Clerambault/Część piąta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część piąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Clerambault ujrzał młodzieńca leżącego w łóżku, który nań spoglądał. Była to twarz dwudziestopięcioletnia, o jasnych włosach, którą złociło swemi promieniami słońce wieczorne; oczy rozumne ożywiały ją i wydawała się tak zdrowa i tak wypoczęta, że gdy się ją widziało, a nie myślało się zrazu o chorobie.
— Pan! — zawołał, — pan tutaj!...
Radość niespodziewana uczyniła twarz jego jeszcze bardziej młodzieńczą. Ale ani ciało, ani ramiona, zakryte prześcieradłem, nie uczyniły żadnego ruchu i Clerambault, zbliżywszy się, spostrzegł, że tylko głowa jego żyje.
— Mamo, zdradziłaś mnie, — rzekł Edmund Froment.
— A więc nie chciałeś pan się ze mną widzieć? — zapytał Clerambault, pochylony nad poduszką młodzieńca.
— Tego nie mówię, — odpowiedział Edmund.— Pragnę tylko, aby mnie nie widziano.
— A dlaczego właściwie? — zapytał Clerambault dobrodusznie, siląc się na uśmiech.
— Albowiem nie zaprasza się do siebie gości, gdy się nie jest w domu.
— A gdzież pan jesteś?
— Słowo daję, mógłbym nawet na to przysiąc... w mumji egipskiej.
Wskazał spojrzeniem na łóżko i na swoje ciało nieruchome.
— Niema już w niem życia, — rzekł.
— Jesteś z nas wszystkich najbardziej żywy, — zaprotestował głos jakiś obok niego.
Teraz dopiero Clerambault spostrzegł, po drugiej stronie łóżka, wysokiego młodzieńca, w tym samym wieku, co Edmund Froment, który wydawał się pełen sił i zdrowia. Edmund Froment uśmiechnął się i rzekł do Clerambaulta:
— Mój przyjaciel Chastenay ma tyle życia w sobie, że mi go pożycza.
— O, gdybym ci je mógł oddać! — wykrzyknął młody człowiek z zapałem.
Obaj przyjaciele spojrzeli na siebie z wyrazem serdecznego przywiązania. Chastenay mówił dalej:
— Zwróciłbym ci tylko część tego, co otrzymałem od ciebie.
A zwracając się do Clerambaulta, dodał:
— To on nas wszystkich podtrzymuje. Czyż nie prawda, proszę panią?
Matka rzekła z czułością:
— Mój dobry syn, to prawda.
— Nadużywacie mego położenia, — odpowiedział Edmund, albowiem wiecie, że nie mogę się bronić.
Potem dodał do Clerambaulta:
— Widzisz pan, jestem wzięty do niewoli, nie mogę się bronić.
— Czyś pan ranny?
— Nie, jestem sparaliżowany.
Clerambault nie śmiał się pytać o bliższe szczegóły.
— Czy cierpisz pan jaki ból? — zapylał.
— Powinienem może sobie tego życzyć, albowiem boleść jest także węzłem, który nas łączy jeszcze z tym światem. Ale przyznaję, że zwolna przyzwyczajam się do ciężkiego milczenia tego ciała w które jestem włożony, jak szabla do pochwy... Nie mówmy o tem więcej. Przynajmniej duch jest wolny. Jakkolwiek nie jest prawdą, że „agitat molem,“ wymyka się jednak stamtąd często.
— Przed kilku dniami, — rzekł Clerambault, — przybył do mnie w odwiedziny.
— To nie pierwszy raz. On często pana odwiedzał.
— Ja zaś myślałem, że jestem sam.
— Czy przypomina pan sobie — zapytał Edmund, — słowa Randolfa do Cecyla: „Głos jednego człowieka może w jednej godzinie wlać w nas więcej życia, aniżeli hałas pięciuset trąb, które bez przerwy grają?
— To ma także i do ciebie zastosowanie, — wtrącił Chastenay.
Froment zdawał się nie słyszeć tych słów i mówił dalej:
— Pan nas zbudziłeś do życia.
— Clerambault spojrzał na piękne oczy leżącego, w których widniał wyraz odwagi i spokoju i rzekł:
— Te oczy nie potrzebowały tego.
— Teraz nie potrzebują tego, — odpowiedział Edmund. — Widzi się lepiej z odległości, gdy się wyszło z tego otoczenia. Ale gdy byłem całkiem blisko, nie mogłem nic odróżnić.
— Powiedz mi pan co widzisz teraz...
— Już późno, — odrzekł Edmund. — Czuję się wyszło nieco znużony. Czy będzie pan może tak łaskaw przyjść innym razem?
— Przyjdę tu znów jutro.
Clerambault wyszedł a Chastenay przyłączył się do niego. Czuł potrzebę wyjawienia tragedji której przyjaciel jego był bohaterem i ofiarą, człowiekowi, któryby mógł zrozumieć i ocenić męczarnię i wielkość tej tragedji.
Edmund Froment, ugodzony odłamem granatu w kość pacierzową, raniony ciężko w całej pełni sił i zdrowia, był jednym z intelektualnych przywódców młodego pokolenia; piękny, wymowny, pełen zapału i życia, skłonny do marzeń, kochający i kochany, ambitny w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu. A teraz żywy trup z niego. Matka, która go kochała, nad życie i pokładała w nim całą swą dumę i wszystkie nadzieje, widziała go skazanego na dożywotnie męczarnie. Boleść ich musiała być straszna; każde z nich jednak ukrywało ją przed drugiem a ten przymus podtrzymywał ich na siłach. Byli jedno z drugiego dumni. Matka pielęgnowała go, myła, karmiła, jak małe dziecko. On zaś wysilając się na spokój, aby ją uspokoić, unosił ją w górę na skrzydłach swego ducha.
— O! mówił Chastenay, — człowiek powinien zaiste mieć wyrzuty sumienia, że sam żyje i jest zdrów, że ma ramiona, aby się pasować z życiem sprężyste nogi, aby chodzić i skakać, że może pić pełną piersią to świeże błogosławione powietrze.
Mówiąc to, wyciągał ramiona, podnosił głowę w górę, oddychał szeroko.
— A co najgorsze, — dodał, pochylając głowę i zniżając głos, jak gdyby ze wstydem, — najgorsze jest to, że ja ich nie mam.
Clerambault nie mógł przytłumić uśmiechu.
— Tak, to nie jest bohatersko z mej strony, — mówił dalej Chastenay. A przecież kocham Edmunda Froment, jak nikt inny na świecie. Smutny los jego przejmuje mnie rozpaczą... A jednak jest to silniejsze odemnie. Gdy myślę, że między tylu ofiarami, mam to szczęście, że jestem obecnie tutaj, zupełnie zdrów, z trudem tylko nie objawiam mej radości. Ach, to tak dobrze żyć pełnem życiem... Biedny Froment! Czy nie uważasz mnie pan za okropnego egoistę?
— Nie, bynajmniej, — odpowiedział Clerambault. — Z pana przemawia zdrowa natura człowieka. Gdyby wszyscy byli szczerzy jak pan, ludzkość nie byłaby ofiarą owej występnej rozkoszy, jaką sprawia ubóstwianie cierpienia. Masz pan zresztą wszelkie prawa używania życia, skoro przeszedłeś przez tak ciężkie próby.
(I wskazał na krzyż waleczności, który zdobił pierś młodego człowieka).
— Przeszedłem przez nie i wróciłem stamtąd, — rzekł Chastenay. — Ale wierzaj mi pan, że niema w tem żadnej zasługi z mej strony. Albowiem nie byłbym uczynił tego, gdyby to było w mojej mocy postępować inaczej. Nie chcę udawać lepszego, aniżeli jestem rzeczywiście. Gdy ktoś doczekał się się trzeciego roku wojny, ten nie ma już takiego zamiłowania do czynów bohaterskich, takiej pogardy dla niebezpieczeństw, jaką miał w samym początku, a ja miałem ją w pierwszych czasach wojny, muszę to przyznać otwarcie. Byłem wtedy kandydatem na bohatera, na co się składała moja nieświadomość i piękne frazesy. Gdy te odpadły, niedorzeczność wojny, idjotyzm rzezi, wstrętna brzydota tych ofiar uderzają w oczy ludzi najbardziej ograniczonych. Jeżeli już jest niegodne mężczyzny uciekać przed tem, czego nie można uniknąć, przynajmniej nie należy szukać tego, czego można uniknąć. Wielki Corneille był także bohaterem poza frontem. Ci zaś na froncie, których znałem, byli prawie wszyscy bohaterami mimowoli.
— I to jest też prawdziwe bohaterstwo, — odpowiedział Clerambault.
— To bohaterstwo Fromenta, — rzekł Chastenay. — Jest bohaterem, bo nie może być czem innem, bo nie może być człowiekiem... ale, co go czyni nam tak drogim, to, że mimo wszystko, jest człowiekiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.