Chwila obecna/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III |
Indeks stron |
Uważać można za pewnik, stanowczo przez historyków stwierdzony, że jak w danem społeczeństwie pewna liczba obywateli co rok się urodzić, umrzeć naturalną śmiercią, powiesić się, zastrzelić, utopić i ożenić, tak w temże samem społeczeństwie i w tymże samym czasie, musi być wypowiedziana pewna liczba grubijańskich wyrażeń, bez których wypowiedzenia życie społeczne nie było prawidłowem.
U nas ciężki ten obowiązek spełniali, w znacznej przynajmniej części, niektórzy konduktorowie kolei żelaznej konnej, a spełniali z takiem przejęciem się wielkością swego posłannictwa i tak sumiennie, że wcale nie widzę potrzeby zakładania nowych linii i sprowadzania nowych konduktorów dla ulżenia pracy dotychczasowym.
Jeżeli w tego rodzaju instytucyach chodzi głównie o gadanie przejeżdżającym niegrzeczności, tedy istniejąca dotychczas linia między dworcem kolei żelaznej Wiedeńskiej a Petersburskiej, zupełnie jest wystarczająca; częstokroć bowiem zdarza się, że podróżnik, płacący groszy dziesięć, usłyszy niegrzeczności za daleko większą względnie sumę; jeżeli chodzi o nieregularny przyjazd na stacyę, tedy nieregularność dotychczasowych linii może zadowolić najbardziej nawet fantastyczne natury; jeżeli wreszcie głównem zadaniem instytucji jest zbieranie dziesiątek i walka przeciw prawom fizycznym, opiewającym, że dwa ciała nie mogą się w jednem miejscu znajdować, to i tak istniejąca kolej konna zadanie swe spełnia należycie, bo dziesiątki zbierane bywają namiętnie, a podróżnych układają jak śliwki w solówkach.
Ale nietylko te względy skłaniają mnie do wystąpienia przeciw nowym projektowanym liniom. Wiadoma rzecz, że założenie ich obniżyłoby ceny mieszkań, ludność bowiem przestałaby się tłoczyć do środka miasta. Po cóż więc, pytam, robić na złość właścicielom domów? i szkodzić jedynej gałęzi przemysłu, rozwiniętej na wielką skalę, to jest obdzieraniu ze skóry lokatorów, środek miasta zajmujących? Skoro takie garbarstwo krajowe kwitnie, skoro nasza Warszawa nietylko wytrzymuje pod tym względem współzawodnictwo innych stolic europejskich, ale nawet pomienione stolice przewyższa, nie przykładajmyż dobrowolnej ręki do obalenia tego, co samo wzrosło i rośnie jeszcze co kwartał, jak na drożdżach. Zresztą nowe linie to prawdziwe pantofle Diderota. Będą koleje, natychmiast Towarzystwo gazowe musi się postarać o nowe rury; będą nowe koleje, wnet i dla municypalności kłopot, bo zagorzali postępowcy zaraz zaczną w niebogłosy krzyczeć o lepsze niż dotychczasowe bruki; okaże się potrzeba nowych prac, nowych usiłowań, wydatków, i tym podobnych rzeczy, które prowadzą tylko do niepotrzebnych wysileń miejscowych inteligencyi i nie pozwalają ludziom spać spokojnie.
Nie zakładajmy więc kolei, mili współobywatele! na co nam one? wzrośliśmy i wychowali się na chwałę i pożytek społeczeństwa bez nich? na co nam nowe bruki? ojcowie nasi łamali sobie nogi i rozbijali nosy na takich, jakie istniały dotychczas; każdy więc kamyk w nich jest dla nas pamiątką, którą powinniśmy umieć szanować; na co nam wreszcie nowe rury? — mamy ich i tak dosyć, i wierutnem kłamstwem jest, jakoby inne miasta miały nas przewyższać pod tym względem.
Co się tycze kolei, błagam moich współobywateli, żeby nie próbowali ich zakładać jeszcze i z innych względów. Oto zależy nam wszystkim na tem, żebyśmy nie potrzebowali się później wstydzić. Pamiętacie, jak to zakładaliśmy ogród zoologiczny w Warszawie? Coby to się teraz stało, żeby tak kto przyszedł odrazu do nas i spytał:
— Powiedzcie-no, co tam słychać z waszym ogrodem?
— Ha! założyliśmy komitet; spytaj pan komitetu.
— Dzień dobry, panowie komitetowi. Pukam w wasze okienko. Powiedzcie: coście uczynili z ogrodem zoologicznym?
Cisza! ach jaka cisza! Najmniejszej odpowiedzi. Przyszli historycy gotowi będą utrzymywać, że komitet nigdy nie istniał, i że wieści o nim należy uważać za takie baśnie kronikarskie, jakiemi są podania o smoku na Wawelu. Jeden kronikarz bajkę stworzył, drugi ją powtórzył — stąd przeszła na usta ludzkie i oto jej początek. Zresztą kto wie, jakie tam kiedyś, kiedyś, krążyć będą o tej sprawie podania! Jak tu nawet zapobiedz tym możliwym w przyszłości przypuszczeniom? Chyba pro aeterna rei memoria i dla nauki przyszłych pokoleń ułożę całą tę sprawę w pedagogiczne pytania i przedstawię ją metodą księdza Putyatyckiego w sposób następujący:
Pytanie. W którym roku był założony w Warszawie komitet zoologiczny?
Odpowiedź. W roku 1874.
P. Jaki był cel tego komitetu?
O. Założenie ogrodu zoologicznego.
P. Co zaś uczynił komitet?
O. Zjadł pana Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego.
P. Co za naukę stąd brać mamy, że komitet zjadł p. Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego?
Co za naukę stąd brać mamy? Teraz ja wam odpowiem, czytelnicy. Stąd, że komitet zjadł p. Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego, brać mamy, jak na dziś, tę naukę, żebyśmy do komitetów nie wybierali ludzi z fenomenalnym apetytem; ci bowiem przedewszystkiem jedzą, potem śpią, potem znów jedzą, a w końcu zjedzą i nas. Zjedzą nas — przysięgam wam, razem z naszem zaufaniem do mężów zaufania, razem z naszą czcią dla miejscowych wielkich ludzi z jubileuszami czterdziesto i pięćdziesięcioletniej obywatelskiej ospałości, jakie rzeczonym wielkim ludziom wyprawiamy, razem z albumami fotograficznymi, które ofiarujemy im w podobnych okazyach, ażeby patrząc na nasze krzywe nosy, rozpływali się nad prostemi drogami, jakiemi przez całe życie chodzili; słowem, zjedzą nas całkowicie tak, jak p. Bartelsa z całym jego inwentarzem.
Powtóre, stąd, że komitet zjadł pana Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego, brać mamy jeszcze tę naukę, żebyśmy o zamiarach naszych nie trąbili na wszystkie strony świata, nim będziemy mieli jakąś pewność, że zamiary owe kiedykolwiek w czyn się zmienią; żebyśmy sobie nie winszowali obywatelskich zasług i uczuć na mocy chęci tylko, nie zaś czynów. O tak! z tej jednej sprawy wiele naraz brać powinniśmy nauk. Powinniśmy nauczyć się mówić sobie prawdę w oczy; powinniśmy zrozumieć, że niektóre nasze popularności są to nadęte powietrzem pęcherze, na które, gdy jaki istotny ciężar obowiązków spadnie, wnet się dziurawią, robią wiele huku i puku, a pozostaje tylko trocha dymu i lichy szmat, na owinięcie palca nawet nie zdatny. Powinniśmy wyznać sobie, że nie umiemy nic zrobić porządnie, że jedni chcemy iść do lasa, drudzy do Sasa, że ruch społeczny, który zdawał się chwilowo ożywiać i wzrastać, osłabł znowu, że brak wybitniejszych osobistości, że widocznie żyjemy w dniu Sabbatu, bo jak mówi poeta:
«Dziś dzień siódmy; Bóg rękę na rękę założył,
«Odpoczywa po pracy — nikogo nie stworzył».
Tak! tak! mili czytelnicy. Gdyby nas jaki olbrzym zebrał wszystkich razem potężną dłonią i popróbował przesiać choćby przez najdrobniejsze sito — przelecielibyśmy wszyscy napewno razem z naszemi znakomitościami. W sicie pozostałoby chyba tylko kilka czapek, ponieważ każda czapka, jako obejmująca głowę, musi być od niej większa, — kilka grubszych projektów i spora ilość ogromnych zamiarów, z którymi olbrzym ów nie wiedziałby co robić, bo się nawet na podpałkę w piecu nie zdały.
Przyszli historycy nazwą znowu czasy nasze latami nieurodzaju. A jednak — co sprawiedliwe, to sprawiedliwe! — przyszły historyk, który dobrze się wpatrzy w naszą epokę, dostrzeże kilka zdarzeń tak dziwnych, że może nawet w prawdziwość ich nie uwierzy i do cudów je policzy. Powiedzcie naprzykład, co sobie pomyśli przyszły kronikarz, gdy dojdzie go wieść, że za naszych czasów mieli niektórzy ludzie zwyczaj kąpać się w okowicie, i gdy pewnego razu zanurzyli się zbyt głęboko, utopili w owem morzu wódczanem tak potrzebne człowiekowi przedmioty, jak uczciwość i honor obywatelski. Co się z temi rzeczami stało, już dziś krążą najrozmaitsze wieści. Nie wiem, czy szukano ich, ale wiem, że choćby szukano, toby już nie odnaleziono. Przesiąkły widocznie okowitą i poszły jak kamień na dno. Nie wiem także, czy i kąpiący się już ostatecznie wypłynęli — ale wiem znowu, że dla takich rozbitków niema portu, że muszą, powinni się rozbić o skały! Rozumiecie mnie, czytelnicy, a jeżeli nie rozumiecie, powiem jasno i bez przenośni: prąd opinii publicznej powinien koniecznie się zwrócić przeciw takim nadużyciom — choćby dlatego, żeby okazać jasno wszem wobec i każdemu z osobna, że ogół nie jednoczy się z niemi, ani też z niemi współczuje. Nadużyć tych nic nie tłómaczy i nikt nie potrafi ich obronić. Kto obchodzi prawo, i nie płacąc od produktu, sprzedaje go z zyskiem sto na sto — i o sto procent taniej od swych współobywateli i sąsiadów, ten wyciąga im gotowy grosz z kieszeni, ten łupi ogół — ten wzbogaca się kosztem publicznym.
Tym razem, wobec opłakanego stanu majątków ziemskich, wobec swych interesów, w których każdy z posiadaczów ziemskich siedzi jak w bagnie po uszy, występek to tem cięższy. A przytem opinia ludzka tem się odznacza, że często winę jednego na cały ogół składa. Nie mówią ludzie: taki to on! — lecz: tacy to oni wszyscy! W ten sposób, w wypadku, o którym mowa, łupież grosza cudzego stała się jeszcze obdzieraniem z dobrej sławy współbraci. Cóż im wreszcie zostanie? W poczuciu, iż są głową ogółu, mimo biedy, mimo ciężkich czasów i cięższych jeszcze interesów, nosili dotąd czoła wysoko — czyż ma im je teraz wstyd pochylić?
Nie! Co do nas, dalecy jesteśmy od rzucania kamieniem na wszystkich, ale właśnie dlatego pragnęlibyśmy, aby ci, których ta sprawa najbardziej bezpośrednio dotycze, nie wahali się nazwać jej właściwem imieniem; pragnęlibyśmy, aby opinia wyrobiła się w tym względzie jednozgodna, i aby wypowiadana była zarówno głośno, jak stanowczo.
Oto są nasze życzenia. Co do mnie, z obowiązku muszę mówić częstokroć nagą, choć przykrą prawdę, choć nie dbam o skutki, jakie to za sobą pociąga. Kto nie chce prawdy słuchać, niech sobie uszy zatka, albo niech udaje, że nie rozumie, tak, jak to uczyniła Gazeta Handlowa. Biedny niedomyślny organ! nie zrozumiał o co mi chodziło, gdym opisywał giełdę i giełdowo-handlowy język. A jednak zdawało mi się, żem się wyraził po polsku. Powiedzcież sami, czytelnicy, czy może być coś jaśniejszego? Oto powiedziałem: Panowie giełdowicze mówicie po niemiecku, albo szwargoczecie, jak ostatnie szajgecy, zamiast mówić czysto i poprawnie po polsku. Zdaje mi się, że to dość jasne, że to jaśniejsze nawet od telegramów Gazety Handlowej, od jej «słabych tendencyi», od jej «powściągliwych eksporterów», od «Standard white w miejscu», od «Mixed. numbres», od «forsownych usposobień», od «reflektantów», a nareszcie od wszystkich interesów stojących w pszenicy, mocnych w życie, słabych w okowicie, spokojnych w owsie i t. p. A jednak Gazeta Handlowa nie zrozumiała mnie! Mamże to sobie tłómaczyć niedokładną znajomością języka, którym przemawiam? Co większa, powiedziano mi, że nie uwzględniam treści i prawdy. Przepraszam i uwzględniam. Treścią w zeszłym moim odcinku było: szwargoczenie na giełdzie, a prawdą nietylko było, ale jest do tej pory: szwargoczenie na giełdzie. Kto się chce o tej treści i prawdzie przekonać, niech pójdzie i przekona się sam, tak, jak ja się przekonałem. Gotówem mu nawet towarzyszyć w tej wycieczce, jakkolwiek, ile uważam, zdołałem sobie zyskać tylko nader średnią sympatyę pomiędzy mężami, zajmującymi kurulne krzesła w sali giełdowej.
Ha! cóż robić? Przykro mi to bardzo, ale jeszcze więcej przykrości sprawia mi to, że nie zrozumiała mnie Gazeta Handlowa. Ogarnia mnie nawet z tego powodu pewna melancholia, bo rozumując sobie, że jeśli mnie nie zrozumiał organ giełdowo-handlowy, który powinien być wyskokiem giełdowo-handlowej inteligencyi, to cóż dopiero mówić o giełdowiczach! Wszystko więc co powiedziałem było grochem rzuconym na ścianę! A jednak Gazeta Handlowa mogłaby najdzielniej wpłynąć na wyrobienie czystego języka handlowego i na oczyszczenie tych giełdowo-augiaszowych stajni. Praca to wprawdzie herkulesowa, ale dlaczegóżby redaktor gazety nie miał zostać Herkulesem?
Ale o czem tu nawet i mówić! Wszystko może byłoby dobrze; gazeta podjęłaby się misyi; redaktor jej możeby spróbował być Herkulesem, gdyby... gdyby rozumiał o co mi chodzi. Cóż jednak czynić? Nie rozumie! Prawdziwe to nieszczęście. Ponieważ jednak chodzi mi niezmiernie, żeby mnie zrozumiano; powtóre: ponieważ nie zrozumiano mnie, gdym mówił po polsku, nie pozostaje mi więc nic innego, tylko przemówić językiem, który w świecie handlowo-giełdowym jest najpowszechniejszy i najlepiej zrozumiały:
A zatem:
Meine Herren! Man muss nett polnisch sprechen, sonst ich werde Ihnen hundert mal sagen, dass sie so plaudern wie auf die Wołowa Gasse. Verstehen sie mir jetzt?
Ale przebóg! co widzę! zamiast nauczyć giełdowiczów swego języka, ja sam zaczynam pisać po niemiecku. Dam temu pokój, choćby ze względu na to, żeby mi się nie przytrafiło napisać coś taką niemczyzną, jak owemu szlachcicowi z nad Sanu, który, pisząc do reichsratu o pewnym projekcie, wyraził się: Mein Nachbar von Psia wólka hängt die Hunde auf diese Projecte. Dopierożby biegli w tym języku panowie z giełdy hängten und auf mich die Hunde! Przecież niedawno spotkała mnie surowa wymówka redaktora Hacfiro za to, że nie wiedziałem co znaczy Ha-zefira czy też Hacfiro. Wprowadziłem was mimowoli w błąd czytelnicy. Hacfiro znaczy Jutrzenka, i nie będzie to pismo poświęcone ani sprzedaży promes od pożyczek premiowych (czytaj: strzyży owiec), ani sprawom dogmatycznym, ani mówieniu gorzkich prawd w oczy współwyznawcom, tylko naukom przyrodzonym i filozofii. Nie wiedziałem także, kto je będzie czytał, ale Izraelita zapewnia, że jest wielu Żydów nie znających innego języka, tylko hebrajski. Wprawdzie Izraelita nie donosi nam, gdzie się znajdują i przedewszystkiem czem się trudnią takie egzemplarze — ale musimy wierzyć, że są, skoro nam za to zaręczają. Nie rozstrzyga to wprawdzie jeszcze kwestyi ostatecznie, a raczej tworzy nową; wiemy bowiem teraz, kto będzie czytał Hacfira; ale znów pytanie: kto będzie do niego pisał? Prawdopodobnie ciż sami. — Redaktorowie, będą zarazem prenumeratorami. Czasem zdarzają się na świecie takie podwójne role. Znałem np. małego chłopczyka, który galopując po pokoju, poganiał się zarazem biczykiem i słowami; był więc jednocześnie jeźdźcem i koniem.
Otóż i mój odcinek ma się już ku końcowi. Chciałem jeszcze pomówić z wami czytelnicy o kalendarzach, które się już na rok 1876 ukazują, ale ponieważ nie mam jeszcze wszystkich pod ręką, poprzestanę więc na wzmiance o jednym, to jest o kalendarzu czyli kolędzie (nie zaś jak napisano: kolendzie) dla kobiet przez autorkę 365 obiadów. Gospodynie nasze dowiedzą się z tego kalendarza, jak szyć, prać, prasować, gotować, słowem: wyłożono tu dokumentnie, na czem polega praktyczna strona babizmu, nie takiego perskiego, o jakim niedawno było w gazecie, ale zwyczajnego, naszego gospodarsko-domowego babizmu, którego bezpośrednim skutkiem jest, że mąż przedstawicielki babizmu bywa nakarmiony, dzieci umyte i uczesane, mieszkanie utrzymane schludnie, a rachunki gospodarskie porządne i dokładne. Są to wszystko rzeczy arcy praktyczne, ale oprócz nich mogą się czytelniczki dowiedzieć wielu jeszcze innych. Czy wiecie np. piękne panie, co głównie mamy do zawdzięczenia wojnom krzyżowym? Może zbliżenie Europy z Azyą? Nie to. Może zbogacenie wiedzy skarbami nauki arabskiej? Nie to. Może upadek feudalizmu, wzmocnienie się władzy królewskiej, wzrost miast? Jeszcze nie to. Zajrzyjcie do książki autorki «Trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów», a na stronicy 46 znajdziecie wyjaśnienie następujące:
«Wyprawom krzyżowym zawdzięczamy, że francuscy krzyżowcy z piaszczystych pól wojny w Askalon przywieźli... szarlotki do europejskiej kuchni». Przytaczam dosłownie; moim dodatkiem są tylko przecinki, z którymi autorka zdaje się żyć w stosunkach, pozostawiających wiele do życzenia.
Ale mniejsza o to. Parę wierszy dalej, czytamy znowu:
«Za Leona X-go powstało fricandum.
Albo jeszcze dalej:
«Przeszło 5500 lat potrzebowała ludzkość na odkrycie fricandum i użytek widelcy.
Autorka liczy widocznie lata od stworzenia świata, tak jak Hacfiro. Biedna ta ludzkość! co też ona musiała ucierpieć przez 5500 lat, aż do tej chwili!
Prócz tego kalendarza, ma jeszcze wyjść, może już wyszedł drugi, nakładem p. Wiślickiego. Nie mając go obecnie pod ręką, wzmiankę o nim odkładam na przyszłość.
∗
∗ ∗ |
Trafia się czasem, że po wyjściu mego odcinka, zwłaszcza jeżeli mi się zdarzy kogo zbyt pochwalić, zgłaszają się do redakcyi rozmaite osoby, niestety prawie zawsze rodzaju męskiego, i wypytują się z nader zresztą podejrzaną troskliwością, kto pisuje tę rubrykę. Owóż pragnę zadowolić ciekawość tych osób. Pójdę utartym śladem Trębeckiego, który przyparty raz przez zbyt ciekawych, a nawet prześladowany przez rozmaite pisma, zarzucające mu na swój sposób nieuwzględnienie treści i prawdy, odpowiedział:
Żadnych gróźb się nie boję, ani dbam o łaski,
Chrzestne imię me: Józef — rodowe: Biela(w)ski».
Ja pisywałem jeszcze, lubo z pewnemi przerwami: «Bez tytułu» — teraz «Chwilę obecną» prowadzę już pono drugi rok, nazywam się zaś: