Clerambault/Część piąta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część piąta Cały tekst |
Indeks stron |
Clerambault uzasadnił słuszność tych słów w długiej rozmowie, jaką miał nazajutrz z Edmundem Froment. Że nieszczęśliwego młodzieńca nie opuściła duma, gdy życie jego było zwichnięte, należy mu to tem bardziej poczytać za zasługę, ile-że nigdy przedtem nie uprawiał kultu zaparcia się siebie. Przeciwnie, żywił niegdyś wielkie nadzieje, miał szlachetną ambicję, do czego go uprawniały jego zdolności i szczęśliwa młodość. Nigdy sobie nie robił żadnych złudzeń, tak jak Chastenay, co do wojny; odrazu przeniknął jej nieszczęsną niedorzeczność. Zawdzięczał to nietylko swemu bystremu rozumowi, ale przedewszystkiem swej duchowej przewodniczce, która od dzieciństwa urabiała duszę syna z najszlachetniejszemi cząstkami swej własnej duszy.
Pani Froment, którą Clerambault zastawał prawie zawsze, gdy przybywał odwiedzać Edmunda, trzymała się na uboczu; zwykle siedziała przy oknie, zajęła robótką, rzucając od czasu do czasu na syna spojrzenie pełne tkliwości. Była to jedna z owych kobiet, które nie posiadając wyjątkowej inteligencji, obdarzone są genjuszem serca. Wdowa po lekarzu, o wiele starszym od niej, którego bogata dusza zapłodniła jej duszę, miała w swem życiu tylko dwa głębokie uczucia, różniące się między sobą: Przywiązanie prawie dziecięce dla męża i miłość prawie kochanki dla syna.
Doktor Froment, człowiek nadzwyczaj wykształcony, o samodzielnym sposobie myślenia, który ukrywał pod formami wytwornej grzeczności, aby nie obrażać innych ludzi, odróżniając się od nich, był przez część swego życia zamiłowanym podróżnikiem. Zwiedził prawie całą Europę, Egipt, Persję i Indje; zajmowała go nietylko wiedza, ale interesował się także religjami różnych ludów zwłaszcza nowemi kierunkami na tem polu, jako to: babizmus, Christian science, nauki teozoficzne. Będąc w bliskich stosunkach z kierunkiem pacyfistycznym, zaprzyjaźniony z baronową Suttnerową, którą poznał we Wiedniu, przewidywał oddawna straszliwą katastrofę, jaka zagrażała Europie i tym, których kochał. Ale jako człowiek odważny i przywykły do tego, aby widzieć różne wypadki niesprawiedliwości w życiu przyrody, nie starał się łudzić ani siebie, ani swoich, co do niebezpieczeństw, jakie kryła w sobie przyszłość, ale raczej pragnął hartować ich dusze, aby mogły znieść łatwiej napór fal, które nadciągały. Bardziej jeszcze, aniżeli słowami, stał się swoim przykładem dla żony — gdyż syn był w czasie jego śmierci jeszcze dzieckiem — świętem zapomnieniem. Dotknięty chorobą powolną a okrutną, która miała go sprzątnąć z tego świata, rakiem kiszek, spełniał spokojnie do ostatniego dnia swoje zadanie, krzepiąc i podnosząc na duchu osoby ukochane swym własnym spokojem.
Pani Froment zachowała w sercu ten wzniosły obraz, gdyby bóstwo w swej duszy. Cześć dla zmarłego męża zajmowała w jej sercu to samo miejsce, co u innych ludzi religja. Nie wierząc w życie pozagrobowe, zwracała się w swej modlitwie do niego codziennie, zwłaszcza w godzinach ciężkich przejść, jak do przyjaciela zawsze obecnego, który czuwa i radzi. Zdawało się, że przez to dziwne zjawisko odradzania się, które można często zauważyć po śmierci osoby drogiej, przeszła w nią istota duszy jej męża. I dlatego syn jej wyrósł w atmosferze myśli o spokojnych widnokręgach, odmiennych od owych gorączkowych krajobrazów, wśród których wychowało się młode pokolenie z przed roku 1914, niespokojne, namiętne, burzliwe, podniecone czekaniem... Gdy wojna wybuchła, pani Froment nie potrzebowała bronić siebie, ani syna przed wybuchami namiętności narodowej: uczucie to było obce im obojgu. Nie próbowali także oboje opierać się temu, co było nieuniknione; wszak nieszczęście było już oddawna w drodze. Należało je teraz znieść mężnie i nie ugiąć się, tudzież ocalić to, co powinno się ocalić: wierność duszy dla swej wiary. Pani Froment nie sądziła, że trzeba być „ponad zamętem“, aby nad nim panować i to samo, co czyniło swojemi artykułami dwóch lub trzech pisarzy we Francji, Anglji i w Niemczech w celu pojednania narodów, to samo spełniała ona w swojem ciasnem kółku, prościej ale skuteczniej. Zachowała swoje dawne stosunki i nie wydając się wcale zakłopotana w środowiskach, zakażonych duchem wojny, nie podejmując nigdy czczych demonstracyj przeciw wojnie, była już samą swoją obecnością, swemi spokojnemi słowami, pogodnem spojrzeniem, powściągliwym poglądem, szacunkiem, jaki budziła jej dobroć, najlepszym hamulcem dla chorobliwie wybujałej nienawiści.
Rozszerzała w kołach, które uważała za przystępne, orędzie wolnych Europejczyków, artykuły Clerambulta, który nic o tem nie wiedział i widziała z głębokiem zadowoleniem, że trafiają wielu ludziom do przekonania. A największą radością było dla niej to, że syn jej również zmienił się pod tym wpływem.
Edmund Froment nie miał w sobie nic z pacyfisty w duchu Tołstoja. Na początku wojny uważał ją jeszcze więcej za głupstwo, aniżeli za zbrodnię. Gdyby mu zostawiono swobodę działania, byłby się usunął, jak Perrotin, ze świata czynów i cofnął w zacisze dyletantyzmu, na polu sztuki i myśli. Nie próbował zwalczać opinji powszechnej, albowiem uważał, że to byłoby bezskuteczne: dla szaleństw świata odczuwał wtedy więcej pogardy, aniżeli litości. Uczestnictwo jego w wojnie, do którego był przymuszony, zniewoliło go do uznania, że to szaleństwo było tak sowicie opłacone cierpieniem, iż było zbyteczne dorzucać jeszcze pogardę do potępienia wojny. Człowiek sam stwarzał sobie piekło na ziemi, nie potrzebował innego wyroku. A w tymże samym czasie słowa Clerambaulta, które doszły do niego podczas urlopu spędzonego w Paryżu, wyjawiły mu, że miał ważniejsze zadanie do spełnienia, aniżeli czynić się sędzią swoich towarzyszów, przykutych do tego samego łańcucha: oto powinien był, dzieląc ich ciężar, starać się ich wyzwolić.
Ale młody uczeń szedł dalej, aniżeli jego mistrz, Clerambault, którego natura, łaknąca przywiązania, nieco słaba, radowała się łącznością z innymi ludźmi. Dlatego cierpiał, gdy się musiał od nich oddzielić, nawet w ich błędach, wątpił ustawicznie o sobie, spoglądał to na prawo, to na lewo, szukał w oczach tłumu ludzkiego zgody ze swojemi myślami i wyczerpywał się w bezowocnych wysiłkach aby pogodzić swoje wewnętrzne przekonanie z dążeniami i walkami społecznemi swego czasu.
Froment natomiast, złożony niemocą, w którego ciele ujarzmionem miała swą siedzibę dusza wodza, uznawał za bezwarunkowy obowiązek, aby ten, który nosi w sobie potężny płomień ideału, wzniósł go ponad głowami swoich towarzyszów. Dlaczegóż miałby go ukrywać lękliwie, aby znikł w blasku innych świateł? W oczach jego mylny był komunał demokracyj, że „Wolter ma mniej rozumu, aniżeli wszyscy ludzie razem wziąwszy“... „Democritus ait: Unus mihi pro populo est... Jeden wart dla mnie tyle, co tysiące“... Wedle przekonania naszych czasów grupa społeczna jest szczytem ewolucji ludzkiej. Któż może udowodnić prawdziwość tego twierdzenia? Ja, mówił Froment, widzę ten szczyt jedynie w górującej nad innymi indywidualności człowieka. Miljony ludzi żyło i zmarło, aby zakwitł wzniosły kwiat myśli. Albowiem natura dąży w ten sposób rozrzutny do celu, poświęca całe narody, aby stworzyć Buddę, Ezchilosa, Leonarda da Vinci, Newtona, Beethovena. Ale czemże byłyby narody bez tych mężów? Czem byłaby cała ludzkość wogóle?... Nie chcemy podejmować egoistycznego ideału nad-człowieka. Człowiek wielki jest wielki dla wszystkich ludzi. Indywidualność jego wyraża miljony ludzi i często prowadzi ich. Jest wcieleniem się ich tajnych sił i ich najwznioślejszych dążeń. Skupia je w sobie i już są spełnione. Ideał indywidualistyczny, w ten sposób pojęty, jest bardziej płodny dla społeczeństwa ludzkiego, aniżeli ideał komunistyczny, który doprowadza do mechanicznej doskonałości mrowiska. Co najmniej, jest niezbędnie potrzebny dla tamtego, jaka jego poprawka i uzupełnienie.
Ten dumny indywidualizm, którego zasady Froment wyrażał płomiennemi słowami, utwierdzał duszę Clerambaulta, zawsze nieco chwiejną, niezdecydowaną wskutek swej dobroci, wskutek braku ufności do siebie samego i wysilania się, by rozumieć przekonania innych ludzi.
Froment wyświadczył mu jeszcze inną przysługę. Znając lepiej od niego umysłowe życie międzynarodowe, utrzymując za pośrednictwem swej rodziny stosunki z ludźmi wykształconymi we wszystkich krajach i władając kilku językami obcemi, mógł Froment zapoznać swego starszego przyjaciela z innymi wielkimi samotnikami, którzy w każdem państwie walczyli w obronie praw wolnego sumienia. Odkrył mu całą tę podziemną pracę myśli gnębionej, która się wysilała, aby szukać prawdy. Był to widok zaiste pocieszający, że nawet okres najstraszniejszej tyranji moralnej, jaka od czasów inkwizycji ciężyła na duszy ludzkości, nie zdołał zdusić w wybranych duchach każdego narodu nieposkromionego dążenia do wolności i prawdy.
Prawda że te niezawisłe indywidualności nieliczne były, ale władza ich była tem większa. Sylwetki ich rysowały się wyraźniej na próżnym widnokręgu. Gdy ludy spadały w głąb otchłani, gdzie miljony dusz tworzyły masę niekształtną, głos ich brzmiał jak jedyne słowo ludzkie. Że zaś byli czynni, dowodziła tego wściekłość tych, którzy starali się przeczyć ich działalności. Wiek ten pisał Chateaubriand: „Walczyć jest odtąd rzeczą próżną, istnieć to jedyna ważna rzecz“.
Ale nie przewidywał tego, że „istnieć“ w naszych czasach, być sobą, być wolnym, to właściwie jedna z największych i najcięższych walk. Ludzie, którzy są rzeczywiście sobą, panują nad innymi, już wskutek tego, samego faktu, że wszyscy inni ludzi są pociągnięci pod jeden strychulec.