Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
OKAZUJĄCY — ŻE NADZIEJA JEST MATKĄ GŁUPICH.
Nadszedł wreszcie pamiętny w dziejach miasta Wydrwiszek — wtorek i wieczór. Deszcz padał nieco z rana, ulice znowu zabłociły się, co dało powód do pewnych komplikacyj.
Między drugą a trzecią po południu, pani prezydentowa przysłała do doktora sługę z wiadomością, że na zebranie nie przyjdzie, ponieważ ją boli głowa.
Między trzecią i czwartą pani sekretarzowa i pani jeometrzyna przysłały również sługi z wiadomościami, że żadna na wieczór nie przyjdzie, ponieważ każdą z nich oddzielnie i obie razem bolą głowy.
Zkolei i doktora głowa zabolała ze złości; szczęściem jego małżonka zrobiła uwagę, że powodem choroby dam musi być obawa błota i że najlepszem lekarstwem będzie jakiś choćby najskromniejszy środek lokomocyjny. Puszczalski mądrej rady usłuchał, i dla użytku swych gości wynajął na godzinę siódmą trzy fury: jedną krytą parokonną i dwie odkryte jednokonne. Damy istotnie wyzdrowiały.
Jedna tylko pani radczyni ze swą córką, czarującą (niegdyś) panną Eustachją, nie korzystały z furmanek; nie czekając bowiem godziny oznaczonej, wyszły do doktora o piątej, z wielkim parasolem, małą suczką Bibi i włóczkową robotą. Jakiś czas szły po mostkach i kładkach, lecz na rynku kładek nie było i należało użyć energiczniejszego środka.
Na szczęście dla zrozpaczonych dam, wszedł im w drogę Lejbuś, miejski nosiwoda. Zobaczywszy go, radczyni zaproponowała mu, aby ją wraz z córką przeniósł na drugą stronę.
Żydek zgodził się i wziął naprzód poważną mamę na ręce. Wyszedłszy zaś z nią na środek największego błota, spytał:
— Ile mi wielmożna pani da za fatygę?
— Nieś-no, nieś, a dostaniesz! — odparła niespokojnie radczyni, czując jakiś chłód w nogi i widząc, że Żydzi w sklepach śmieją się jak opętani.
— Da wielmożna pani dwadzieścia groszy? — pytał dalej Lejbuś.
— Za co?... — krzyknęła dama, ulegając podszeptowi oszczędności.
— Aj waj! taka pani ciężka, że się stąd chyba nie ruszę...
— Dam! dam! — zawołała radczyni, widząc, że tragarz chwiać się już zaczyna.
Dzięki temu ustępstwu — mama, piękna Eustachja i mała Bibi znalazły się na drugiej stronie rynku. Ponieważ jednak zamiast obiecanych dwudziestu groszy, dały nosiwodzie tylko dziesiątkę, Lejbuś więc szedł za niemi aż do mieszkania doktora, prosząc, błagając, a wreszcie i wymyślając im głośno przez całą drogę. Wprawdzie doktór, dowiedziawszy się, o co rzecz idzie, zwrócił Lejbusiowi dziesiątczynę, z tem wszystkiem jednak damy straciły humor, a co gorsze — nad zebraniem dzisiejszem zawisła zła wróżba.
Nareszcie wybiła siódma, nadjechały fury krzyczących, śmiejących się i szczebioczących dam i mieszkanie Puszczalskiego ożywiło się. Powoli też zaczęli nadciągać i mężczyźni. Jedni z nich pozawijali spodnie wysoko, lecz zabłociwszy obuwie, czyścili je następnie w kuchence. Pan Erazm, pierwszorzędny elegant i sekretarz komisarza — przyjechał wierzchem na kozackim koniu, drugi zaś elegant, pan Stanisław, któremu (jako kanceliście z powiatu) szczupła pensja nie pozwalała na wynajęcie konia, wysłał przodem swoje lakierki do doktora, sam zaś przyszedł w butach z długiemi cholewami.
Obserwujący to mój przyjaciel podziwiał wielki genjusz wynalazczy inteligencji tak małego miasteczka jak Wydrwiszki!
Tymczasem towarzystwo rozbiło się na pojedyncze grupy, z których każda miała coś do powiedzenia o innej. Panie sekretarzowa, kasjerowa, i pomocnikowa zarzucały doktorowej i jeometrzynie (obu warszawiankom) arystokracją i chęć pomiatania bliźnimi. Pani radczyni po raz dziesiąty opowiadała swój wypadek z nosiwodą, — piękna Eustachja pochylała skromnie główkę na lewo, a pani prezydentowa wspominała o swych stosunkach z księżną Drepudło, mówiąc:
— Ta pani nosi włosy tak, jak moja przyjaciółka, księżna Drepudło. — Albo: — Czy pan Utopowicz zna pałac księżnej Drepudło?
— Nie, pani! — odpowiedział Jacek.
— Szkoda! Ja się z nią wychowałam... O! inny los spotkałby mnie, gdyby nie to zamążpójście, ale mój mąż tak był we mnie zakochany, że...
— Panie i panowie! — przerwał w tej chwili doktór Puszczalski — zebraliśmy się tu... zeszliśmy się... zgromadziliśmy się...
— Poco?... naco?... — pytano.
— O tem powie wam już mój przyjaciel, pan Jacek Utopowicz z Warszawy.
W tej chwili pani prezydentowa opuściła salon, — pan Jacek zaś stanął jak piorunem rażony i milczał.
— Mówże! — szepnął doktór.
— Śmiało! — radził pisarz.
— Słuchamy! słuchamy!... — dorzucili podsędek i jeometra.
— Panowie i panie!... — zaczął Jacek. — Okoliczności, o których zamilczę, sprowadziły mnie... To jest, nie o tem chciałem mówić... Panowie!... panie!... solidarność, jedność... Nie!... Myślę, że najlepiej będzie tak... Gdzie moje broszury?
Broszury były w drugim pokoju, wniesiono je więc, a gdy znakomity literat począł je obecnym pokazywać, silna woń nafty rozeszła się po salonie.
— Panowie i panie! — zaczął znowu Jacek. — Oto jest broszura „O potrzebie łącznego działania“, której treść...
— Ratujcie!... — odezwał się stłumiony głos z podwórza.
— Co to jest?
— Kto krzyczy?...
— Gdzie pani prezydentowa?...
— Ratujcie!... ratujcie!... — powtórzył głos.
— To Mucia! — jęknął prezydent, wybiegając z pokoju.
Wszyscy mężczyźni ruszyli za nim.
Fakt, który zaszedł, postaramy się opisać objektywnie, bez żadnych ukrytych myśli, prosząc zarazem czytelnika, aby zechciał skrócić cugle swojej imaginacji.
Obecni ujrzeli na podwórzu szczególniejszy widok. Drewniany budynek, z formy i wielkości przypominający dużą szafę, pochylił się i oparł drzwiami o drabiniasty wóz; we wnętrzu budynku słychać było uderzenie pięści i głos kobiety, wołającej o pomoc. Obok — stał olbrzymi wieprz, o ile się zdawało, sprawca nieszczęścia.
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że energiczniejsi widzowie, pod kierunkiem burmistrza, z łatwością podnieśli przewróconą budowlę i wydobyli z niej spazmującą i potłuczoną jego małżonkę.
— Piesiu! jedźmy stąd... — szlochała pani. — Opuśćmy ten dom, w którym nie umieją uszanować przyjaciółki księżnej Drepudło.
— Pani! — tłomaczył się doktór — cóżem ja temu winien? Ten przecież dom i zabudowania należą do kasjera...
— Do śmierci nie zapomnę tego kasjerowi!... Ale wieprz pański?... — mówiła prezydentowa.
— I wieprz nie mój, sprzedałem go budowniczemu.
— Od dziś dnia nie gadam z panem! — krzyknął burmistrz do budowniczego — ani z panem! — dodał, odwracając się do kasjera.
Kasjerowi zbyt wiele zależało na przyjaźni burmistrza, — zawołał więc:
— Zabiję jak psa, a potem zapłacę!...
— Kogo pan zabijesz?
— Tego podłego wieprza!
Mówiąc to, chwycił dubeltówkę doktora i pobiegł za wieprzem, który jakby czując, że chodzi o jego skórę, umykał ku domowi.
— Nie pozwalam! nie pozwalam! — wołał za nimi budowniczy.
Ale zawzięty kasjer nie słuchał tego i upatrzywszy stosowną chwilę, gruchnął z fuzji w kierunku ogrodu budowniczego.
— Gwałtu! gwałtu!... zabił mnie!... — krzyknęła jakaś kobieta w ogrodzie.
Kasjer stanął, przypatrzył się ranionej i pędem powrócił do towarzystwa.
— Doktorze, ratuj! — mówił — raniłem sługę jeometry...
— Gdzie?
— W ogrodzie budowniczego.
— A cóż ona tam robiła po nocy?
— Kopała kartofle.
Zrobił się straszny hałas. Prezydent i jego żona oskarżali kasjera i budowniczego, kasjer i budowniczy skakali sobie do oczu, a pani budowniczowa wyrzucała jeometrze, że jego sługi kradną kartofle po nocach.
W tej chwili wszedł policjant i zawiadomił obecnych, że służąca jeometry ranioną została dwoma ziarnkami śrutu, ale... niezbyt szkodliwie. Mimo to jednak gniew i obawa opanowały towarzystwo i wnet wszyscy poczęli się rozchodzić, nie czekając na kolacją.
— Cóż, literacie — mówił zirytowany Puszczalski do Utopowicza — uda ci się przeprowadzić twoje idee w Wydrwiszkach?
— Niech ich djabli wezmą! — mruknął Jacek. — Jutro wracam do Warszawy.
W pół godziny potem przyszła depesza telegraficzna tej treści:
- Do d-ra Puszczalskiego. Dziś wyjeżdżam z najlepszą otuchą i mam nadzieję, że plany nasze udadzą się jak najświetniej.
- Utopowicz.
- Do d-ra Puszczalskiego. Dziś wyjeżdżam z najlepszą otuchą i mam nadzieję, że plany nasze udadzą się jak najświetniej.
— To moja depesza, którą wysłałem do pana zeszłego czwartku! — zawołał Jacek — sześć dni szła...
— I przyszła wporę! — szepnął lekarz z westchnieniem. — Dzięki dzisiejszej próbie, pan straciłeś tylko iluzje, a ja... część mojej praktyki!...