Clerambault/Część piąta/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część piąta Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni później Clerambault, który udał się do biura sądowego na wezwanie sędziego śledczego, wrócił do domu, cały poplamiony błotem. Kapelusz, który niósł w rękach, był zniszczony; włosy miał zwilżone od deszczu. Służąca, widząc go, wydała okrzyk zdziwienia i przestrachu. Skinął jej, by milczała i udał się do swego pokoju. Rozyny nie było w domu. Oboje małżonkowie, którzy pozostali sami w próżnem mieszkaniu, widywali się teraz jedynie przy wspólnych posiłkach, przy których prawie nic z sobą nie mówili. Ale na krzyk służącej pani Clerambault przeczuwała nowe nieszczęście, a gdy wyjaśnienia służącej potwierdziły jej obawę, weszła do pokoju męża i wykrzyknęła:
— O, mój Boże, cóż ty znów zrobiłeś?
Clerambault zawstydzony uśmiechał się bojaźliwie i tłumaczył się:
— Wyśliznąłem się i upadłem.
Starał się usunąć ślady napadu.
— Wyśliznąłeś się? — Obróć się... Jak ty wyglądasz? Mój Boże, że też z tobą nie można mieć chwili spokoju... Nie uważasz, jak idziesz... Masz błoto na twarzy aż do ócz...
— Tak, zdaje mi się, że się uderzyłem...
— Ach, co za nieszczęście z tobą... „Zdaje ci się“, że się uderzyłeś?... Potknąłeś się?... Upadłeś7...
Spojrzała mu w twarz.
— To nieprawda!
— Ależ zapewniam cię...
— To nieprawda... Powiedz prawdę... Uderzono cię...
Nic nie odpowiedział.
— Uderzono cię!... O, co to za dzicy ludzie!... Mój biedaku!... Uderzono cię! Ciebie, który jesteś taki dobry, który przez całe życie nie wyrządziłeś nikomu nic złego... O, to zanadto wielka niegodziwość!
I uściskała go, łkając.
— Moja dobra żono, — mówił głęboko wzruszony. — Ależ to nic wielkiego. Uważaj, powalasz się, nie należy mnie cię dotykać.
— To nic, — mówiła. — Mam za wielki ciężar na sercu. Wybacz mi.
— Ja ci mam wybaczyć? Co? — Co ty mówisz? — Ja także byłam niedobra dla ciebie. Ja cię nie rozumiałam... (ja ciebie nigdy nie będę rozumiała)... ale wiem na pewno, że cokolwiek uczynisz, pragniesz tylko dobrego. I powinna byłam cię bronić, a jednak nie zrobiłam tego. Byłam zła na ciebie za twoje głupstwo (to ja jestem głupia), gniewałam się na ciebie, że z twej winy zerwaliśmy z wszystkimi... Ale teraz... nie, to zanadto wielka niesprawiedliwość... Ludzie, którzy nie są godni rozwiązywać rzemyka u twoich bucików... I oni uderzyli cię!... Pozwól, abym ucałowała twą biedną twarz poplamioną!
Było to błogie uczucie dla obojga małżonków znów się odnaleźć, gdy się utracili. Gdy się wypłakała na szyi męża, pomogła mu się przebrać, obmyła mu twarz tynkturą z kwiatu arniki i zabrała ubranie jego, aby mu je wyczyścić. Przy stole spoglądała na niego oczyma szczeremi i pełnemi niepokoju, on zaś starał się odwrócić jej umysł od tej obawy, rozmawiając z nią o dawnych i dobrze znanych rzeczach. Byli oboje tego wieczora przy stole sami, bez dzieci i to przypomniało im dawne lata, pierwsze czasy ich małżeństwa. A to tajne wspomnienie miało w sobie pewną słodycz pełną melancholji, tak jak Anioł Pański wieczorny rozszerza wśród nadchodzącego mroku ostatnie ciepłe promienie południowego Anioła Pańskiego.
Około godziny dziewiątej ktoś zadzwonił. Wszedł Juljan Moreau wraz ze swoim towarzyszem Gillotem. Czytali dzienniki wieczorne, które przedstawiły ten wypadek, każdy na swój sposób. Jedne mówiły o przykładnej karze, wymierzonej przez pogardę publiczną i wyrażały uznanie „żywiołowemu“ oburzeniu ludu. Inne dzienniki poważne potępiały w zasadzie sprawiedliwość, jaką wymierza sobie tłum na miejscu publicznem, ale odpowiedzialność za to zrzucały na słabość rządu, który wahał się rzecz wszechstronnie wyświetlić. Było rzeczą możliwą, że sam rząd podszepnął tę naganę: zręczni politycy umieją przy sposobności nakładać na siebie przymus do wypełnienia tego, czego pragną, ale z czego nie są dumni. Można tedy było oczekiwać rychłego uwięzienia Clerambaulta. Moreau i przyjaciel jego byli niespokojni. Clerambault dał im znak, aby nic nie mówili wobec jego żony, a po krótkiej rozmowie o wypadku dnia w tonie żartobliwym, zaprowadził ich do swego gabinetu. Zapytał ich o powód ich niepokoju. Pokazali mu ziejący nienawiścią artykuł dziennika nacjonalistycznego, który od dłuższego czasu ujadał na Clerambaulta. Zasmakowawszy w manifestacji dzisiejszego wieczora, dziennik ten wzywał swych przyjaciół, aby ją ponowić nazajutrz. Moreau i Gillot przewidywali gwałtowne sceny, gdy Clerambault będzie szedł do Pałacu sprawiedliwości i przybyli nakłonić go, aby nie wychodził z domu. Znając jego charakter bojaźliwy, sądzili, że nie będą potrzebowali nalegać. Ale tak samo, jak owego dnia w którym Moreau spotkał go na ulicy, dyskutującego wpośród zgromadzenia, tak i tym razem zdawało się, że Clerambault go nie rozumie.
— Nie mam wychodzić z domu? Dlaczego? Nie jestem wszakże chory.
— Byłoby to rozsądniej.
— Przeciwnie, to mi dobrze zrobi.
— Niewiadomo, co może nastąpić.
— Tego nie można nigdy z góry wiedzieć. Mamy dość czasu potem, gdy to się już stało.
— Ostatecznie, mówmy otwarcie. Grozi panu niebezpieczeństwo. Już oddawna podburza się ich przeciw panu. Jesteś znienawidzony. Wystarczy wymienić pańskie nazwisko a oczy wyłażą z głowy tym idjotom, którzy pana znają jedynie ze swoich dzienników. A podżegacze pragną teraz sprowadzić katastrofę. Wskutek niezręcznej taktyki pańskich wrogów, słowa pańskie zyskały dalszy rozgłos, aniżeli oni myśleli. Obawiają się, aby te poglądy się nie rozszerzyły i pragną dać groźny przykład, któryby odstraszył tych, co chcą iść w pańskie ślady.
— A więc w takim razie, — odrzekł Clerambault, — jeżeli są w istocie ludzie, gotowi iść w moje ślady, — (o czem nawet nie wiedziałem) — nie jest to chwila stosowna, abym się ukrywał; a ponieważ chcą czynić ze mnie przykład odstraszający, nie mogę im tego odmówić.
Twarz jego miała taki wyraz dobroduszny, że obaj młodzieńcy pytali się w duchu, czy ich należycie zrozumiał.
— Powiadam panu, że narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo, — nalegał Gillot.
— Mój drogi, — odpowiedział Clerambault, dziś każdy człowiek jest w niebezpieczeństwie.
Gdyby przynajmniej był z tego jaki pożytek Na cóż iść im na rękę i rzucać się samemu w paszczę wilka?
— Ja sądzę przeciwnie, że to może być nam bardzo pożyteczne, — rzekł Clerambault, — i że cokolwiekbądź nastąpi, wilk w każdym razie poniesie stratę. Chcę wam to wytłumaczyć... Oni rozszerzą przez to tylko nasze poglądy, albowiem gwałt zawsze uświęca sprawę, którą prześladuje. Chcą przerazić, ale przerażą tylko... swoich własnych stronników... tych, którzy się jeszcze wahają, którzy mają jeszcze pewne skrupuły. Pozwólmy im być niesprawiedliwymi, stanie się to na ich koszt.
Zdawało się, że zapomina, że będzie to także i na jego koszt.
Widzieli, że ma silne postanowienie i szacunek ich dla niego wzrósł równocześnie z ich niepokojem Oświadczyli tedy:
— W takim razie przyjdziemy tu z naszymi przyjaciółmi, aby panu towarzyszyć.
— Nie, nie... Cóż to za pomysł! Chcecie mnie wysławić na śmieszność... Zresztą jestem przekonany, że nic nie nastąpi.
Nalegania ich były bezskuteczne.
— W każdym razie nie powstrzyma mnie pan od tego, abym sam przyszedł, — rzekł Moreau. — Jestem równie uparty, jak pan. Pan mnie od tego nie odwiedzie. Aby się z panem nie rozminąć, gotów jestem raczej spędzić całą noc na ławce, naprzeciw bramy pańskiego domu.
— Idź pan lepiej do domu, drogi przyjacielu i śpij spokojnie w swojem łóżku. Możesz pan przyjść jutro, jeżeli tego pragniesz koniecznie. Ale szkoda pańskiego czasu. Nic się nie stanie. W każdym razie, uściskajmy się.
Uściśnęli się serdecznie.
— Widzisz pan, — rzekł Gillot na progu mieszkania, — trwożymy się o pana, uważamy się poniekąd za pańskich synów.
— To prawda, odpowiedział Clerambault łagodnym uśmiechem.
Pomyślał o swoim synu. Zamknął drzwi i trwało kilka minut, zanim uświadomił sobie, że oddaje się marzeniom, stojąc nieruchomy z lampą w ręku w przedpokoju, dokąd odprowadził swoich młodych towarzyszów. Było blisko północy i czuł się znużony. Jednak zamiast wejść do sypialni małżeńskiej, wrócił w roztargnieniu do swego gabinetu. W mieszkaniu i w całym domu wszyscy już spali. Usiadł i popadł znów w odrętwienie. Spoglądał przed siebie nic nie widząc. Patrzył na odbłysk światła, padający na oszklony drzeworyt Rembrandta „Wskrzeszenie Łazarza“, który był zawieszony na bocznej ścianie jego bibijoteki..,
I uśmiechnął się do ukochanej postaci, która weszła do pokoju bezszelestnie. Oto stanęła przed nim.
— Tym razem jesteś zadowolony? — pomyślał sobie w duchu. — Czy tego pragnąłeś?
A Maksym odpowiedział:
— Tak jest.
I dodał lekkiem szyderstwem:
— Nie było to tak łatwo doprowadzić cię do tego, ojcze.
— Tak jest, — rzekł Clerambault, — to prawda, możemy uczyć się wielu rzeczy od naszych synów.