne świeczniki, których blask omdlewał w walce z ostatnimi promieniami zorzy. Stoły puste, bez zwykłej uczty szabaśnej; naokoło tylko widać rozmodlone twarze i pełne łez, wzniesione w niebo oczy. Nie słychać zwykłego gwaru i wrzasku modlitw. Cisza! Widocznie przerażenie pozamykało tym ludziom usta, i modlą się tylko milczeniem rozpaczy, i łzami, i głodem jutrzejszym, i dolą przyszłą, twardą jak kamień i ciężką jak kamień.
— O Adonaj! zmiłuj się nad nami.
Bryczka zatrzymała się przed miejscową pocztą. Zasięgnąwszy nieco wiadomości, natychmiast wraz z towarzyszem moim pobiegliśmy do miasta. Pióro wypada mi z ręki, gdy pomyślę, jaki widok uderzył nasze oczy. Na niebie był już mrok: resztki rozpierzchłego światła walczyły z cieniami nocy, a wśród tych szarych tonów powietrza, jak okiem zasięgnął, patrzała na nas pustka. Zręby murów, stosy gruzu, zwalone jedne na drugie, gromady okopconych cegieł, poczerniałe, sterczące sylwetki kominów, rysowały się w dziwnie fantastycznych kształtach na tle mroku. Zdaleka, rzekłbyś: kamienie i skały, rzucone chaotycznie ręką natury. Nigdzie ani śladu ulic. Wszędzie zwaliska, jak okiem dojrzysz, tylko szeregi kominów, zdające się iść w dal bez końca. Rozpalona powierzchnia gruntu parzyła nasze nogi, gorąco i woń spalenizny tamowały oddech w piersiach. Wszędzie duszno a pusto, ani jednej żywej istoty, wszyscy pouciekali stąd, jakby z miejsc przez Boga przeklętych. Słowa brzmią tu dziwnie jakoś, echowo i straszno. Czasem tylko wśród gruzów zabrzmi przygłuszony łoskot. To przepalona cegła upada gdzieś do piwnic. Zresztą cisza, ta cisza zgrozy i okropności, przejmująca stokroć większem przerażeniem, niż huk dział i piorunów.
Błądziliśmy w ten sposób między rumowiskiem i szkieletami kominów przeszło pół godziny. Błądziliśmy milcząc, gdy nagle przytłumiony szept uderzył nasze uszy. Na skręcie dawnej zapewne ulicy spostrzegliśmy dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę.
Oboje byli młodzi. Kobieta wątła, blada, opierała się silnie na ramieniu mężczyzny, który w ręku trzymał mały koszyczek włóczkowy, naszywany szklanemi paciorkami.
Zbliżyliśmy się do nich.
— Państwo tutejsi?
— Tak, panie. Mieszkaliśmy tu od roku.
— I spaliliście się także?
Kobieta poczęła szeroko opowiadać swoją i męża historyę. Pobrali się od roku. Mieli w Pułtusku dom, żyli szczęśliwie, aż naraz:
— Oto co nam zostało z całego gospodarstwa — kończyła ze smutnym uśmiechem, wskazując na niesiony przez męża koszyczek.
— Zdajecie się państwo czegoś szukać?
— Chcieliśmy choć jeszcze raz popatrzeć na dom, w którym przeżyliśmy rok razem, ale nie możemy znaleźć nawet ulicy. Chcieliśmy...
Urwała nagle, bo łzy tłumiły jej słowa w piersiach.
Mąż nie odezwał się ani razu w czasie całego opowiadania. Na twarzy jego malowała się niema rozpacz.
Nie mieli dachu nad głową; nie mieli ani grosza majątku; byli głodni; nie wiedzieli, co począć, gdzie się podziać.
Szliśmy przez jakiś czas w milczeniu. Ściemniło się już zupełnie; nagle krwawa łuna błysnęła w końcu miasta.
— Co to pali się jeszcze? — spytałem.
— To szpital.
Pobiegliśmy tam natychmiast. Duży piętrowy gmach palił się istotnie okropnie. Na podwórzu gromadka ludzi. Jedni stali nieruchomie, a łuna pożaru odbijała się w bezmyślnych ich źrenicach. Inni pracowali koło sikawek, biegli po wodę, przeklinali, wrzeszczeli. Sikawki pracowały słabo. Nikt nie dowodził. Woda, wlewana w małych ilościach, podniecała tlenem pożar, zamiast go gasić. Czerwony płomień huczał ponuro wewnątrz gmachu, lub wychodził przez drzwi i okna na zewnątrz, liżąc potwornie długimi językami białe ściany, jakby się chciał w nich rozsmakować przed pożarciem.
Na podwórzu między gromadami ludzi stało kilka zakonnic. Łuna pożaru rzucała jaskrawe blaski na białe ich kapelusze i blade, ale spokojne twarze. Ten spokój i rezygnacya wśród ogólnego ruchu i zamętu, wśród wrzasków i przekleństw, miały w sobie coś prawie świętego.
— Co się stało z chorymi? — spytałem jednej z nich.
— Wyratowałyśmy wszystkich chorych — mówiła słodkim głosem siostra. — Leżą w pralni, która nie zapaliła się jeszcze. Niech Panu Bogu będzie chwała! Trzech jednak umarło nam z przerażenia — dodała, zwiesiwszy smutnie głowę.
— A panie gdzie mieszkacie?
Podniosła oczy ku niebu.
— Pod gwiazdami — wyszeptała z uśmiechem.
— Jak to? i sypiacie pod gołem niebem?
— My nie spałyśmy wcale od środy. Widzi pan, trzeba chorych pilnować i czuwać nad pralnią.
— Musicie upadać ze znużenia?
— Bóg nam dodaje sił.
O, tak, poznaję was! zawszeście jednakie, o szare anioły miłosierdzia. Niechaj was Bóg błogosławi!
Szpital tymczasem gorzał, wypalał się zwolna. Mówiono mi potem, że gdyby jaki taki ratunek, nie byłby się zapalił wcale; ale ratunku nie było żadnego, wojsku na początku pożaru kazano wyjść za miasto. Miejscowi mieszkańcy, przerażeni, nawet nie próbowali tłumić ognia. Każdy ratował rzeczy, jakie mógł wyratować, i życie. Resztę zdawał na wolę Boga i ognia. Niedaleko szpitala paliło się również gwałtownie miejscowe progimnazyum. Ognia nie było prawie znać na zewnątrz, okna tylko gorzały jaskrawem światłem. Zdaleka patrząc, rzekłbyś, że to jakaś uroczystość rozwidnia tak okna. Ratowała je garstka żołnierzy, którymi dowodził jakiś starszy. Rąbano kraty w oknach, które długo nie chciały ustąpić. Dach już się był zapadł, paliły się tylko ławki, okna, podłogi i sufity. Wkrótce w jednej z komnat sufit zapadł się z trzaskiem. Ratunek był i tu próżną już tylko robotą. Nie rozpoczęto go dość wcześnie. W chwili, o której mówię, ściśle biorąc, dopalało się już tylko.
Od progimnazyum udaliśmy się do kościoła po-Benedyktyńskiego. Był to najpotężniejszy gmach w całym Pułtusku. Pożar tu już wygasł, wewnątrz jednak tliło się jeszcze. Zbliżyliśmy się do samego wejścia. Wnętrze kościoła mroczne było i ciemne, w głębi tylko świeciły jeszcze rozżarzone węgle, niby oczy jakichś nadprzyrodzonych istot, patrzących z pośrodka ciemności. Straszne było to wysokie, czarne wnętrze. Z głębi jego dochodził niby jakiś szmer, niby jakieś pozaświatowe szepty, niby westchnienia. Zdawało się, że tam jest pełno duchów, które wyszły z podziemi kościelnych, zdziwione, że ktoś zakłócił im sen odwieczny.
Przy kościele spaliła się i biblioteka. Podczas pożaru wicher porywał palące się książki i roznosił je, niby ogniste ptaki, na miasto i po za miasto. Palące się kartki papieru leciały aż za Narew, roznosząc postrach i pożar na wszystkie strony.
Kościoła prawie nie próbowano ratować, gdyż pierwej jeszcze zapaliły się otaczające go budowle. Gorąco było tu tak straszne, że gdy wreszcie zapłonął i kościół, ci, którzy nadbiegli go ratować, zaledwie zdołali unieść życie, zostawiwszy na pastwę pożaru beczki z wodą i wszelkie narzędzia pożarne.
Naprzeciw kościoła stała ochrona dla starców. Obecnie sterczą po niej tylko trzy kominy i stos gruzów, z pomiędzy których przeświecają jeszcze żarzące się węgle.
Ogrom klęski przechodzi wszystko, co sobie można wyobrazić.
Od kościoła udaliśmy się z towarzyszem na rynek, aby od jednego ze znajomych zasięgnąć szczegółowych wiadomości. Noc już była zupełna. Na pogodnem niebie świecił pogodnie księżyc. Musieliśmy raz jeszcze przechodzić przez część miasta najbardziej spustoszoną, o której wspomniałem wyżej. Przy świetle księżyca wyglądała ona jeszcze straszniej i puściej niż o zmroku. Jednym wyrazem, określającym to miejsce, jest: okropność. Światło księżyca schodzi z jednego rumowiska, a wchodzi na drugie, rozświecając żałobne szczegóły. Wśród tej głuszy i martwoty, wśród fantastycznych rumowisk, wśród ciszy i niewytłómaczonych odgłosów, wśród bladych promieni księżyca i czarnych zwalisk, najodważniejsze serce ściska jakaś niepojęta trwoga. Zda się, że mieszka tu śmierć sama, taka śmierć, jaką przedstawiano nam w dzieciństwie: szkielet z pustemi jamami oczu i złowrogą kosą. Zda się, że wysunie się z pierwszego lepszego węgła, spojrzy ci w oczy i porwie cię za sobą w ciemność i nicość.
Jest to prawdziwe miasto śmierci.
Przebywszy je, weszliśmy w ulice, położone blizko rynku. I tu stoją całe szeregi domów spalonych, ale ściany ich trzymają się jeszcze i spoglądają na cię pustemi oknami, niby martwą źrenicą. Niektóre palą się, a raczej tlą jeszcze wewnątrz. Na ulicy stały tu i owdzie gromadki ludzi. Gromadki te rozmawiały z cicha. Spytałem ich, dlaczego nie gaszą tych domów, które się jeszcze nie wypaliły.
— A po co gasić? — odparł jakiś mieszczanin. — Już one i tak na nic. Żebyśmy mieli pomoc, jak się zaczęło palić — to co innego, ale teraz...
— A co zrobicie, jak z tych domów pożar rozszerzy się nanowo i ogarnie to wszystko, co się jeszcze nie spaliło.
— Ha! nic nie zrobimy. Źle mnie, źle i tobie. A zresztą to się i tak spali. Cały Pułtusk się spali. Na to już żadna siła ludzka nie pomoże.
Wszędzie taż sama apatya, taż sama bierna rozpacz i zdanie się na wolę żywiołu. Rynku jedna strona wypalona jest do szczętu, druga ocalała, dzięki szerokości placu. Naszego znajomego zastaliśmy w domu. Z całą uprzejmością udzielił nam wszelkich wiadomości. Prócz szpitala, ochrony, kościoła, biblioteki i progimnazyum, z gmachów publicznych spalił się jeszcze sąd ze wszystkimi aktami, hypoteka, piękna bóżnica żydowska, dom, w którym mieściła się apteka, dom, w którym mieściła się księgarnia Rafalskiego, z której nie uratowano ani jednej książki, i około 500 innych prywatnych budowli. Pożar wszczął się między ulicą Kotlarską a Waliszewem. O przyczynach pożaru mówią rozmaicie: jedni przypuszczają podpalenie, inni wypadek, który tłómaczy się tem, że mieszkańcy, usunięci z mieszkań dla kwater wojskowych, gotowali jeść w stajniach i chlewach. Inni, nakoniec, twierdzą, że ogień ukazał się w piekarni żydowskiej, między ulicą Kotlarską a Waliszewem położonej. Która z tylu wersyi jest prawdziwą? niepodobna dziś orzec; wykryje to dopiero śledztwo sądowe, które zapewne wyjaśni także, dlaczego w czasie pożaru municypalność chodziła z rękoma w kieszeniach, zamiast ratować, a przynajmniej objąć kierownictwo ratunku.
Szkody obliczają dziś już na miliony rubli. Największe straty ponieśli mieszkańcy w towarach, które były nieubezpieczone, a których wartość wynosiła kilkaset tysięcy rubli. Dla mieszkańców miasta jest to klęska największa. Domy mogą się z czasem odbudować, ale to, co poszło nieubezpieczone z dymem i popiołem, pozbawiło na zawsze chleba niejednego z zamożnych jeszcze przed tygodniem kupców.
Również mniejsza jest strata w gmachach publicznych, niż w prywatnych. Gmachy publiczne, a zwłaszcza kościoły, jako leżące na placach, po większej części ocalały. Został kościół farny wraz z kanoniami, został Reformacki, kościół św. Magdaleny i dawny kościół Panny Maryi, obecnie ewangelicki; dalej ocalały: więzienie, poczta, biuro powiatu, stary ratusz, dawny zamek biskupi, dawny magazyn solny i koszary. Z prywatnych spaliła się za to tak ogromna większość, że o reszcie zaledwie wspomnę. Prócz jednej strony rynku, części miasta, zwanej Rybitwą, i części miasta ku Warszawie spaliło się wszystko.
Takie szczegółowe wiadomości zebraliśmy z towarzyszem moim na miejscu. O godzinie 12 ej wyszliśmy do znajomego znowu na miasto. Mimo spóźnionej pory, przed sieniami domów ocalonych stało mnóstwo ludzi. Wszyscy spodziewają się, że niedopalona reszta zapali się lada chwila, nikt zaś nie chce, żeby pożar zachwycił go podczas snu. Niektórzy bogatsi powysyłali swoje rzeczy z miasta aż za Narew; niektórzy nocują za miastem przy rzeczach, broniąc je od kradzieży. Kradzieży bowiem w czasie pożarów było takie mnóstwo, że niema prawie ani jednego mieszkańca, któryby znakomitej części rzeczy nie utracił. Wszyscy więc czuwają i wszyscy pilnują.
Rynek wyglądał zupełnie jak obóz. Ci, którzy nie pilnują domów po sieniach, ci, którzy nie mają nic do pilnowania, śpią spokojnie, jeżeli spokojnym można nazwać nocleg pod gołem niebem, często nawet bez siennika, a często i bez słomy, poprostu na kamieniach. Tam jedna nędza przytula się do drugiej.
Idąc, musieliśmy ciągle uważać, żeby kogoś nie nadeptać. Widok był dziwny i niezwykły. Tu ludzie śpią jak mogą, a tam się jeszcze miasto pali. Noc stała się ciemniejsza, więc i łunę widać było wyraźniej. Paliły się jeszcze niektóre domy w rynku, palił się jeszcze szpital i progimnazyum. Ale wogóle w mieście mało kto już zajmował się ratunkiem, tak dalece wszyscy byli znużeni. Wyszedłszy z rynku, nie spotkaliśmy już żywej duszy. Słyszeliśmy doskonale trąbkę przejeżdżającej ekstrapoczty, tak wielka była wszędzie cisza. Niedaleko poczty stał oparty o mur pijany człowiek i śpiewał: Ej! ej! ej! Zdaleka dochodziło wycie psów. Obok ruin i wycia psów — śpiew. Śpiew na zgliszczach! Ileż to kontrastów.
Na poczcie nie mogliśmy dostać koni, musieliśmy więc oczekiwać na kuryerkę, która miała przyjść o drugiej, a przyszła, mówiąc nawiasem, o czwartej. Po trosze drzemaliśmy, po trosze patrzali na miasto. Łuna nad szpitalem jaśniała jeszcze. Chwilami ciemniała, chwilami rozpalała się nanowo. Tymczasem gwiazdy pobladły, latarnie przed pocztą poczęły różowieć i omdlewać. Poczęło szarzeć i świtać. Na wschodzie zabłysnął różowy pasek zorzy. Mogliśmy już wyraźnie odróżnić pobladłe z niewyspania i bezsenności twarze pasażerów, oczekujących na równi z nami na kuryerkę. Rozwidniło się tymczasem zupełnie, nim przyjechała. Wsiedliśmy, ozwała się trąbka pocztarska i — rzuciwszy ostatnie spojrzenie na nieszczęsne miasto, ruszyliśmy w drogę prosto do... redakcyi.
∗ ∗
∗ |
A teraz stój, czytelniku — jeszcze nie koniec: poczekaj na sens moralny tego opowiadania. Schowałem jeszcze jeden epizod, który ad usum delphini zamierzam teraz opowiedzieć. Kiedym, błądząc po zgliszczach i zwaliskach Pułtuska, zapalił cygaro, zbliżył się do mnie jakiś młody jeszcze, ubogo ubrany człowieczyna i tonem rozkazującym polecił mi je zagasić natychmiast. Zdziwiony tem niepomału, spytałem go o powody tego rozkazu.
— Mój panie, — odrzekł mi — mieliśmy dosyć nieszczęścia. Z pańskiem cygarem znowu pan gdzie zaprószysz ogień, i będziemy mieli nowy pożar.
Nie zrozumiałem wprawdzie, jak mogłem, nie zaprószywszy ognia poprzednio, zaprószyć go znowu, jak się wyraził ten człowiek, ale zgasiłem jednak cygaro i wdałem się z moim pogromcą w pogawędkę. Jak to, obywatelu?... każesz mi gasić moje cygaro w chwili, gdy w mieście palą się jeszcze gmachy, gdy słupy iskier tryskają co chwila złotymi strumieniami do góry, a wiatr je niesie i rozrzuca po dachach ocalonych domów? Każesz mi gasić moje cygaro, gdy pod każdym stosem gruzu leży drugi stos rozżarzonych węgli? każesz mi gasić moje cygaro na ulicy, w której nie ma się co palić, w której, gdybym był nietylko palaczem, ale nawet podpalaczem, nie zdołałbym już ognia zaprószyć? Mój Boże, co za ostrożność! co za ostrożność! A czytywałeś ty też, obywatelu «Chwilę Obecną?» a czy pamiętasz, ile razy w imię honoru, w imię poczucia obowiązku, w imię dobra ogółu, zachęcałem ciebie i podobne animalia mammalia do formowania ochotniczych straży pożarnych? Czy też w twej zakutej głowie, w której z czasem wróble będą gniazda kręciły, zakręciła się kiedy myśl, że trzeba i należy, że świętym obowiązkiem jest straż taką uformować i z toporem w dłoni biedz na ratunek bliźnim we dnie czy w nocy? — Nie. Zaiste nie! Wolałeś bić muchy na nosie, siedząc po całych dniach w miejscowej cukierni, wolałeś romansować z miejscowemi lafiryndami, wolałeś czernić wąsy trzygroszowym fiksatuarem, politykować na miejscowej poczcie, wypalać cygara okolicznych obywateli, wygładzać swój cylinder, wyciągać z za rękawów mankiety, czytać «Izabelę» i «Barbarę Ubryk», wolałeś to wszystko, cny obywatelu, obiecujący młodzieńcze, nadziejo na przyszłość, niż włożyć na głowę kawał blachy, zatknąć za pas siekierę i służyć swemu społeczeństwu w sposób najlepszy, w jaki możesz. Oto więc i masz! Kiedy się spali twoje miasto, kiedy kraj miliony straty poniesie, kiedy ty sam zostaniesz bez kawałka dachu nad głową, wówczas dopiero wyrośnie ci rozum, tam, gdzie poprzednio, dziw, że ci niepomiernie uszy nie wyrosły. Pamiętajcie, obywatele Mińska, Kałuszyna, Sochaczewa, Płońska i mnóstwa innych gubernialnych i powiatowych miast naszych, nie formujcie straży ogniowych, póki wam się miasta nie spalą! To tylko próżny wydatek. Bo jak się miasto spali, to przynajmniej jest dowód oczywisty, że straż jest wprawdzie złem, ale złem koniecznem. Wy myślcie sobie o czem innem: o arystokracyi, demokracyi, o biciu szos, o kwestyi wschodniej, o wojnie Anglii z ces. Birmańskiem — takie tylko bowiem sprawy są godne umysłów wielkich, na powagach miejscowych, niezbitych opartych.
Oto i wszystko, co wam miałem powiedzieć. Naopowiadano mi się o niedołęstwie ratunku tyle, sam wreszcie widziałem tyle, że mam już dosyć. Ale widziałem i skutki tego. Wczoraj ludzie zamożni, dziś wyciągają rękę o kawałek chleba, który szlachcic z okolicy przysyła. Widziałem nędzarzy i żebraków; widziałem ojców rodzin płaczących nad losem dzieci; widziałem matki, które nie mogły karmić niemowląt, bo z głodu pokarmu im zbrakło; widziałem ruinę, zgliszcza, nędzę, rozpacz i łzy — i dlatego grożę jeszcze, i jeszcze ostrzegam, i jeszcze zachęcam, i uderzam jeszcze raz w tę opieszałość i niedołęstwo, której ofiary w Pułtusku miłosierdziu dobrych i kochających bliźniego ludzi polecam.