Cudowna melina/Szalet w morelowych drzewkach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI. SZALET W MORELOWYCH DRZEWKACH

W niedzielę był u Groszków na obiedzie. Groszkowa przychodziła kilka razy do prezydium. Czekała na Turonia pod gabinetem, a kiedy wychodził, przypominała:
— Panie przewodniczący! Pięknie prosimy na dwunastą w niedzielę. Pana z żoną i tego redaktora.
Turoń obiecywał, że przyjdą, ale w sobotę po południu ciotka wyjechała i nie było z kim zostawić dzieci. Muszyna poszedł sam. Nie chciał — wymawiał się spotkaniem z Jasiem, któremu obiecał wspólny wypad nad jezioro. Turoń musiał go prosić.
— Idź, stary, idź. To bardzo dobrzy ludzie. Nie wypada.
Kiedy przyszedł, siedzieli na ławce przed domem: stary w czarnym garniturze i Groszkowa w granatowej sukience z koronkowym kołnierzykiem. Młodzi — Stach Groszek, kierowca z POM-u, i jego żona, ekspedientka ze sklepu tekstylnego (w niebieskiej sukience z mieniącej się tafty) — wynieśli z domu krzesła. Wnuk Groszka, Pietrek, w granatowym mundurku, z głową obwiązaną bandażem, czytał głośno gazetę. Przerwał, jak tylko zobaczył Muszynę koło furtki. Wszyscy wstali i poszli na spotkanie.
— Serdecznie prosimy pana redaktora — powiedział Groszek. — A gdzie przewodniczący?
Muszyna, trochę speszony, tłumaczył, dlaczego Turoniowie nie przyszli. Chciał Groszkową pocałować w rękę, ale kobieta odsunęła go łagodnie.
— To my pana redaktora powinniśmy po rękach... Za to, co dla męża zrobił. — I pochyliła się nisko.
Dom był stary, drewniany i tak jak u Lenki, okna były małe. Podłoga jakby zapadła się niżej. Pachniało drzewem i wanilią z drożdżowego ciasta. Wchodząc do dużego pokoju, w którym stał przygotowany stół, trzeba było uważać na wysoki próg. Pokój był ciemny, zaraz za oknami rosły jabłonki, a na parapetach stały kwiaty (prymule w doniczkach owiniętych białą bibułką). Na ścianie, nad czarnym oszklonym kredensem, wisiał święty obraz: Pan Jezus w łódce na wzburzonym jeziorze Genezaret.
Groszek pokazał Muszynie akwarium. Stało pod palmą daktylową w kącie pokoju. Wnętrze oświetlała żarówka: widać było kolorowe rybki i jasnozielone wodorosty.
Siedzieli potem przy okrągłym stole przykrytym obrusem z grubego płótna. Groszkowa podała rosół z kury. Listki pietruszki pływały między żółtymi okami tłuszczu.
Rozmowa ożywiła się przy drugim daniu (szczupak złowiony przez Staszka), kiedy stary rozlał nalewkę.
— Jałowcówka własnej roboty — zachwalał. — Pozwoli pan redaktor!
Muszyna nie odmawiał. Pierwszy podniósł kieliszek: — Zdrowie gospodarzy!
Stach Groszek zaprotestował głośno: — Bardzo przepraszam, panie redaktorze, ale pijemy zdrowie gościa!
Nalewka była ostra, pachniała igłami jałowca. Kobiety umoczyły tylko wargi w kieliszkach, mężczyźni wypili do dna. Piotruś napił się kompotu ze szklanki. Kiedy Groszkowa podała deser (kawę, budyń w salaterce i drożdżowe ciasto z kruszonką), mówili już głośniej i śmiech słychać było w ogrodzie. Stary wstał, wyjrzał za próg, a potem pozamykał okna.
— Co ty, Jańciu? — zaniepokoiła się Groszkowa. — Będzie duszno.
Stolarz nie zwrócił uwagi. Zaczął opowiadać historię szaletu.
— Z tym wychodkiem, panie redaktorze, to było tak...
Muszynie dopowiedział później Jasiu Flacha, jaki był początek. Słyszał rozmowę architekta Targowskiego z sekretarzem. Miedza pewno podszedł do okna i poczuł fetor z parku. Zwłaszcza w upalne dnie targowe, kiedy do miasta przyjeżdżało sporo ludzi ze wsi, zapach był mocny. Kto musiał, szedł za potrzebą do parku — jasne. Jedyny wychodek w „Obywatelskiej” nie wystarczał, zresztą najczęściej bywał zamknięty.
— Z ulicy przychodzą, panie kierowniku — skarżył się kelner Ludwiś. — Idą i idą z tymi zabłoconymi buciorami. A potem wracają i znów brudzą!
Kierownik kazał wychodek zamykać.
Miedza skrzywił się i zaraz zadzwonił do Targowskiego.
— Inżynierze — powiedział — jak wy dbacie o miasto? Ludzie nie mają nawet porządnego szaletu. Trzeba postawić obiekt.
Flacha był wtedy u Targowskiego i słyszał rozmowę. Architekt obiecał, że szalet wybuduje.
— Tak jest, towarzyszu sekretarzu — mówił. — Wstawimy do planu.
Minęły dwa lata i szaletu nadal nie było.
— Na skutek pieniactwa właściciela działki, na której zaprojektowano obiekt — mówił Targowski.
W pogodne dnie, zwłaszcza w lipcu i sierpniu („Turyści, turyści!”) Miedza często musiał zamykać okna. Zawsze wtedy dzwonił do prezydium i pytał:
— No i co z tym szaletem, inżynierze? Będzie w końcu czy nie?
— Właściciel gruntu odwołuje się od decyzji lokalizacyjnej — tłumaczył architekt. — Jak tylko załatwimy formalności, zaczniemy budować!
W ostatnich miesiącach Targowski przestał wierzyć w powodzenie sprawy i zaczął myśleć o nowej lokalizacji. Groszek nie wiedział jeszcze o tym.
— Zaczęło się wszystko od Domaradzkiej — mówił — siostry architekta. Ten Domaradzki jest referentem w POM-ie. Mieszkanie załatwił mu szwagier, przy rynku. W sierpniu, przed dwoma laty, teść Domaradzkiej zmarł. Na drugi dzień kobieta przyszła do mnie. Chciała trumnę na piątek, a w czwartek przyszła. Powiedziałem jej uczciwie: „Pani Domaradzka, nie zrobię w żadnym wypadku!” Akurat miałem pilną robotę — ławki do szkoły kończyłem. Zbliżał się nowy rok. A ona zaraz z krzykiem do mnie, że niby taki nieużyty jestem. I pojechali do Miłkowic. Niejaki Baran ma tam warsztat.
Stach Groszek zaśmiał się: — Ładną im trumnę wyszykował. Nie mogli to poczekać dzień?
Groszek pomilczał chwilę. — I tak, panie redaktorze, doszliśmy do sedna. To Domaradzka kazała bratu wychodek zbudować tutaj! Groszkowi na złość. — Ręce staremu zaczęły się trząść, głos się załamał.
Groszkowa pogłaskała go po dłoniach. — Nie denerwuj się, Jańciu, nie denerwuj! Przecież już morelowe drzewka w tym miejscu posadziłeś. Da Pan Bóg, nie postawią!
Stach śmiał się jeszcze: — Akurat Pana Boga będą pytać. Postawią i tyle!
Muszyna obiecał, że porozmawia z architektem. Zaraz potem zaczął podnosić się, dziękował za obiad. Starzy chcieli go zatrzymać, ale wymówił się spotkaniem (Flacha czekał w „Obywatelskiej”). Kiedy podawał rękę Piotrusiowi, spytał o bandaż. Groszkowa załamała ręce.
— Opowiedz, Piotrusiu, redaktorowi — powiedziała. — Jak na spowiedzi księdzu!
Piotrusia uderzył Szeląg tego dnia, kiedy aresztowano starego. Poprzedniego wieczoru chłopiec krzyknął za nauczycielem „prezes Lola!” Było ciemno, szli z Reńkiem daleko za Szelągiem — był pewien, że ich nie widział. Ale Szeląg musiał zapamiętać głos młodego Groszka i podczas dużej przerwy, następnego dnia, odwołał go na bok. Soczewiński z ich klasy opowiadał akurat, jak sprzedał WFM-kę.
— Taki stary grat, ale wmówiłem facetowi, że jest dobry. Wyczyściłem błotniki, błyszczały ładnie i gość uwierzył. Nawet nie wiem, czy do domu na niej dojechał! A ja z trzema patykami zostałem, tak?
Chłopcy śmieli się. Szeląg podszedł do Piotrusia, położył rękę na jego ramieniu.
— Groszek, pozwól no! — powiedział.
Było już po dzwonku — boisko opustoszało. Tylko Reniek stał kilka kroków obok i widział wszystko. Szeląg bez żadnego wstępu powiedział:
— Słuchaj, Groszek, jak jeszcze raz zawołasz, tak jak wczoraj, to pogadamy inaczej! — Poczerwieniał nagle (Reniek widział, jak zacisnął ręce) i dodał: — Na razie tyle! — I pięścią uderzył Piotrusia w twarz.
Reniek usłyszał to uderzenie — takie głośne klaśnięcie. Piotruś zaczął płakać. Szeląg, czerwony, krzyknął:
— Do klasy, do klasy!
Przez całą lekcję Piotruś trzymał się za ucho — skarżył się, że źle słyszy. Reniek śmiał się, kiedy wracali:
— Ale ci prezes przywalił! Dobrze, że tylko raz!
W domu ucho nie przestało boleć, Piotruś opowiedział o zdarzeniu rodzicom (opuścił tylko to, że krzyczał „prezes Lola!”, nikt jednak nie miał głowy tego dnia. Dopiero jak stolarz wrócił, Groszkowa opowiedziała o pobiciu wnuka.
— Kompres mu zaraz położyłam, ale jeszcze do dziś źle słyszy. Krwiak się podobno zrobił.
Groszek zdenerwował się, chciał zaraz iść do Kwasiborskiego. Stara i syn odradzali.
— Po co, po co? Jesteś teraz na widoku. Trzeba ludziom zejść z oczu!
Skończyło się na wizycie u lekarza. Gniazdowski powiedział, że bębenek jest uszkodzony, zapisał maść i kazał owijać głowę bandażem.
Muszyna nie chciał wierzyć.
— Pięścią w twarz? Natychmiast pójdę do szkoły! To niesłychane.
Groszkowa przestraszyła się nagle. — Panie redaktorze, ten Szeląg to zły człowiek. Będzie się później mścił.
— Lepiej zostawić, nie ruszać — przytakiwał Stach.
Muszyna nie chciał ustąpić. — Trzeba, kochani — tłumaczył. — Dziś dzieci, a jutro nas zaczną bić! — Wkładał ortalionowy płaszcz w korytarzu.
Groszkowie stali przy furtce, kiedy odchodził. Odwrócił się — pomachał ręką. Stali i patrzyli za nim. Muszyna zrobił takie zdjęcie: płot, między zielenią owocowych drzew dach domu i przy furtce oni wszyscy — siwa głowa starego, koronkowy kołnierzyk Groszkowej, Stach w czarnym garniturze, błyszcząca suknia jego żony. I Piotruś Groszek, najmłodszy — w mundurku ze srebrnymi guzikami i z głową w białych bandażach.

Do domu wrócił o szóstej. Lenka sama była w kuchni. Matka chodziła na majowe nabożeństwa wieczorami. Dziewczyna prała nylonową bluzkę w miednicy. Otworzyła Muszynie drzwi i cofnęła się szybko. Była w halce, przez którą przeświecał różowy stanik.
Muszyna pił z Jasiem Flachą od czwartej. Zatoczył się w korytarzu, potrącił rower. Wszedł za Lenką do kuchni. Dziewczyna przestraszyła się.
— Czego pan chce?
Muszyna w rozpiętym płaszczu, z przewieszonym przez ramię aparatem lustrzanką, stał pośrodku izby i chwiał się w przód i tył. Zaczął zbliżać się do Lenki, a ona, w tej halce, zasłaniając piersi mokrymi rękami, cofała się w stronę okna.
— Pani Lenko — powiedział (głos miał zmieniony). — Pani Lenko.
Dziewczyna oparła się o parapet. Ramiona zaczęły jej drżeć. Muszyna stanął blisko, objął mocno i pocałował. Poczuła zapach wódki. Zaczął ją popychać w stronę kozetki. Lenka opierała się, strącili z parapetu doniczkę z pelargonią. Ziemia zachrzęściła pod nogami. Muszyna sapał, aparat lustrzanka zsunął mu się z ramienia i stuknął o podłogę.
— Proszę mnie puścić! — powtarzała Lenka. — Panie redaktorze!
Upadli na kozetkę. Muszyna usiłował odpiąć Lence stanik. Porwał ramiączka halki. Wtedy zaczęła płakać. Ustąpiła nagle, tylko drżały jej ramiona i łzy ciekły przez palce. Ścierała je rękami czerwonymi od zimnej wody. Muszyna odpiął stanik i zaczął całować drobne piersi dziewczyny. Ślinił się, jego palce były ciepłe.
Później, dysząc leżał na kozetce. Zamknął oczy. Drobne krople potu wystąpiły na czole. Lenka jeszcze płakała. Odsunęła się od Muszyny, poprawiła spódnicę i zapięła stanik. Płacząc zaczęła zbierać łupiny doniczki z podłogi.
Muszyna po kilku minutach podniósł się z kozetki, zapiął spodnie, powiedział coś, czego Lenka nie zrozumiała, i wyszedł z kuchni. Znów potrącił rower w korytarzu. Słyszała, jak zamykał drzwi od pokoju obok. Pod oknem został niepotrzebny aparat lustrzanka. Leżał na ziemi z rozbitej doniczki.

Rano zatrzymał dziewczynę, kiedy wychodziła do prezydium. Nie ogolony, w poplamionych spodniach i zmiętej koszuli, wyjrzał z łazienki. Chwycił dziewczynę za rękę.
— Pani Lenko! — powiedział szeptem. — Przepraszam.
W sionce było ciemno, nie widziała dobrze jego twarzy. Usiłowała uwolnić rękę. Pachniało kiszoną kapustą z beczki, stary rower utrudniał przejście. Na szyi dziewczyny błysnęła czeska kolia.
— Pani Lenko — powtórzył Muszyna — gdyby pani zgodziła się zostać moją żoną, to ja gotów jestem wszystko zrobić. Zmienię się, przestanę pić. Jak Boga kocham.
Zamilkł. Woda kapała w łazience. Zadzwoniła cienko szklana kolia. I znów ramiona Lenki zaczęły drżeć. Spytała:
— Mówi pan poważnie?
— Jak Boga kocham. Widzi pani, ja chciałbym mieć kogoś...
Nie dokończył — pewno zabrakło mu słów. Lenka przestała wyrywać rękę. Stali tak w milczeniu, tylko woda kapała w łazience.
— Spotkajmy się wieczorem nad rzeką — poprosił Muszyna. — Tam na tej skarpie za ruinami. Przyjdzie pani o siódmej?
Skinęła głową. Puścił jej drobną rękę, patrzył, jak wychodziła. Zachrobotał klucz w zamku, potem kroki Lenki zastukały po płytkach chodnika i zapadła cisza.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.