Cudowna melina/Świetliki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII. ŚWIETLIKI

Architekt Targowski zatrzymał nowy wóz — BMW-2000 — naprzeciw sklepu monopolowego, w wąskiej uliczce za rynkiem. Kupił samochód dzięki ogłoszeniu w gazecie. Zapłacił, jak mówiono, trzysta osiemdziesiąt tysięcy — niedrogo, biorąc pod uwagę ceny wozów na giełdzie. Inżynier — młody przystojny mężczyzna z niewielką łysiną zaczynającą się od czoła (jedno z nielicznych zmartwień architekta — podczas ostatniego pobytu w województwie był u dermatologa, ale lekarz powiedział, że skutecznej metody na łysienie nie ma) — zamknął drzwiczki, spojrzał na samochód i wszedł do sklepu.
— Dzień dobry, pani Wandeczko! — powiedział do tęgiej ekspedientki.
Przekomarzał się i żartował chwilę z kobietą. Kupił półtora litra wyborowej i litr jarzębiaku — razem pięć butelek, które pani Wanda starannie owinęła w papier.
— Do żony znajomi przyjeżdżają, trzeba przyjąć.
— Pewno, pewno! — śmiała się ekspedientka.
Żona inżyniera, pani Kama — młoda, ładna kobieta — niedawno skończyła studia. Pracowała w Powiatowym Biurze Projektów — miała etat zastępcy kierownika. Pochodziła z centrali i często lubiła to podkreślać.
— My tu na dorobku jesteśmy — powtarzała znajomym.
Inżynier zabrał butelki, pożegnał się i wyszedł na ulicę. Wszystkie półlitrówki ułożył na tylnym siedzeniu. Kiedy zamykał drzwi, zobaczył dyrektora Kwasiborskiego. Stary nauczyciel szedł w stronę rynku.
— Moje uszanowanie panu dyrektorowi! — powiedział głośno inżynier.
Dyrektor Kwasiborski przystanął. — Dzień dobry, dzień dobry, moje uszanowanie! — Spojrzał na samochód i pokiwał głową. Bardzo przyzwoity wóz!
„Przyzwoity” było ulubionym słówkiem dyrektora Kwasiborskiego. Używał go często, mówiąc na przykład: „przyzwoity człowiek”, „przyzwoity uczeń”, „przyzwoity urząd”, „przyzwoite zebranie”, i tak dalej.
Samochód rzeczywiście wyglądał ładnie: kremowa karoseria, czarne fotele, zgrabna sylwetka.
Targowski zagadnął o komórkę. Kwasiborski mieszkał z żoną w niedużym domku na peryferiach — w komórce chciał urządzić warsztat stolarski.
— Emerytura blisko, trzeba się czymś zająć, panie — tłumaczył.
Inżynier odniósł się życzliwie do prośby o lokalizację — wydał zezwolenie, mimo że nie było podstaw (obiekt miał być drewniany), nie chciał przyjąć dwóch tysięcy za projekt i osobiście przyjechał doradzić, w którym miejscu komórkę budować.
Teraz zaproponował, że podwiezie dyrektora do szkoły, ale Kwasiborski odmówił.
— Niedaleko, niedaleko! Pan inżynier pewno w przeciwnym kierunku.
Rzeczywiście — architekt jechał odwieźć butelki do domu. Nauczyciel przytrzymał go za rękaw.
— Dawniej uczyliśmy dzieci, że szlachta rozpijała chłopów samogonem. A to przecież kropla była w porównaniu z tym, co teraz! — Pokazał witrynę sklepu.
— Ludzi jest więcej — powiedział Targowski.
— Ba, ale i wódki, i wódki. Chodźmy zobaczyć, panie. — I Kwasiborski pociągnął inżyniera do środka.
Stali chwilę w progu. Patrzyli na półki pełne butelek. Wódka połyskiwała za szkłem. Pani Wanda spojrzała zdziwiona — inżynier mrugnął do niej. Kiedy wyszli, stanął przy tylnych drzwiach samochodu. Nie był pewien, czy nauczyciel widział wódkę, czy nie.
— Czasem ten kieliszek trzeba wypić, dyrektorze. Nie zaszkodzi na pewno.
Kwasiborski popatrzył na niego i nie powiedział nic. Odszedł wąską uliczką bez pożegnania. Architekt Targowski — młody przystojny mężczyzna — patrzył za nim chwilę. Kwasiborski szedł z głową opuszczoną, dużymi krokami, patrzył pod nogi. Inżynier uśmiechnął się, otworzył drzwi kremowego BMW, wsiadł, uruchomił silnik i odjechał.
W sklepie monopolowym pani Wanda poprawiła włosy stojąc naprzeciw oszklonych drzwi. Motyl cytrynek (wleciał przed chwilą z ulicy) bezgłośnie poruszał skrzydłami na wielkiej szybie.

Już po dzwonku Reniek wyszedł z klozetu i skierował się w stronę klasy. Dyrektor Kwasiborski zatrzymał go na korytarzu. Reniek wyjął jedną rękę z kieszeni. Stał przed dyrektorem trochę schylony, o głowę od staruszka wyższy, z włosami na karku, w połatanych dżinsach i w tych swoich wielkich butach numer dwanaście. Kwasiborski krzyczał:
— Demoralizujesz kolegów, włóczysz się, wagarujesz, spojrzyj do lustra, jak ty wyglądasz! To ma być przyzwoity uczeń?
— Panie dyrektorze... — zaczął Reniek.
Kwasiborski nie dał mu skończyć. — Gdzie byłeś wczoraj? Masz usprawiedliwienie? Rodzice wiedzą?
— Panie dyrektorze...
— Dlaczego nie ostrzygłeś włosów, zapowiadałem ci, że w czwartek masz przyjść ostrzyżony. Dziś jest poniedziałek.
— Panie dyrektorze...
— Dlaczego nie masz tarczy na rękawie? Czy matka nie może przyszyć guzików? Co to za spodnie?
Reniek przestępował z nogi na nogę.
— Nie będę z tobą rozmawiał więcej! — krzyczał Kwasiborski. — Tylko z ojcem! Jesteś w klasie przedmaturalnej. W tym roku powinieneś zdawać maturę. Pięć dwójek grozi ci na okres!
— Nie postawią — wtrącił Reniek.
— Co? Ty nam będziesz dyktował? — Staruszek aż cofnął się o krok. Krzyczał cały czas i któryś z nauczycieli wyjrzał na korytarz. Reniek, z ręką w kieszeni, wielki, z włosami na karku, stał przed dyrektorem. Kwasiborski odwrócił się gwałtownie. Odszedł szybko.
— Idź na lekcję — powiedział cicho i nie spojrzał nawet, czy Reniek posłuchał, czy nie.
Chłopak wzruszył ramionami i wolno zaczął iść w stronę klasy. Przystanął pod oknem, wyjął z kieszeni niedopałek papierosa, który przez cały czas trzymał w zwiniętej dłoni, i wrzucił do kosza.
Z pokoju nauczycielskiego wyszedł Szeląg. Szedł pustym korytarzem szybkim, sprężystym krokiem. Niósł dziennik i piłkę do siatkówki. Na boisku czekała na niego klasa Reńka.
— Masz zwolnienie, Reniuś?
— Tak jest, panie profesorze.
— No to do klasy, do klasy, chłopcze.
Szeląg skręcił na schody. Reniek słyszał, jak zbiegał w dół — słychać było głośne kroki na drewnianych stopniach. Poszedł do klasy i nie widział już, jak Szeląg wracał po chwili z redaktorem Muszyną, którego spotkał na dole. Muszyna pytał o dyrektora Kwasiborskiego.
Wieczorem Szeląg poszedł do kierownika Rybaczyńskiego. Rybaczyńscy mieszkają w parterowym domku z ogródkiem na przykościelnej ulicy. Widać stąd rzekę w zakolach. Głośno wybija godziny zegar kościelny. Szeląg zajrzał z sieni do kuchni, ale była tylko żona Jasia.
— Janek? — Spojrzała na nauczyciela. — Jak nie ma go w knajpie, to przy królach. On tylko tam albo tu!
Rzeczywiście — Rybaczyński klęczał w komórce z klatkami królików i czyścił dolne segmenty. Pachniało króliczym łajnem i wilgotną trawą. Jasiu podwinął rękawy. Przyświecał sobie latarką czyszcząc klatki. Króliki wpuścił do kojca z desek przed komórką.
— O, Mietek — ucieszył się. — Dobrze, że jesteś. Pomożesz ustawić półkę. Tu chcę postawić, zobacz. — Pokazał pustą ścianę pod oknem.
Szeląg usiadł na skrzynce przy drzwiach. Od razu zaczął mówić.
— Ty, co to za gość ten Muszyna? Czego on chce, kurwa? Jak szuka guza, to mu powiedz. Nie musi długo szukać. Jak Boga kocham, Janek!
— Nie denerwuj się, Mieciu. O co chodzi?
Szeląg opowiedział o wizycie Muszyny w szkole.
— Z pretensjami przyszedł, że pobiłem ucznia i że sprawa kwalifikuje się (takiego słowa użył) do prokuratora. Wyobrażasz sobie? Do prokuratora!
— Pobiłeś? — spytał Flacha.
— Jasiu, znasz mnie. Jak szczeniak za bardzo podskoczył, to musiałem dotknąć. Ale przecież nie tak, żeby zaraz do prokuratora. A ten Muszyna, cały czerwony, krzyczał przy Kwasiborskim: „To są gestapowskie metody! Uczeń stracił słuch na dwa tygodnie, jak go pan pięścią uderzył!”
— Kogo? Kogo? — zainteresował się Flacha.
— Groszka — powiedział po chwili Szeląg. Zapalił papierosa. — Wnuka tego stolarza.
— Oho! — ucieszył się Rybaczyński. — Uważaj, Mieciu! Stary redaktora napuścił, to jasne!
— Janek — mówił Szeląg przyglądając się, jak Rybaczyński znika z głową w klatce — ty mnie znasz nie od dziś. Ze szczeniakami trzeba ostro, inaczej z nogami wejdą na głowę. Z kuratorium niedawno dostałem pochwałę za pracę. A ten mi będzie mówił, że do ministerstwa napisze, i prokuratorem straszył!
Rybaczyński wygarnął naręcz wilgotnego siana. Rzucił na przygotowaną taczkę.
— Uspokój się, Mietek. On tego nie zrobi. Znam Andrzejka!
— Wiesz, jaki jest Kwasiborski — mówił Szeląg. — Trzęsie łydkami przed byle kim. Trzeba go było widzieć, jak skakał koło tego Muszyny: pan redaktor to, pan redaktor tamto! Prosił go, niby w moim imieniu, żeby ze sprawy nie robił użytku. A potem, jak już ten Muszyna poszedł, powiedział w pokoju nauczycielskim: „Kolego Szeląg, kary cielesne są niedopuszczalne!”
Jasiu Flacha zaśmiał się z głową w klatce. — Mów, mów, Mieciu! Słucham.
— Janek — powiedział Szeląg — ty znasz tego redaktora lepiej. Pogadaj z nim, powiedz ze dwa słowa od siebie. Wiesz, jak jest. Niby piliśmy w rybaczówce, ale to nie to, co ty.
Rybaczyński śmiał się. — Nic ci nie zrobi, znam go. To dobry gość.
Szeląg nie mógł się uspokoić. — Weź mnie kiedy, Jasiu, jak będziesz z nim pić — poprosił. — Postawię wam pół literka, pogadamy...
— Załatwione — obiecał Flacha. Wyczołgał się z klatki.
Potem ustawiali nowe półki, które Rybaczyński zbił własnoręcznie z sosnowych desek. Były to nowe deski piątej klasy, tak zwane okorki. Na półki pod klatki w sam raz. Część desek, przykryta brezentową płachtą, leżała pod płotem.
— Skąd masz tyle tego? — zainteresował się Szeląg.
Flacha popatrzył na nauczyciela. — Nie puścisz?
— Janek, ty mnie znasz!
Rybaczyński zaczął się śmiać, ale zaraz śmiech zamienił się w kaszel. Kaszląc, jakby krztusił się, powiedział:
— Trybuna, Mieciu, trybuna.

Lenka przyszła punktualnie o siódmej. Jeszcze słońce nie schowało się za świerki po tamtej stronie. Zeszli ścieżką ze skarpy na nadrzeczne łąki i wolno poszli wzdłuż brzegu. Muszyna wziął dziewczynę pod rękę.
— Nic pan nie pił? — spytała.
— Słowo honoru, nawet piwa — powiedział. Był trzeźwy i smutny.
Usiedli nad wodą, na starym pniu wierzby. Za plecami mieli pas wiklinowych zarośli. Patrzyli na rzekę i na drugi brzeg. Most przesłoniły wikliny, nie widać było gęsi na łąkach. Czasem tylko drogą po tamtej stronie przejeżdżał wóz i wtedy słyszeli stukanie kopyt końskich na asfalcie.
Lenka pytała o przeszłość Muszyny. Mówił niechętnie. Siedział ze zwieszoną głową, patrzył na ręce. Aparat lustrzanka wisiał na pasku (później Muszyna zdjął go i położył na piasku). Dziewczyna chciała wszystko wiedzieć — skąd jest, czy miał dom, żonę, dzieci.
— Nieważne — powtarzał. — Wszystko nieważne.
Później, kiedy ściemniło się i nie widziała już dobrze jego twarzy, rozgadał się. Opowiedział o misji, jaką powierzył mu Turoń. Śmiał się.
— Wcale nie jestem redaktorem. On mnie namówił.
Milczała.
— Chciałem tu zacząć inaczej żyć. Wie pani, jak to czasem jest. Wszystko człowiekowi odejmą. Trzeba zaczynać od nowa.
Milczała.
— A tu masz: Turoń, kolega niby, a wymyślił taką rzecz. — Muszyna zaśmiał się. — Żebym chociaż wiedział, po co. Może pani wie?
Milczała. Popatrzył na nią i wtedy dopiero zauważył, jaka jest speszona.
— Czy to źle? — spytał. — Pewno pani spodziewała się, że ja jestem prawdziwy redaktor: ktoś z prasy, ważny. Teraz wszystko skończone, tak?
I wtedy nagle przytuliła się do niego, przysunęła blisko, chwyciła za rękę. Całowali się siedząc na pniu starej wierzby.
— Wyjedziemy. Czy tak?
— Tak — powiedziała.
— Jeszcze miesiąc, dwa zostanę. Potem znikniemy. Będzie inaczej, zobaczysz — ożywił się. — Zamieszkamy nad morzem. Mam dopiero czterdzieści pięć lat, to nie jest dużo, prawda?
— Tak — powiedziała.
Kochali się na wilgotnym piasku. Muszyna rozłożył ortalionowy płaszcz, tyrolski kapelusz podłożył Lence pod głowę. Noc była ciepła. Słyszeli samochody i kopyta koni na drodze po tamtej stronie. Nisko nad ziemią zapalały się i gasły świetliki.
— Lenka, Lenka — powtarzał Muszyna. Musiała dotknąć twarzy ręką zawaloną piaskiem, bo kiedy całowali się, czuł ziarenka na języku i pod zębami.
Wrócili późno — wszystkie okna za płotami, zza których wyglądały bzy, były ciemne. Lenka ostrożnie przekręciła klucz w zamku.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.