Chwila obecna/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III |
Indeks stron |
Mówią po Warszawie, a nawet już piszą i drukują, że pewien urzędnik kolei żelaznej wynalazł nową maszynę, która ma zastępować dzisiejsze parowozy, a której ruch nadaje korba. Piękny wynalazek, ani słowa; ale ciekawy tylko jestem, kto będzie tą korbą kręcił, zwłaszcza podczas lata, gdy spacerowe pociągi, wiozące kochających mężów do utęsknionych w Ciechocinku i na letnich mieszkaniach żon, mają średnio po wiorście drogi długości?
Zadanie to komplikuje się i wikła tembardziej, że obecnie, pominąwszy już długość mężowskich pociągów, panuje na kolei zwyczaj pomieszczania w każdym wagonie dwa razy większej liczby osób, niż ta, jaka się umieści zwyczajnie. Ale widocznie zarząd jest zdania, że mężowie już i tak powinni się czuć uszczęśliwieni, że mają jakikolwiek pociąg do żon; jaki zaś on jest, i w jaki sposób się nim jedzie, mniejsza już o to, byle naprzód. Z drugiej strony, tenże sam Zarząd słusznie sądzić może, że nie mówiąc już o podwyższonej transpiracyi i restauracyjnych obiadach, sama tęsknota do połowic tak dalece już może i powinna panów małżonków wychudzać, że bezpiecznie można ich pakować dwóch w miejsce, które dawniej jeden całkowicie wypełnić był zdolny. Który zaś z panów mężów nie schudł ani odrobiny, ten dowiódł tem samem obojętności, tem samem niewierności, tem samem bałamuctwa podczas słomianego wdowieństwa — i nie wart, żeby się nim zarząd zajmował.
Oto są powody, z pomocą których tłómaczy się jasno panujący obecnie, a sprzeczny z ogólnymi kolejowymi przepisami, zwyczaj układania pasażerów warstwami. Nie wierzącym w istnienie tego zwyczaju polecamy podróż pierwszym lepszym pociągiem, choćby nie dalej niż do Pruszkowa. Nie wierzyłem ja w niego sam, dopókim nie przejechał się od jednej ze stacyi do Warszawy na poręczy między dwoma siedzeniami, w postawie człowieka, jadącego konno, mając po obu stronach dwie damy i polując mniej więcej szczęśliwie na równowagę podczas całej drogi.
Nauczyłem się wówczas prawdziwie cenić i uwielbiać porucznika Zubowicza, który jak wiadomo, konno przebył drogę z Wiednia do Paryża. Losy nasze były dziwnie podobne. Jemu ofiarowano ucztę, do której zasiąść nie chciał i nie mógł — między nim zaś a mną ta tylko była różnica, że po powrocie nikt nie zastawił mi uczty — zresztą wszystko było jednakowo.
Wracając do owego wynalazku, ma on tę przynajmniej praktyczną doniosłość, że każdy będzie mógł mieć własny wózek, i nikt nikomu nie będzie siedział na karku, a ponieważ lubimy się kręcić, więc i kręcenie nawet przydłuższe korbą nikogo nie zdoła odstraszyć. Obawiamy się nawet, że liczba krętaczów wzrośnie wówczas do niesłychanej wysokości.
Mamy dziś wprawdzie welocypedy, ale welocypedy, jako środki komunikacyi, nie okazały się praktycznymi. Jak wiadomo, welocypedowa podróż, przedsięwzięta śladem i szlakiem Zubowicza, nie udała się. Tak przynajmniej doniosły telegramy. Dziś welocyped służy tylko jako środek do popisywania się pięknymi kształtami i siłą nóg. Kto nie wierzy, niech idzie do Alhambry do Trapszy.
Popisuje się tam obecnie królowa welocypedu. Jest to sobie tłusta, a nawet kolosalnie tłusta Niemka, o nogach tak wielkich, że słusznie można do niej zastosować to, co pewien korespondent o wszystkich jej rodaczkach powiedział, iż żyją na tak wielką stopę, jak nikt w Europie. Ta, o której mówię, zaiste żyje na olbrzymią stopę, i chyba z powodu swojej stopy jest królową, bo zresztą nikt nie wie, czy gdzie, kiedy i na jaki tron wstąpiła. Ale ponieważ tak ją nazwał pan Trapszo, trudno się więc z nim spierać; niech sobie będzie królową, zwłaszcza w jego trupie, która widocznie wyczerpała już swe artystyczne zasoby, skoro się pod takie berło pójść zgodziła.
Niektórzy widzieli w tym nowym nabytku pana dyrektora brak uszanowania dla swego zawodu, dla swoich zresztą wcale dobrych artystów i nakoniec dla sztuki samej. Ale widocznie przedsiębierczy impresario trzyma się zasady: quaerenda pecunia primum est. Tym celem nie powinien odrzucać życzliwie udzielonej mu rady, by sprowadził jeszcze jaką maleńką menażeryjkę. Wrzask papug, ryk niedźwiedzi i wycie wilków, głuszyłyby może przedstawienia sceniczne, ale przedstawienia byłyby wówczas tylko dodatkiem do rzeczy głównej; karmienie zwierząt i śmiałe wizyty w klatkach, to rzeczy pełne efektu. Napędziłyby one niejedną złotówkę do kieszeni przedsiębiercy, a jak się zdaje, o to głównie mu chodzi. Niech się bawią ludzie, jak chcą, byle płacili! Oto jedyna zasada, na której się zawieść nie można.
A propos publicznych zabaw, będziemy mieli niezadługo loteryę fantową. Będzie to, jak mówią, już ostatnia, poczem niedola Saskiego ogrodu skończy się raz na zawsze. Posiedzenia komitetu odbywają się już od dni kilku i jeszcze parę dni potrwają. Są to sobie małe sesyjki, na których zajmują się rozkładaniem rozmaitych obowiązków na członków komitetu i obmyśleniem ogólnego planu zabawy. Co do tego ostatniego zadania, zaprawdę niema się nad czem namyślać i głowy sobie łamać. Plan zabawy! — nic nad to prostszego. Ustawia się kilkanaście namiotów i sklepów, sprowadza się z pomocą afiszów wielki tłum ludzi, pozwala mu się napawać à discrétion wonią starego łoju płonącego w iluminacyjnych lampach, deptać również à discrétion trawniki, kupować mnóstwo zwiniętych kartek, rozwijać je z ciekawością i przedłużać miny na dwa łokcie, na widok, że są puste. Do namiotów zaprasza się przytem piękne damy, ozdabia się kolorowemi wstążeczkami butonierki kilkunastu młodziutkich galopantów, którzy podczas trwania uroczystości sądzą, że równowaga europejska spoczywa na ich barkach, a wieńce miłosierdzia i obywatelskiej zasługi nad ich głowami — ot i wszystko! Cały plan tej ślicznej zabawy gotów. Po co sobie głowę łamać? — dość wypełnić powyższy program.
Spyta ktoś: dlaczego tak nieprzyjaźnie odzywam się o loteryach, kiedy celem ich jest dobroczynność? Wyznaję, że zabawy te nie cieszą się ani moją, a jak obecnie — niczyją sympatyą. Przedewszystkiem loterya nie jest zabawą, bo się wszyscy na niej najkapitalniej w świecie nudzą. Powtóre, loterya jest klęską dla własności publicznej, za jaką godzi się uważać ogród Saski; nakoniec loterya, choćbym przypuścił, że jest zabawą — jest zabawą niemoralną, budzi bowiem, w niższych zwłaszcza warstwach naszej ludności, a przedewszystkiem w dzieciach, chęć do gry wogóle, chęć do hazardu, do pieczonych gołąbków, do nabywania bez pracy i tym podobnie. Kto wie, jak bujną rolą dla każdego ziarna są serca prostacze i dziecinne, ten bez wahania zgodzi się na moje zdanie.
Z drugiej strony, loterye owe nie są już dziś tem, czem były niegdyś. Dziś znudziły się wszystkim. Matki prowadzą wprawdzie na nie jeszcze swe córki, alt to tylko dlatego, żeby nie mieć sobie nic do wyrzucenia. A nuż Fibcia lub Bibcia wpadnie komu w oko! — Jest to logika, dowodząca albo pedantycznego zamiłowania w myśliwstwie, albo prawdy przysłowia, że tonąc brzytwy się chwyta. Chodzą dalej na one igrzyska i młodzieńcy, bo pomiędzy nimi w Warszawie są przynajmniej trzy części takich, którzy nie wiedzą, co po czarnej kawie robić ze swoją osobą, ze swemi binoklami, ze swymi papierosami i ze swemi minami z głupia frant. Chodzą wreszcie dzieci, rzemieślnicy, klasy służebne, dla tego, żeby coś wygrać. Wogóle jednak liczba amatorów tych tratujących rozkoszy, zmniejsza się coraz bardziej, i loterye, ani pół tego nie przynoszą dochodu, co dawniej. Dodajmy, że deszcz, który raz na zawsze wziął dni loteryi w arendę, narobi o zakład trzy razy więcej szkody w ubraniach, niż wynosi cały dochód z rozprzedaży biletów; dodajmy jeszcze, że dochód ten, rozdzielony na części wedle wyznań, wcale nie jest dla Towarzystw Dobroczynności pojedyńczo wziętych znakomitą i niezbędną pomocą, a zgodzimy się, że w tem wszystkiem skórka za wyprawkę nie starczy, i że jak na tak wiele przygotowań, zwykle za mało bywa dyalogu.
Swoją drogą, skoro jeszcze jedna loterya jest już rzeczą postanowioną, niechże więc komitet czyni wszystko, co do niego należy, niech się namyśla, niech sobie głowę łamie, niech składa sesye, posiedzenia, wnioski — owszem: może to robić tem gorliwiej, że robi po raz ostatni.
Jakkolwiek miasto nasze nazwałem niegdyś, ku wielkiemu zgorszeniu lirycznie usposobionych jego mieszkańców, więcej nerwowem niż dobroczynnem, jednakże muszę wyznać, że, nie wchodząc w to, dlaczego — dużo się u nas robi dla ubóstwa. Mamy Towarzystwo Dobroczynności, mamy różne dobroczynne bractwa, mamy pożyteczne ze wszech miar Biuro wyjątkowej nędzy, które niewiele o sobie mówi, ale wiele robi; mamy kwaśno-słodkie Przytulisko, które dla równowagi może więcej mówi niż robi; mamy przytułki, schronienia etc. etc, a jednak dziwna i smutna rzecz: żebractwo mnoży się u nas i powiększa z dnia na dzień. Są miasta, które mają więcej proletaryatu, ale mało jest takich, któreby miały więcej różnej płci i wieku żebraków. Włóczą się po domach, dzwonią do mieszkań, nie dają ci pokoju na ulicy, w kościele, w restauracyi, na przechadzkach, słowem: chwytają cię za poły wszędzie.
Nie masz ani chwili spokojności, ani jednej chwili, w którejbyś, wyszedłszy na miasto, nie był zaklinany, przeklinany i błagany to przez jaką nieszczęśliwą wdowę, która od pięciu lat nie ma za co pochować męża; to przez kogoś wypuszczonego ze szpitala, który przez dwa miesiące nie miał nic w ustach; to przez rozmaite tym podobne indywidua, nieraz zdrowe, silne i młode, żebrzące z próżniactwa i posuwające bezczelność do najwyższego stopnia.
Przed niedawnym np. czasem chodził po mieszkaniach młodzieniec lat dwudziestu kilku, zbudowany jak dąb, zdrów jak ryba, przystojny i wcale nieźle ubrany, który wiecznie wyjeżdżał za granicę dla kształcenia się w zawodzie artystycznem; a że również wiecznie brakło mu do wyjazdu tylko dwóch złotych, więc żebrał. Indywiduum to odznaczało się nawet pewnym dowcipem, a nawet humorem. Kiedy raz oburknął się ktoś nań, że człek taki młody i zdrowy nie powinien żebrać, odpowiedział:
— O panie, ja nie należę do żebraków.
— A do kogo, jeśli łaska?
— Ja należę do... do... aha! do wstydzących się żebrać.
A że, jak wiadomo, kategorya ta zasługuje na szczególniejszą litość, dostał więc hojny datek. Gdy mu ktoś przeczył, że należy do wstydzących się żebrać, odpowiadał: — Skąd państwu wiadomo, że ja się nie wstydzę? Owszem ja się wstydzę, ale to moja rzecz, to jedno drugiemu nie przeszkadza.
Podobnych sztuczek trafia się codziennie zbyt wiele, żeby się o nich rozpisywać. Jest to jednak smutne i bardzo smutne. A jakież to przyczyny? Z góry zapowiadam, że nie myślę ich wyczerpywać, nie myślę rozważać ze stanowiska ani humanitarnego, ani ekonomicznego, ani żadnego innego. Zostawiam to równie lapidarnym, jak głębokim artykułom wstępnym. Nie do mnie należy wymyślać maści na choroby społeczne. Czasem tylko, ale to gwoli skłonnościom osobistym, przystawiam wizykatorye. A zresztą, zwracam tylko uwagę i poprzestaję na tem. Biję w bęben na alarm i wnet zaczynam na inną nutę. Jest to mój przywilej, którego wyrzekać się nie myślę, i wreszcie wyrzec nie mogę.
Obok więc wielu przyczyn żebractwa, ekonomicznych i społecznych, obok braku oświaty, a zamiłowania w próżniactwie, obok braku opieki nad małoletnimi, pozbawionymi rodziców i opiekunów, sądzę, że jest jeszcze jedna ważna przyczyna, powodująca wzrost żebractwa, a jest nią groszowe miłosierdzie.
Czujemy węża w kieszeni, kiedy bez zabaw, tańców, prelekcyi, bez koncertów i tym podobnych miłosierno-artystycznych zabaw, przychodzi dać odrazu rubla lub dwa na jakąś instytucyę dobroczynną. Ale w groszowy sposób dziadom, babom i wogóle wszelakiemu żebractwu na ulicy, nie żałujemy dać miesięcznie dwa i trzy razy tyle. Daje się, żeby uniknąć natręctwa, nudzenia, albo zresztą i z popędu serca, które nie rozumuje i dlatego błądzi; takie bowiem groszowe miłosierdzie podsyca żebractwo, zachęca je i ośmiela, a przez to czyni daremnymi wszelkie dla ukrócenia go przedsiębrane środki.
Nie wchodzimy, czy ubóstwo jest prawdziwe, czy kalectwo nie zmyślone; nie zastanawiamy się, że dajemy może pijakom, kosterom, oszustom, wydrwigroszom i t. p. Kopiejka nie wielka rzecz, więc ją dajemy. Trzeba się będzie od tego odzwyczaić. Trzeba się koniecznie odzwyczaić dla dobra ogółu, któremu się przez to szkodzi. Wogóle wszelka groszowość tam, gdzie o ogół chodzi, do niczego nie służy.
A jednak groszowość w najobszerniejszem znaczeniu, to jedna z kapitalnych, a dotychczas cierniem satyry niekłótych jeszcze wad naszych. Ma to swoje nader ujemne pod względem moralnym znaczenie. Iluż to mamy groszowych miłośników dobra publicznego, groszowych sentymentów dla wielkich idei, groszowych poświęceń, groszowej filantropii, groszowej energii, groszowych działań wobec wielkich zadań!
A iluż to między nami po groszu trwoni skarb życia na rzeczy małe, liche i marne, i bankrutuje w końcu na rozumie, uczuciu i woli, wydając wszystko po groszu!
Ot! mógłbym tu powiedzieć razem z poeta: «Żeby też jedna pierś»...
Niepodobna ukrywać. Owo zdrobnienie intelektualne i moralne daje się widzieć w wielu i w bardzo wielu objawach. Kto się umie patrzeć, ten dostrzeże je łatwo... Hej! hej! co się to znaczy?!
Ale otóż poczynam moralizować, zamiast was bawić, czytelnicy. Wy wolicie fakty, niż morały. Od loteryi i posiedzeń komitetowych zapędziłem się tak daleko... Wracam więc do nich, wracam ku większemu waszemu zadowoleniu. O czemże tu wam prawić?
Aha! Już mam. Dziś właśnie odbywa się posiedzenie członków Stowarzyszenia Spożywczego «Merkury». Żałuję, że dopiero dziś, bo nie mogę wskutek tego donieść wam bliższych szczegółów. Radzą tam członkowie, co zrobić na przyszłość z dywidendą. Zaiste, ta suchotnica zasługuje, a raczej potrzebuje na gwałt ratunku. Jest się nad czem namyślać. Daleko to trudniejsze, niż urządzenie fantowej loteryi w Saskim ogrodzie. Znana wymowa i głęboka erudycya członków znajdzie tu najobszerniejsze do zastosowania pole. Mój Boże, jakże się ta pogańska starożytność myliła! Ogłoszono Merkurego na równi z innymi bogami nieśmiertelnym, a temu biedakowi przyszło na to w naszej Warszawie, że podobno już wącha piżmo. Radźcie więc, panowie członkowie, radźcie! Damus vobis potestatem sanandi, purgandi etc. etc. Tylko jeżeli chory umrze, nie mówcie: «Myśmy tylko dopomagali naturze», jak mówił ów doktor w «Pickwicku» Dickensa, kiedy dziecko, któremu puścił krew, umarło.
Pamiętajcie, że śmierć chorego byłaby i dla was klęską.
Brzydkie i straszne to słowo ta klęska, a jednak jakże często spotykamy się z niem w ostatnich czasach! Palą się nasze miasta jak stosy wiórów. Co tydzień niemal słychać o nowej klęsce, o nowym pożarze. O Pułtusku prawie już zapomniano. Nowe pożogi zatarły pamięć dawniejszych. Ledwo jako tako zasypano jedną przepaść nędzy i rozpaczy, a już przed naszemi oczyma otwierają się nowe. Co gorsza, to miłosierdzie i ofiarność publiczna poczynają usypiać. Poczynamy przyzwyczajać się do tych wypadków, tak, jak oblężeńcy forteczni do pękających pocisków. Pożary nie robią już wrażenia. Po felietonach mniej więcej dokładnych i malowniczych, jakie ja i koledzy moi po piórze umieściliśmy o klęsce pułtuskiej, ofiary posypały się hojnie i szybko; setki rubli gromadziły się, codzień prawie dawano widowiska, i publiczność zapełniała je bez względu na porę dnia i pogodę. Widocznie nerwy świeżo były wstrząśnięte. Dziś wrażenie minęło. Spalił się Przasnysz, w którym klęska niewiele była mniejsza, spalił się Kleczew, dawniej jeszcze Końsko-Wola i Opole — dziś znów krąży pogłoska o spaleniu się Makowa, a składki nie płyną już z taką energią jak dawniej. Płyną jeszcze, ale są to niby krople po ulewnym deszczu: kapią tylko. Dziś nawet już zabawy na dochód pogorzelców nie ściągają dostatecznej liczby ciekawych. Ot nie dalej szukając, odbył się w niedzielę koncert pod dyrekcyą p. Lanckorońskiego w ujeżdżalni przy ulicy Królewskiej. Dzień był dobrze wybrany, pogoda sprzyjała jako tako, a jednak grano czterem pustym ścianom i pustym ławkom — a dochód nie pokrył nawet kosztów przedstawienia. Widocznie na pożary poczynamy patrzeć apatycznie. Nie należy poddawać się temu uczuciu, czytelnicy! Im bardziej przygniata nas ciężar klęsk, tem niech silniej natęża się nasze ramię, by go z piersi zrzucić. Nauczmy się patrzeć oko w oko niebezpieczeństwu i nie ustawać w walce z przeciwnym losem. Owszem, niech w nas to budzi coraz większą energię, niech wywołuje coraz gorętszą walkę. Społeczeństwo prawdziwie żywotne nie poddaje się z obojętnością mahometanina klęsce, ale przeciwnie: wówczas rozwija największe siły oporne. Do ostatniego tchu! — oto co powinno być naszem zdaniem i hasłem w walce z pożarami.
Zima się zbliża, i ostatni pogorzelcy bardziej jeszcze cierpią, bez dachu nad głową, niż Pułtuszczanie. Cierpią od chłodu i głodu!
W imię więc społecznych obowiązków i miłosierdzia rzucajcie na tacę wasz grosz wdowi!