<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.
Zimowy sezon. — Niepojęte wieści. — Dramaty o białych wierszach. — «Niewinni». — Artysta i krytycy. — Słówko o akcentach. — Jak należy być królową. — Municypalność. — Most. — Jego prawa i lewa strona. — Licytacya na konserwacyę kanałów i mostków. — Stare nowiny. — Pożar w Przasnyszu. — Sprawozdanie Dyrekcyi Głównej Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. — Groźby przyszłości. — Subhastacye. — Kto z nich korzysta. — Towarzystwo jedwabnicze. — Przyszłe skarby. — Proboszcze. — Towarzystwo muzyczne. — Cisza i pustka. — Wielkie wspomnienia. — Mówcy. — Ludzie, którzy nie znoszą spoczynku. — Nowy liść w wieńcu. — Powodzenie felietonistów. — Dziwaczne gusty. — Najnowszy filolog. — Jego groźby. — Jego obawy.

Wykąpani, odświeżeni, odmłodzeni na ciele i duszy, wracają nasi artyści ze wszystkich zakątków kąpielowych na zimowy sezon do Warszawy. Chwile teatrów ogródkowych już policzone. Od Świętej Anki chłodne wieczory, chłodniejsze poranki — mówi przysłowie, a razem z nastaniem chłodów wieczornych, odlatują te wędrowne, bez dachu nad głową, dzieci Melpomeny, do miast prowincyonalnych, zostawiając warszawskiemu teatrowi wolne miejsce i rozmiłowaną w przedstawieniach publiczność, i nakoniec jedne szóstą całkowitej swej działalności, którą podczas lata teatr ten trawił zupełnie tak jak wąż boa trawi królika, to jest w stanie błogiej nieruchomości i ubezwładnienia.
Ale jakkolwiek trzymając się filozoficznej zasady, wygłoszonej przez Konfucyusza: «Lepiej leżeć niźli siedzieć — niźli leżeć lepiej spać», teatr nasz leżał, siedział i spał. Przecież te piękne dni skończyły się już stanowczo. Teraz zapowiadają w nim mnóstwo nowości, które, jak tylko właściwy reżyser powróci, niebawem będą przedstawione.
Alarmiści szerzą wprawdzie rozmaite niepokojące wieści na rachunek przyszłego sezonu, ale można im dać wiarę lub nie, tak jak buletynom z Hercegowiny. Mówią naprzykład, że ma być dane nie w samym teatrze, lecz extra muros, przedstawienie pod tytułem: «Wytrwałość uwieńczona», albo: «Nie trzeba nigdy tracić nadziei». Treścią tego dramatu będzie podobno walka hymenu ze sztuką o młodą i pełną talentu artystkę; katastrofą, a przynajmniej katastrofą dla teatru — zwycięstwo hymenu; całość zaś zakończy chór westchnień ze strony widzów. Niektórzy pocieszają się wprawdzie myślą, że dramat ten wisiał już oddawna nad teatrem, jak kwestya wschodnia nad Europą — słaba to jednak pociecha. Kwestya wschodnia wlokła się, wlokła, aż i wybuchnęła wreszcie. Trzeba być na wszelki wypadek gotowym.
Inne wieści niemniej są niepokojące, ale za to mniej prawdopodobne. Oto prawią niektórzy, że w sezonie tym karmieni będziemy pewnymi dramatami o niesłychanie białych wierszach i astronomicznej osnowie, w których, w dość popularny sposób, wyłożone są poglądy na rozmaite systemy planetarne, zburzone przez Kopernika. Piękna zaiste perspektywa! Co do mnie jednak, krzepię się lepszą nadzieją, albowiem jako z powołania i obowiązków ocierający się o wielkie ołtarze sztuki, słyszałem, że ciężka ta artylerya nie tak zaraz wystąpi i, że przedewszystkiem ujrzymy na scenie «Niewinnych».
Zapewne słyszeliście czytelnicy moi o tym dramacie; wiecie zapewne także, że dobrze myślące sumienie sędziów krakowskiego konkursu cofnęło się przed przyznaniem nagrody sztuce tak niebezpiecznych tendencyi, że starano się obniżyć jej wartość, że wreszcie narobiła ona niemało hałasu i wywołała wiele świętobliwego oburzenia. Zwabiony rozgłosem, postarałem się ją przeczytać tak dla własnej ciekawości, jak i dla podzielenia się z wami wrażeniami; mogę więc kilka słów o niej powiedzieć. Treść jej bardzo prosta, tendencya bardzo subtelna. Jest sobie dwoje ludzi, mąż i żona, których wzajemne pożycie i szczęście, podkopane lekkiem przeniewierstwem męża, kruszy się jak uschła gałązka. Rozchodzą się — cierpią jedno zdala od drugiego. Ona nie chce przebaczyć — on odtrącony i oburzony surowością małżonki, posądza ją o brak serca i stara się zapomnieć — wreszcie godzi ich jednak miłość drzemiąca pod osłoną obojętności, wspomnienia dawnego szczęścia, i nakoniec dziecię. Oto i treść. Na pozór zdawaćby się mogło, że autor idzie tu śladem Dumasa syna, ale tak nie jest. Autor nie ma bynajmniej zamiaru pisać kodeksów małżeńskich, — dowodzić, że wiara małżeńska lepszą jest od wiarołomstwa, lub wreszcie rozstrzygać, kto komu powinien głowę ukręcić. Fakt przeniewierzenia się, przyjmuje autor jako spełniony. Przeniewierstwo służy mu tylko za powód, wywołujący katastrofę, który to jednak powód, względnie do samej tendencyi utworu, mógłby być w ostatnim razie zastąpiony przez każdy inny, byle psychologicznie równie silny. Tendencya sama leży w tej prawdzie, że ilekroć jakaś katastrofa połamie stosunki ludzkie, wówczas na pytanie: kto winien? — niema odpowiedzi. Niema przynajmniej wtedy, jeżeli z pojęciem winy łączymy pojęcie wolnej woli ludzkiej, czyli inaczej mówiąc, winne same stosunki ludzkie, winne charaktery ludzi, winne temperamenty, winne okoliczności, słowem: winna konieczność, winien ów nieubłagany łańcuch przyczyn i skutków, których wola jest wynikiem, ale nie władzą.
Nie wdając się w rozbiór, o ile ta gorzka tendencya jest lub nie jest ponurą prawdą, należy wyznać, że autor przeprowadził ją w swym utworze z żelazną konsekwencyą. W całym rozwoju sztuki, w słowach i czynach bohaterów nie dostrzeżesz nic, coby zbaczało z wytkniętego gościńca. Zdaje się, że prawda życiowa, rozwijając się przed oczyma widzów, mówi tu sama za siebie: Burzę dotychczasowe pojęcia, ściskam serca, jestem grozą, ale niemniej jestem prawdą. Stad potężne wrażenie, jakie to niepospolite dzieło sprawia na umysłach widzów. Wrażenie jednak jest posępne, prawie rozpaczliwe. Autor zmusza cię, żebyś spojrzał w otchłań, którą starannie omijałeś, by sobie nie zatruwać we dnie jawy, a w nocy snów. Spoglądasz i widzisz ciemności, w których nie oświeca cię nawet prawda, bo i ona jest ciemną. Myśli te przychodziły ci nieraz w życiu do głowy, ale odwracałeś się od nich, jak od gościńców, o których wiesz, ze wiodą na manowce. Zresztą przychodziły ci w formie abstraktów — autor stawia ci je przed oczyma w formie konkretów, w wypadkach, bijących życiem, w faktach, w których czujesz gorączkowe uderzenia pulsów ludzkich i głosy ludzkiej niedoli. Tu już nie możesz się cofnąć — spotykasz się więc oko w oko z niebezpieczeństwem i czujesz, jak drży ci przestrachem serce.
I oto cel autora, jako artysty, dopięty.
Jako artysta, autor chciał wywołać wrażenie; jako myśliciel, poruszył kwestyę. Znajdujesz w nim i jednego i drugiego — a myśliciela więcej jeszcze może niż artystę. Wydaje się tak zwłaszcza w czytaniu, gdy słowa, nie poparte giestem i intonacyą głosu, rażą częstokroć zbytniem wyrafinowaniem i subtelnością, a zawiłość psychologicznego zagadnienia przesłania akcyę. Ci jednak, którzy widzieli już ten utwór na scenie, mówią, że w przedstawieniu zawiłość ta ginie; mówią, że kwestya nie traci na wadze, a artyzm staje się wybitniejszym. Chwalą szczególniej, jako sceniczne, dwa pierwsze akty, które rzeczywiście są znakomite.
Otóż taki to utwór ma rozpocząć zbliżający się zimowy sezon teatralny. Potem przejdziemy do białych wierszy, różniących się tem od poezyi, że są podobne do prozy, od prozy zaś, że mają jednaką długość. Ale nie rozpaczajmy! jeżeli bowiem utwory takie podobne są ze względu na długość i ciężkość do dział Kruppa, różnią się jednak od nich dobroczynnie tem, że huk ich nie przeszkadza spać.
A teraz, nim z obowiązku przejdę do innych faktów, nim pocznę opowiadać nowiny miejskie, nim złożę całotygodniowy ukłon municypalności i jej sprawom, niech mi chwilę jeszcze wolno się będzie zatrzymać nad teatrem. Chodzi po mieście wieść, że jedna z prymadon naszej nieszczęśliwej opery ma wezwać przez gazetę krytyków, którzy jej zarzucali brak dystynkcyi w roli królowej Nawary, żeby jej pokazali, jak trzeba grać tę rolę. Krytyk w roli królowej Nawary na scenie, byłoby to zaiste arcy nowe widowisko! Słyszałem ja raz wprawdzie pewnego staruszka emeryta, człeczynę otyłego i z nosem czerwonym, jak chorągiew Komuny, który po przedstawieniu «Zbudziło się w niej serce», kiedy zachwycano się powszechnie grą panny Popiel, rzekł: — Ja gdybym grał tę rolę, tobym inaczej zagrał niż Popielówna. — Wierzę, — odpowiedziałem — ale co do mnie, nie radzę panu próbować debiutu! — i co prawda, nie chciałbym wtedy być w teatrze. Co innego jednak ochota staruszka, a co innego rola krytyków. Krytycy nie są od tego, żeby występowali na scenie; na wszelki wypadek mogą dać artystce pewne instrukcye, pewne maleńkie wskazówki, które, jeżeli nawet ze względu na przysłowie o owsie i ryżu, nie zmienią artystki w królowę, mogą jednak być jej arcy pożyteczne. Oto te wskazówki: Popierwsze, kiedy się gra królowę, bierze się mankietki czyste, mankietki dlatego, żeby z pod sukni nie wyglądał między rękawiczką a rękawem kawałek gołej ręki, a czyste dlatego, że królowe, jako osoby zamożne, mogą choćby codzień zmieniać białe drobiażdżki; powtóre, grając królowę, nie należy nigdy siadać w pozycyi, w jakiej się nawdziewa kalosze, stawać tak, jak się staje do nakręcenia wysoko wiszącego zegara, a chodzić tak, jak się chodzi oglądając pajęczynę po kątach.
A teraz porzucam teatr i wszystko, co ma z nim związek, i przechodzę do spraw bieżących, do municypalności, do projektów, mających uszczęśliwić w niedalekiej przyszłości nasze miasto, et caetera, et caetera. Słyszeliście, czytelnicy, że naprawiają most żelazny. Ponieważ na prawej stronie zdarł się bruk żelazny, więc go wyjmują i przekładają na lewą, jak się na lewej zedrze, przełożą go znów na prawą, a potem znów na lewą i tak do nieskończoności, a raczej aż do całkowitej skończoności bruku, na którym, ponieważ wkrótce rzadkim wypadkiem będzie, żeby jaki koń nogi nie złamał, lub karku nie skręcił, municypalność śmiało będzie mogła twierdzić, że wszystko jest dobrze, albowiem wypadki zdarzają się rzadko.
Przyzwyczajeni jesteśmy, że tak, jak młode siostry dodzierają suknie po starszych, tak w naszem mieście poboczne ulice dostają częstokroć flizy kamienne po główniejszych. No! to przynajmniej zasada sprawiedliwa. Naprzewracali się na tych flizach mieszkańcy tamtych ulic, mówi municypalność, spróbujcie teraz i wy. Tak! to przynajmniej, to sprawiedliwie, ale z mostem inna historya. Dwie strony mostu, dodane do siebie, stanowią jeden most, żadna z nich nie jest ani gorsza, ani lepsza, żadna nie jest nawet ani prawa, ani lewa, bo i to zależy od tego, z której strony nań patrzymy; nie rozumiemy więc, dlaczego bruk, który jest zły dla jednej strony, miałby być dobry dla drugiej. Ale my wogóle nie rozumiemy wielu rzeczy. Zapominamy oto, że municypalność jest opatrznością miasta, a wyroki opatrzności są niezbadane.
Ogłosił w tych dniach, t. j. nie to, żeby ściśle w tych dniach, ale może przed tygodniem — ogłosił, mówię, Magistrat licytacyę na konserwacyę kanałów i mostków miejskich. Niepotrzebny zachód! Wszakże i bez wszelkich licytacyi konserwują się u nas nietylko kanały, ale i to wszystko, co jest w kanałach. Tak jest, konserwuje się i marynuje wszystko, jak samo chce. Konserwują się kanały, mostki, bruki latarnie, a ten konserwatyzm stanowi przedewszystkiem charakterystyczną cechę Warszawy, różniącą ją od innych miast, których mieszkańcy i magistraty zbyt radykalnie sądzą, że wszędzie powinno być zarówno widno i czysto.
Ale dajmy temu pokój, stara to historya. To tylko pytanie: skąd wziąć nowych? Spalił się Przasnysz — to rzecz nowa chyba dla Przasnysza, dla nas również stara, jak inne. Wypisałem już tyle piór i atramentu, mówiąc o potrzebie straży ogniowych, że nie chcę poruszać tej kwestyi. Głową tego muru nie przebiję — przechodzę więc do spraw innych. Oto Dyrekcya Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego ogłosiła niedawno roczne sprawozdanie, z którego dowiadujemy się, że w ciągu pół roku, ni mniej ni więcej, tylko 1.465 majątków ziemskich było wystawionych na sprzedaż przez publiczną licytacyę. Prawda, że i to nie nowe. Trafia się to codzień. Dyrekcya myśli podobno o urządzeniu gospodarstw wzorowych i stacyi doświadczalnych w każdym powiecie. Myśl dobra i mogąca przynieść w przyszłości owoce, ale dla wielu za późno. Na razie pomogłyby chyba jakieś ulgi, jakieś umorzenia rat zaległych, ale niestety to niezawodnie rzecz równie nieprawdopodobna, jak gorąco przez wielu pożądana.
Nie myślimy jednak ganić projektu zakładania stacyi doświadczalnych. Mogą one znakomity z czasem przynieść pożytek, zwłaszcza jeżeli zdołają połączyć z praktyką i teoryę, t. j. jeżeli, jak projektuje p. U. w liście nadesłanym do naszej redakcyi, zmienią się w prywatne szkoły rolnicze. Wówczas to każda taka stacya podniesie niezawodnie poziom gospodarstw w całym powiecie, a wyraz «subhastacya» przestanie być chmurą wiszącą nad ogromną większością posiadłości. Towarzystwo posiada znakomite fundusze, które, lokowane w stacyach, mogą przynieść odpowiedni procent.
Po tych smutnych refleksyach czuję się w obowiązku donieść czytelnikom coś weselszego. Pomówimy parę słów o jedwabnictwie, które coraz piękniejsze dla przyszłych bogactw kraju rokuje nadzieje. Towarzystwo jedwabnicze daje widoczne ślady życia i działalności. Spółka postanowiła kupować kokony: tu i owdzie zakładają już przędzalnie, tu i owdzie sadzą morwy. W ostatnich czasach, kokony przychodzą coraz w większych partyach do sklepu p. Rodkiewicza, który podjął się pośrednictwa między spółką a hodowcami. Zdaje się, że powoli poczynają się ludzie do tego przemysłu przekonywać. Co do mnie, poruszałem już tę kwestyę. Twierdziłem i twierdzę, że jedwabnictwo miliony z czasem krajowi przynieść może; odwoływałem się na historyczne przykłady, poczerpnięte z dziejów tego przemysłu we Francyi, gdzie w początkach patrzano na rzecz całą z nieufnością, opierano się wprowadzaniu morw i jedwabników z całą siłą głupoty, jaką każdy bezwzględny konserwatyzm cechuje, a jednak dziś jedwabnictwo dla tej samej Francyi jest jednem z najgłówniejszych źródeł dochodu.
Towarzystwo ma nadzieję, że i u nas z czasem będzie to samo. Ożywieni tą myślą członkowie Towarzystwa nie żałują ani pracy, ani czasu, ani nawet pieniędzy na propagandę. Zakupują, jak już wspomnieliśmy, kokony, jeżdżą z prelekcyami, urządzają przędzalnie, słowem: robią wszystko co mogą i, jeżeli tylko starania ich znowu nie trafią na mur, którego żadna głowa ludzka nie przebije, to kto wie, czy za lat kilka lub kilkanaście własnemi oczyma nie będziemy oglądali owoców ich działalności.
Najpotężniej mogliby u nas poprzeć działania Towarzystwa proboszcze wiejscy, którzy wogóle niewiele mają do roboty. Sobie otworzyliby źródło znacznych dochodów, a krajowi w przyszłości wielką korzyść.
Tyle o Towarzystwie jedwabniczem, dla którego od czasów nowego zarządu jedwab niczem być przestał.
A teraz z pomocą salto mortale, dozwolonego tylko felietonistom, przeskakuję raczej, niż przechodzę, do innego towarzystwa, nie mającego z poprzedniem innego związku, tylko ten, że oba są towarzystwami. Chcę mówić o Towarzystwie Muzycznem. Mój Boże! ileż materyału dostarczała mi w swoim czasie ta meliczna instytucya razem ze swemi partyami, Narwickiemi, Kleonami, rewolucyjkami antikomitetowemi, ze swemi agitacyami wyborczemi, wyborcami rodzaju męskiego, żeńskiego i nijakiego! Teraz tam cisza. Pająk przędzie sobie po kątach szare płócienko. Członkowie po wsiach lub kąpielach; komitet herboryzuje, a mówcy — przepraszam, a nasi znakomici mówcy i agitatorowie — czyż także w upojeniu i ciszy wiejskiej zachwycają się kwaśnem mlekiem, razowym chlebem, czerwononogiemi pasterkami, muchami lub grzybobraniem? Czyż spoczywają na laurach, czy może wyzyskują w sposób liryczny sławę, jaką w oczach płci pięknej zyskały im mowy i piątkowe deklamacye, w których jako nowatorowie zawsze i wszędzie, jako geniusze, torujące nowe drogi przyciszali głos tam, gdzie należało go podnieść, a podnosili, gdzie należało zniżyć! Czyżby zawiesili na muzykalnem uchu jakich skrzypiec lub basetli swą niestrudzoną działalność? Nie, stokroć nie! Te dzielne natury nie mają pokoju — te zarówno ambitne, jak wielkie, dusze, nie mogąc dążyć do sławy przez muzykalne piątki, dążą innemi drogami. Oto wyjeżdżają do Ciechocinka i pisują echa kąpielowe. Ach! są to nowe listki do laurowego wieńca, jakim ludzkość niezawodnie ozdobi ich głowy, skoro tylko nie będzie miała nic pilniejszego do roboty. Do sławy mówców dodają sławę felietonistów, świeżo wypieczonych wprawdzie, a stąd trochę niestrawnych. Wierzajcie mi jednak, że i ich felietony, chociaż również świeżo wypieczone i również niestrawne, chętnie są jednak spożywane przez młode panienki, żywiące cichą skłonność do autorów, jeszcze od czasów, gdy ci byli tylko mówcami. Co chcecie, młode panienki mają tak dziwne gusty: jedzą kurz, kredę, węgiel i ołówki! Kto pisał to tak dowcipne echo kąpielowe? — pyta melancholicznym głosem młoda panienka, rzucając długie spojrzenie na domniemanego autora. — Ja — odpowiada z cicha autor, starając się przybrać minę, jakby nic wielkiego nie zrobił. — Ty!... Pan...
Niech czuły słuchacz w swej duszy dośpiewa.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 187 z dnia 25 sierpnia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.