Clerambault/Część piąta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część piąta Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Clerambault nie miała w sobie ducha Rzymianki, ani owej dumnej żydówki, w głośnej sprawie, która przed dwudziestu kilku lały podzieliła całą Francję na dwa obozy, — kobiet, które niesprawiedliwość społeczeństwa, wobec ich mężów, jeszcze ściślej z nimi wiązała. Miała wrodzony, pełen lęku szacunek francuskiej burżuazji dla sprawiedliwości państwowej. Miała wprawdzie dość powodów, aby być przekonane o tem, że obwinienie jej męża było bezpodstawne, mimo to jednak być obwinionym wydawało jej się hańbą, którą się sama również czuła splamiona. Nie mogła znieść tego w milczeniu. Clerambault, odpowiadając na jej wyrzuty, mimowoli, obrał sposób, który ją jeszcze bardziej oburzył. Za miast je odpierać albo przynajmniej bronić się, powtarzał tylko:
— Moja biedna żono!.. Ależ tak rozumiem cię bardzo dobrze... To szczęście dla ciebie... Ależ tak, masz zupełną słuszność...
czekał aż burza przeminie. Ten spokój męża rozdrażniał jeszcze bardziej panią Clerambault, gdy widziała, że nie ma na niego żadnego wpływu,; była bowiem pewna, że mimo iż przyznaje jej słuszność, nie zmieni w niczem swego postępowania. Zwątpiwszy o wyniku sprawy, opuszczała męża i szła do brata, dawać tam opust swemu żalowi. Leon Comus nie był człowiekiem, któryby kogoś oszczędzał. Namawiał ją do rozwodu i przedstawiał to nawet, jako obowiązek dla niej. Ale żądał od niej za wiele. Tradycyjny wstręt do rozwodu obudził w tej uczciwej kobiecie z kół mieszczańskich uczucie głębokiej wierności: uznała, że lekarstwo byłoby gorsze od samej choroby. Oboje małżonkowie zostali razem, ale serdeczna zażyłość między nimi znikła bezpowrotnie.
Rozyna była prawie zawsze nieobecna: aby zapomnieć o swojem zmartwieniu, przygotowywała się do egzaminu pielęgniarki i spędzała wielką część dnia poza domem. A gdy nawet była w domu, dusza jej była gdzie indziej. Clerambault nie odzyskał swego dawnego miejsca w sercu córki; ktoś inny zajął je: Daniel. Odpowiadała ozięble na serdeczne słowa swego ojca: chciała go ukarać w ten sposób za to, że pomimowoli spowodował oddalenie się od niej jej ukochanego. Zdawała sobie z tego jasno sprawę i była zanadto sprawiedliwa, by nie czynić sobie z tego powodu wyrzutów; ale mimo to nie zmieniła w niczem swego postępowania: krzywdzić drugiego sprawia ulgę sercu ludzkiemu.
Daniel również nie zapomniał o niej. Nie był dumny ze swego postępowania; aby osłabić wyrzuty, jakich doznawał z tego powodu, zrzucał odpowiedzialność za swoje postępowanie na swe otoczenie, którego tyrańskie poglądy wywarły nacisk na niego. Mimo to jednak w głębi duszy nie był z siebie zadowolony.
Przypadek przyszedł z pomocą obojgu zadąsanych kochankom. Daniela, zranionego dość poważnie, chociaż nie niebezpiecznie, przywieziono do Paryża. W czasie swej rekonwalescencji, spotkał Rozynę. Było to blisko skweru Bon Marché. Zawahał się chwilę. Ale ona nie namyślała się wcale; przystąpiła natychmiast do niego, weszli do skweru i rozpoczęli długą rozmowę, która zrazu zakłopotana, przerywana wyrzutami i wyznaniami, doprowadziła w końcu do zupełnego porozumienia. Byli tak bardzo zajęci swojemi czułemi wynurzeniami, że nie zauważyli przechodzącej obok pani Clerambeult. Poczciwa kobiecina oburzona tem nieoczekiwanem spotkaniem, wróciła co rychlej do domu, aby donieść o tem mężowi, albowiem pomimo panującej między nimi niezgody, musiała mu wyjawić, co widziała. Opowiedziała mu to przeto z oburzeniem (nie mogła bowiem zezwolić na serdeczną zażyłość córki z człowiekiem, którego rodzina obraziła ich w ten sposób), Clerambault nic nie odpowiedział, stosownie do swego nowego zwyczaju. Uśmiechał się, potrząsał głową i w końcu rzekł:
— Wybornie.
Pani Clerambault przestała mówiąc, wzruszyła ramionami i zwróciła się ku drzwiom; koło drzwi jednak znów obróciła się ku mężowi i odpowiedziała mu z gniewem:
— Ci ludzie obrazili ciebie; ty i córka — nasza zgodziliście się, aby z nim zerwać wszelkie stosunki. A teraz córka nasza, którą oni odepchnęli, znów stara się zbliżyć do niego i ty znajdujesz, że to wybornie. To doprawdy trudno zrozumieć. Jesteście wszyscy szaleni.
Clerambault starał się jej udowodnić, że szczęście córki nie polegało na tem, aby dzieliła jego poglądy i że Rozyna miała słuszność, że starała się naprawić co do swej osoby głupstwa, jakie popełniał jej ojciec.
— Twoje głupstwa!... O, co do tego, — odrzekła pani Clerambault, — to jedyne rozumne słowo, które wypowiedziałeś w twojem życiu.
— Widzisz więc sama, — rzekł Clerambault.
I odebrał od mej przyrzeczenie, że nie będzie o tem mówiła z Rozyną. Niech młoda dziewczyna urządzi sobie swój mały romans według swego upodobania.
Gdy Rozyna wróciła do domu, promieniała szczęściem, ale nie opowiedziała rodzicom o niczem. Pani Clerambault wstrzymywała się z trudem, aby nie mówić. Clerembault rozbawiony spoglądał z przywiązaniem na wyraz szczęścia, jaki znów się pojawił na twarzy jego córki. Nie wiedział dokładnie, co się słało, ale domyślał się tego: Rozyna poprostu wyparła się ojca. Oboje kochankowie zawarli ze sobą zgodę na koszta rodziców i oboje potępili, z podziwienia godną jednomyślnością, skrajną przesadę starych ludzi. Lata cierpień, spędzone w rowie strzeleckim, nie zachwiały wprawdzie patrjotyzmu Daniela, ale wyleczyły go z ciasnego i samolubnego fanatyzmu jego rodziny. Rozyna znów, ze swej strony, przyznała łagodnie, że ojciec jej był w błędzie. Nie sprawiało jej to wielkiego trudu, aby uzgodnić serce swoje pobożne i nieco fatalistyczne ze stoickiem poddaniem się Daniela pod istniejący porządek. Mieli oboje silne postanowienie iść razem wspólną drogą i nie troszczyć się o niezgodę tych, którzy, jak powiadają, byli przed nimi, a których oni, ściśle mówiąc, zostawili za sobą. Nie chcieli już dłużej zaprzątać się troską o przyszłość. Jak miljony innych istot, żądali na świecie jedynie swego udziału w obecnem szczęściu i zamykali oczy na wszystko inne.
Pani Clerambault wyszła z pokoju rozgniewana, że córka nie wspomniała jej ani słówka o swojem spotkaniu. Clerambault i Rozyna zostali na swoich miejscach, pogrążeni w zadumie, Clerambault siedział w oknie i palił fajeczkę, młoda dziewczyna zaś trzymała w ręku dziennik, którego nie czytała. Oczy jej, błyszczące szczęściem, patrzyły w dal; starała, się raz jeszcze odtworzyć sobie w duszy wszystkie szczegóły sceny, niedawno przeżytej. W tem spojrzenie jej padło na przygnębioną twarz ojca. Widniał na niej wyraz smutku i melancholji, który zwrócił na siebie jej uwagę. Podniosła się z miejsca i stanąwszy za ojcem, położyła mu rękę na ramieniu, poczem szepnęła, z lekkiem westchnieniem współczucia, które źle ukrywało radość wewnętrzną:
— Biedny papo!
Clerambault podniósł oczy i spojrzał na Rozynę, której oblicze mimowoli promieniało szczęściem.
— A moja mała, — zapytał, — nie jest już biedna?
Rozyna zarumieniła się.
— Dlaczego mnie o to pytasz? — rzekła.
Clerambault pogroził jej palcem. Rozyna, pochylona z tyłu nad ojcem, oparła twarz swoją, o twarz jego.
— A więc już nie jest biedna? — powtórzył pytanie.
— Nie, — odpowiedziała, — przeciwnie, jest bardzo bogata.
— Wymień mi, co ma takiego...
— Ma przedewszystkiem swego kochanego papę.
— O ty, mała filutko, — zawołał Clerambault, starając się uwolnić i spojrzeć jej w twarz.
Rozyna jednak zakryła mu dłonią oczy i usta.
— Nie, nie chcę już, abyś na mnie patrzył i nie chcę, abyś mówił dłużej.
Ucałowała go raz jeszcze i powtórzyła pieszczotliwie:
— Biedny papo!