<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.
Sąd królowej. — Kto chudy. — Chuda Dywidenda, ale nie tłusta i Administracya. — Winy administracyi. — Za granicę. — Jedyny fakt. — Pogorzele i pogorzelcy. — Przemysłowcy. — Miłosierdzie jako pole eksploatacyi. — Nieprzyjaciele kieszeni. — Zewnętrzny i wewnętrzny. — Spekulacye. — Loterye. — Ostatnia loterya. — Pożyczka. — Premisy mikroskopijny napis. — Mały kraszek, który wielkim krachem stać się może. — Moje rady. — Przeciwności. — Pociągi spacerowe. — Odpust w Częstochowie. — Zamieszanie. — Potrzebne środki ostrożności. — Koniec sezonu. — Goście kąpielowi. — Nowe życie i nowy sezon.

Pewnego razu, gdy królowa Opinia zasiadła wedle zwyczaju na tronie, by sądzić i rozstrzygać spory, wytoczyły przed nią sprawę, wśród wzajemnych narzekań, dwie nieszczęśliwe istoty: Dywidenda stowarzyszenia spożywczego «Merkury» i Administracya tegoż Towarzystwa.
Nie potrzebuję mówić, że Dywidenda oskarżała Administracyę. — Wszechwładna królowo! — mówiła Dywidenda, spoglądając na swoje chude piszczele — wszechwładna królowo Opinio, spojrzyj na mnie: jestem najchudsza ze wszystkich dywidend, jakie kiedykolwiek istniały pod słońcem. Jestem sobie jednostką z ułamkiem — jednostką z trzema czwartemi, jeżeli łaska. Wiem, że ledwo się trzymam na nogach, wiem, że wiatr mną pomiata, wiem, że wyglądam jak śmierć angielska, a akcyonaryusze krzywią się na mnie. Czyjaż to wina? Administracyi. Przychodzę więc na nią ze skargą. Nie mówię, bo nie wiem z pewnością, czy Administracya zjada to, co dla mnie przeznaczono, ale jej to opieszałości i brakowi energii przypisać muszę swoją nędzę. Z roku na rok wyglądam co raz gorzej; w jedenastem półroczu wyglądałam trochę lepiej, w dwunastem, to jest dziś, myślę się chyba udać do Biura nędzy wyjątkowej. Zlituj się, królowo Opinio, i czyń sprawiedliwość! Administracya jeszcze naigrawa się ze mnie i świszcze przez zęby wesołe aryiki z «Księżniczki Trebizondy», na którą to sztukę uczęszcza regularnie, a mnie tymczasem nawet już łez i sił do narzekania nie stanie. Zlituj się więc, królowo, i ukarz Administracyę.
— Administracyo, co masz na swoją obronę? — mówi królowa Opinia.
— Co mam na swoją obronę? — rzecze Administracya. — Niech mnie powieszą, jeżeli nie jestem najnieszczęśliwszą ze wszystkich administracyi na świcie! Gdybym ja była tłusta, a Dywidenda chuda, możnaby pomyśleć, że zjadam to, co dla niej przeznaczone, ale niech mnie porwie stu felietonistów, jeżeli nie jestem równie chuda! A jednak wszyscy na mnie. Akcyonaryusze, co posiedzenie, ćwiczą się moim kosztem w wymowie; prasa pomaga akcyonaryuszom. Poszłam w przysłowie. I za cóż to? Jakież są moje winy? Jakież to na mnie wydatki? Wydaję na się 2.445 rubli z kopiejkami. To ledwo na życie starczy. Oszczędzam na materyałach piśmiennych, na lokalu, na świetle, na czem mogę. Trzymam jednego sędziwego konia i jednego furmana, ale nie sama ich używam, wożę niemi tylko towary. Płacę im, to jest koniowi i furmanowi 203 ruble na półrocze, skutkiem czego koń, mimo swego fenomenalnego apetytu, równie jest chudy jak Dywidenda; furman równie jest chudy jak koń i jak ja. Tak, królowo Opinio! Nie moja to wina. Chuda jest Dywidenda, chudam ja, chudy nasz koń, nasz furman, nasi akcyonaryusze, chuda nawet ty jesteś, królowo. Nie moja, nie moja to wina!
Opinia zamyśliła się głęboko.
— Co o tobie mówi prasa? — spytała po namyśle.
— Prasa? Robi sobie ze mnie konika, na którym jeździ przez cały rok. Gdyby to dała mi wskazówki co trzeba robić! Gdyby powiedziała: robisz tak a tak, jest to źle, rób tak a tak. Gdzie tam! Pozytywnych wskazówek nigdy w niej nie znajduję, a jednak:

Kto chce tańca uczyć kogo,
Winien skrzypki nosić z sobą.

— A akcyonaryusze?
— O, akcyonaryusze, którym wiatr po kieszeni chodzi, nie żałują projektów; ale ty wiesz, królowo, co o projektach i o projektomanii trzymać. Gdybym chciała ich słuchać, straciłabym świadomość tego, gdzie mam głowę, a gdzie nogi. Przyjdź kiedy, królowo, i posłuchaj ich mówek. Kiedy który prosi o głos, kiedy mimo dzwonka prezesa nie da nikomu przyjść do słowa, kiedy zacznie dowodzić przeciwnikom, że jakkolwiek uwielbiał zawsze ich rozum, jednakże nie może oprzeć się zdziwieniu na widok całego ogromu ich głupoty; kiedy popuści wodze ironii, fantazyi i wymowie, sądziłabyś, że uszczęśliwi świat cały. Sądziłabyś, że dać mu tylko władzę w ręce, rzucić się w jego objęcia, a zbawi świat po raz drugi, zbierze miliony, napełni kieszenie akcyonaryuszów po sam wierzch, rozszerzy działalność Stowarzyszenia na cały kraj, a nawet po za jego granice. A w gruncie rzeczy, czy wiesz co to jest? — opozycya dla opozycyi, wymowa dla wymowy, sztuka dla sztuki. Taki to jest nasz parlamentaryzm, taki był przynajmniej z początku.
— A potem?...
— Potem, królowo, bywałam na posiedzeniach, na które przychodził prezes, komisya rewizyjna, ja i puste krzesła. Pogawędziliśmy sobie, bywało, o różnych rzeczach, pogadaliśmy o złych brukach w mieście, napadliśmy na rozmaite inne administracye, pogadaliśmy o nowościach teatralnych, o modach, o najnowszych skandalikach, i szliśmy do domu.
— Jak to, nie było nikogo?
— Tak, ani nawet oponentów z urzędu.
Tiens!
— Widzisz więc, królowo, że nie jestem w niczem winna.
— A ja tymczasem umrę z głodu — szepce osłabiona Dywidenda.
— Dywidendzie się słabo robi! krzesła! wody! — wołają jedni akcyonaryusze.
— Niech ją tam!... — wołają inni.
— Pomóżcie jej! — woła Opinia.
— Jej nic już nie pomoże, skoro ja nie pomogłam — mówi Administracya.
— Uspokójcie się! — mówi nakoniec królowa Opinia. — Administracyo, mam z tobą jeszcze pomówić. W sprawozdaniu twem za XII półrocze czytam, co następuje: — «Przy rewizyach w sklepach były ubytki, mianowicie:

W sklepie

«

Nr.

«

1

2

rs.

«

565

292

kop.

«

97

80

W sklepie

«
«

Nr.

«
«

3

4
6

rs.

«
«

143

272
118

kop.

«
«

72

25
86½

«Że zaś zwykła norma 1 1/2 0/0 od ogólnej sumy sprzedaży w sklepach, przewidziana instrukcyą na rozsypkę, wyschnięcie lub uszkodzenie towaru wynosić winna rs. 1.207 kop. 54, —
zatem więcej zabrano na rs. 186 kop. 06.
— Mów Administracyo, skąd ta przewyżka?
— Tłómaczę ją zaraz w następnych wierszach.
— Czytajmy: «Przewyżka ta w niedoborze powstała z deficytu zrządzonego przez sklepową Nr. 1, a nie mogącego się odzyskać z powodu nieodpowiedzialności rzeczonej sklepowej». — Administracyo, pytam co się to ma znaczyć?
Administracya miesza się.
— Dlaczegóż nie pilnujesz swoich sklepowych? — mówi Opinia. — Dlaczego przyjmujesz sklepowe nieodpowiedzialne, a dlaczego w sprawozdaniu nie wymieniasz, z jakiego powodu sklepowa Nr. 1 jest nieodpowiedzialną? Znam akcyonaryusza, który utrzymuje, że ta sklepowa była przystojną, widzę nawet, że niektórzy z twoich członków, o Administracyo! rumienią się, ale nie chcę w to wchodzić. W każdym razie widzę w tem naganne niedbalstwo i opieszałość. Stare przysłowie mówi, że pańskie oko konia tuczy. Trzeba było nie przyjmować takiej sklepowej; przyjąwszy, trzeba było pilnować. Cóżeś robiła, żeś deficytu nie spostrzegła?
Administracya milczy.
— Co robiła? — mówi Dywidenda. — Wyjeżdżała na letnie mieszkanie.
— Zaczynam podawać łaskawe ucho skargom tego niebożątka, Dywidendy — mówi Opinia. — Ona istotnie nie może się utrzymać na nogach. A jednak, gdyby więcej pilności z twej strony, o Administracyo, gdyby więcej energii, Dywidenda nie byłaby wychudzona jak karykatura. Sklepiki tworzą sklepom stowarzyszonym silną konkurencyę, to prawda; sklepiki dają także kredyt biorącym, to prawda, ale tę konkurencyę mogłoby wytrzymać i zwyciężyć stowarzyszenie, gdyby Administracya umiała się brać do rzeczy, gdyby sama była więcej skłonna do czynu niż do parlamentaryzmu. W jakiż to bowiem sposób Administracya nabywa materyał do sklepów: oto bierze go od Żyda, ten Żyd znowu od Żyda, ten jeszcze od Żyda, a ten dopiero od pierwszego producenta. Gdyby Administracya brała wprost od producenta, bez pośrednictwa, nie opłacałaby tych pośrednictw; towar do sklepów przychodziłby lepszy i tańszy; w stowarzyszeniu więcej osób brałoby udział, powiększyłby się roczny obrót, powiększyłaby się działalność stowarzyszenia, a stąd i dywidenda roczna. Oszczędności również możnaby jeszcze wiele zaprowadzić; ale ważniejszą rzeczą, niż oszczędność, jest energia, jest rozwinięta czynność Administracyi, pilnowanie dobre i staranne służby sklepowej: słowem, to wszystko, co jak widać ze sprawozdania, stanowi słabą i bardzo słabą stronę administracyi rzeczonego towarzystwa.
Bądź co bądź więc, anemiczna Dywidenda równie słusznie jak wyraźnie oskarża Administracyę. Za granicą podobne stowarzyszenia istnieją, działają pomyślnie i rozwijają się coraz bardziej. Proszę spojrzeć tam na Dywidendę! A czyż tak wielka różnica warunków, wśród których działają nasze i tamtejsze towarzystwa? Zapewne różnice są, ale nie odpowiadają one różnicy w owocach, jakie przynoszą podobne instytucye tu i tam. Więcej zrozumienia rzeczy, więcej biegłości i więcej energii — oto sekret powodzenia, oto klucz od skarbów, do których z pomocą naszego «jakoś to będzie» dostać się żadną miarą nie można.
Sprawozdanie to z czynności Stowarzyszenia spożywczego jest jedynym niemal wybitniejszym faktem, jaki zdarzył się w ostatnich czasach w życiu naszego miasta. Zresztą, nowin dosyć skąpo, a czas ogórkowy trwa w najlepsze. Ustał już ruch, jaki spowodowały pogorzele miast. Zastanawialiśmy się nad niemi w zeszłym odcinku, ubolewając nad brakiem pośpiechu w niesieniu pomocy, dlatego kwestyi tej nie będziemy poruszali raz drugi. Obecnie zdarza się, że z rozbudzonego miłosierdzia publicznego korzystają rozmaite drapichrósty uliczne, wyzyskując je dla swoich celów osobistych. Przed podobnemi nadużyciami, dla których specyalnie już ogłoszono kilka paragrafów przewidujących, ostrzegamy naszych czytelników. Omylić się łatwo, bo zbierający składki wyglądają częstokroć dość porządnie, a nawet szanownie. Jak tu odmówić, gdy taki szanowny drapichróst-filantrop wchodzi i, okazując dowody, które sam sobie zresztą zrobił, mówi:
— Na nieszczęśliwych zgłodniałych i spragnionych pogorzelców co łaska...
Czy łaska, czy nie łaska, dajesz co możesz, bo wstyd nie dać; czerwononosy filantrop bierze pieniądze, i istotnie pośpiesza natychmiast zalać ogień trawiący go wewnątrz w najbliższym po drodze szynczku.
Daje się więc na ludzi, których ogień spalił, a korzystają ci, których ogień pali, i to taki ogień, który im więcej się zalewa, tem gwałtowniej wybucha.
Obecnie ukręcono już, jak powiedziałem, na podobnych gorejących filantropów takie narzędzia: §§§. Niech się więc z niem rozprawią.
Dziwne czasy: ze wszystkich stron czyhają na ludzkie kieszenie. Mniejsza jednak o nieprzyjaciela, który stoi zewnątrz nas; przed tym przy pewnej dozie przezorności i rozsądku można się bronić. Groźniejszy jest ten, który mieszka wewnątrz nas i który popycha nas na drogi łatwego zbogacenia się bez trudów i pracy, na drogi spekulacyi pieniężnych, gry, loteryi, i tym podobnie. Z tym nieprzyjacielem groźniejsza sprawa, bo rodzi się z własnej naszej skłonności do próżniactwa i z ogólnej dziś febris aurea, a przytem przystraja się jeszcze w zielone szaty nadziei... a nadzieja to... Nie! nie tak chciałem powiedzieć. Nadzieja matka głupich! w tem leży prawda bezwzględna, a mnie tym razem względnej potrzeba: powiem więc, że nie nadzieja, ale łudzenie się to jedna z ważniejszych i bardziej niebezpiecznych naszych chorób.
Drugą jest gorące pragnienie, żeby pieczone gołąbki same wpadły do gąbki; trzecią — skłonność do hazardu. Wyszliśmy na hazardzie tyle razy jak Zabłocki na mydle, że powinniśmy mu nie ufać; a jednak dzieje się inaczej. Nie uogólniając zbyt kwestyi, bo to zaprowadziłoby nas za daleko, postanawiam sobie wypowiedzieć kilka mniej więcej wzniosłych prawd szczegółowszych. I tak: jestem najmocniej przekonany, że gdyby projektowany w swoim czasie dom gry w Ciechocinku przyszedł był do skutku, obecnie połowa z moich wiejskich czytelników nosiłaby papierowe kołnierzyki; gdyby w Warszawie istniała giełda nakształt wiedeńskiej, połowa z moich wiejskich czytelników, zamiast gospodarować na wsi, mieszkałaby «dla edukacyi dzieci» w Warszawie. Chorowalibyśmy na to tak, jak sąsiednia Galicya. Ta gorączka w mniejszym lub większym stopniu wrodzona jest wszystkim klasom naszego społeczeństwa. Czyby kto uwierzył, że zapalano się u nas — oczywiście mówię o niższych klasach — nawet do loteryi fantowych, do owych, jak dowcipnie Kuryer Świąteczny nazwał: wydeptalno-figęwygrywalnych zabaw. Zapalano się. Wydawali ludzie nie przez filantropię, ale przez chęć wygrania więcej na bilety niż mogli.
Obecnie już to się skończyło. Adju Fruziu! loteryi już żadnych wcale nie będzie. Oto, do czego prowadziłem.
Pozostaje i pozostanie jednak jeszcze przez dłuższy czas jedna loterya — a przynajmniej coś arcy podobnego do loteryi: potyczka premiowa. Kantory nasze sprzedają na nią promesy, na których podobno jest bardzo drobny wprawdzie, mikroskopijny nawet, ale jednak przez silnie powiększające szkła zdrowego rozsądku napis: «Obiecanka cacanka, a głupiemu radość». Napis ten jest podobno we wszystkich językach. Co do mnie, nie czytałem go, bo jak żyję, nie widziałem promesy, a bilety pożyczkowe tylko przez szybę.
Przed niedawnym czasem, bo przed kilka zaledwie dniami, kurs tych pożyczek doszedł do bajecznych rozmiarów. Kupowano je na gwałt u nas, bo nie marnym wymysłem jest u nas bajeczka, kończąca się słowy:

— «Dokądże tak biegniesz, moje biedne?»...
— «Ja nie wiem, lecz przede mną biegnie innych wiele».

Owóż kupowano więc na gwałt. Obecnie zaczęła się degręgalada, jak mówi jeden z moich przyjaciół, któremu dwudniowy pobyt w Paryżu popsuł język, do czego się sam przyznaje, i głowę, do czego się przyznać nie chce. Rozpoczął się kraszek, taki mały kraszek, który jak urośnie, będzie się wielkim krachem nazywał. Obecnie to miłe dzieciątko uśmiecha się i wyciąga rączki do wielu naszych kapitalistów — giełdowiczów i spekulantów, mających tyle kwalifikacyi na bankierów, ile listonosze na dyrektorów poczt.

Gdyby kózka nie skakała,
Toby nóżki nie złamała.

Bądźcie mądrzy, o współobywatele moi, i nie łapcie się przynajmniej na tego robaczka, z którego zbyt wyraźnie ostrze wędki wystaje.
Bądźcie roztropni!
Mój Boże! Żyjemy w wieku samych przeciwności, które spotykają się na każdym kroku i... pokazują sobie zęby. Z jednej strony materyalizm, chęć złota, użycia, z drugiej natrafiam jeszcze na wiele wprost przeciwnych przymiotów. Spytacie: skąd mi się o nich mówić wzięło? Ach! gdybyście słyszeli tak, jak ja, ilu dyabłów i piorunów wzywają od kilku dni pobożni, śpieszący spacerowemi pociągami do Częstochowy, gdybyście słyszeli, jak klną, nie zwątpilibyście jeszcze o ich gorliwości i mnóstwie innych czysto idealnej natury przymiotów. Zamęt tam, tłok, gwar, nawoływania, prawdziwy sądny dzień, a sceny nieraz dzieją się tak zabawne, że warto ich posłuchać.
— Czego tak strasznie klniesz, obywatelu? — pytam pewnego dżentlemena, ubranego w płócienny, biały kitel, wykrzywione buty, i wydzielającego zdaleka silną woń spirytusu pomieszanego z zapachem wędlin.
— A czegóż się tłoczą? — odpowiada, ściskając różowy bilet do klasy czwartej w brudnych rękach. — Czego się tłoczą? czego się pchają?
— Przecież robisz to samo.
— To co innego. Człek jedzie zrzucić z karku grzychy. Ale się te zbereźniki nawet pomodlić nie dają. A! żeby ich...
Tu następuje staranne i sumienne wyliczenie kolek, paraliżów i innych mniej więcej równie niewinnych chorób, których mówiący życzy z całego serca tłoczącym się współobywatelom.
— Ależ nie bój się, obywatelu: nie zmieścisz się, to dodadzą wagon. Administracyi wagonów nie zbraknie.
— Ale człeku cierpliwości zbraknie. A żeby... itd., jak wyżej.
Chciałem jeszcze zwrócić uwagę mego dżentlemena, że nieprzyzwoicie jest kląć, kiedy ktoś jedzie modlić się, że to nie zgadza się z podróżą do tak świętego miejsca i z uczuciami, jakiemi każdy winien być przejęty, ale z jednej strony nos mego interlokatora, nabierając coraz piękniejszej fijoletowej barwy, ujawniał coraz większe oburzenie, z drugiej nacisnął nas i rozłączył tłum ludzi, kołyszący się jak fala.
Trudno opisać zamieszanie, jakie panowało w tym tłumie. Członkowie i członkinie rodzin traciły się z oczu i gubiły wzajemnie. Wołania: «Tato! mamo! Józiu! Panie Janie! panie Konstanty! droga żono, żebyś skamieniała! kochany mężu, żebyś skisł!»... itd., rozlegały się na wszystkie strony.
Zamęt i pośpiech gorączkowy nie pozwalał tym ludziom baczyć na nic, byle tylko jak najprędzej wpaść do wagonu. Wreszcie tłum wpadł na platformę; spojrzałem na zegarek: pociąg odchodził akurat za pół godziny. Służba kolejowa przyczepiała spokojnie wagony. Nie było najmniejszej potrzeby śpieszyć się ani krzyczeć.
A jednak dziwna rzecz: każdemu z pątników wydaje się, że administracya specyalnie rozwija usiłowania w kierunku, aby wszystkich zabrać, a jego zostawić na miejscu. Każdy czuje się prześladowanym osobiście. Stąd też chaos. A jednak administracya powinna przedsięwziąć jakieś środki, by temu zapobiedz, zamieszanie bowiem takie łatwo może być powodem różnych nieszczęśliwych wypadków. Potrzeba zaś wbić tym ludziom w głowę przekonanie, że kto kupił bilet, ten zostać nie może, chyba że na sam dworzec wcale nie przyjdzie.
Obecnie te tłumy wracają już do Warszawy. Powoli ściągają tu i goście kąpielowi, przywożąc z sobą wrażenia i puste kieszenie. Miasto ożywia się powoli, zaludnia. Teatr daje już oznaki przebudzenia, urlopy kończą się. Niezadługo skończy się sezon ogórkowy i zakipi na nowo życie, — to życie pełne ruchu, wesołości i ważnych zdarzeń, — których Chwila obecna będzie zawsze wiernem zwierciadłem.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 180 z dnia 17 sierpnia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.