Człowiek śmiechu/Część druga/Księga trzecia/Rozdział ósmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Zjawisko“ więcej nie wróciło.
Nie nawiedziło więcej widowiska Green-Boxu, ale zato nawiedzać poczęło umysł Gwynplaina.
Gwynplaine poniekąd został oszołomiony.
Zdało mu się, że dopiero po raz pierwszy w życiu ujrzał kobietę.
W połowie nawet upadku się dopuścił, począwszy się rozmarzać w sposób dziwny zaprawdę. Wystrzegać się należy marzeń, które się narzucają przemocą. Marzenie posiada tajemniczość i lotność woni kwiatowej. Tak się ono ma do myśli, jak zapach do tuberozy. Miewa niekiedy rozprężliwość jadowitych działań, przenikliwość zaś wyziewu. Struć się można marzeniami, jak wdychaniem kwiatu. Upajające to samobójstwo, wytworne, ale zgubne.
Samobójstwem duszy jest myśl nieprawa. To jej otrucie. Marzenie pociąga cię, łudzi, nęci, oplata, aż wreszcie robi sobie z ciebie współsprawcę. Przypuszcza cię niby do wspólnictwa w oszustwach, których się dopuszcza względem sumienia. Obrzuca cię zaklęciem. Następnie wtrąca cię w zepsucie. O marzeniu to samo się da powiedzieć, co o grze w karty. Rozpoczynasz od tego, żeś jest wyzyskiwany, a kończysz na tem, że sam oszukujesz.
Gwynplaine począł dumać.
On jak żyje nie widział kobiety.
Widział tylko cień jej we wszystkich kobietach z gminu; widział tylko jej duszę w Dei.
Obecnie ujrzał rzeczywistość.
Ujrzał ciało ciepłe i bijące tętnem, pod którego skórą czułeś przebieg krwi namiętnej, zarysy posiadające wykończenie marmuru oraz falowania toni, twarz świetlaną, ale wyniosłą i obojętną, na której odmowa kojarzyła się z przywabianiem, włosy mające niby odblaski pożogi, zalotność stroju przejętą i przejmującą dreszczem rozkoszy, kunsztowne obnażenie, zdradzające pogardliwą żądzę oddania się z odległości tłumowi, łatwość nie do zdobycia, zagadkowość pełną wdzięku, pokusę zaprawną powabem przewidywanej zguby, obietnicę zmysłom i zarazem groźbę duchowi, podwójne udręczenie: jedno będące żądzą, drugie obawą. Oto co on ujrzał. Ujrzał, słowem, kobietę.
Ujrzał zarazem więcej i mniej, niż kobietę, bo samicę.
Jednocześnie także boginią.
Słowem, samicę jakiegoś boga.
Tajemnica owa, której płeć na imię, po raz pierwszy mu się objawiła.
Ale gdzie? W nieprzystępnych krainach.
W nieskończonej odległości.
O! przeznaczenie, szyderstwa pełne! Duszę, tę rzecz niebiańską, on posiadał, on w ręku dzierżył — była to Dea; ale płeć, ową rzecz czysto ziemską, właśnie w najdalszej głębi nieba spostrzegał — była to owa kobieta.
I to jeszcze księżniczka.
Więcej, niż bogini, jak powiedział Ursus.
Co za zawrotna wyżyna! Marzenie nawet cofnęłoby się wobec podobnie stromego ziszczenia.
Czyż do tego stopnia oszaleje, żeby aż sobie myśl miał zaprzątnąć ową nieznajomą? Gwynplaine szamotał się sam z sobą.
Przywodził sobie na pamięć wszystko, co kiedykolwiek słyszał od Ursusa o tych zbytkownych egzystencjach, niemal już królewskich; bajania starego mędrca, dawniej w mniemaniu jego niepożyteczne, obecnie występowały na tle jego rozmyślań niby błyszczące żyły kosztownego kruszcu, jeśli wrażenia nasze zapomnienie zwolna przykurzy, cienka to tylko warstewka, którą zdmuchnie z łatwością lada okoliczność odpowiednia; Gwynplainowi żywo w umyśle stawał ten świat wspaniały, pański, do którego należała owa kobieta, jako coś bezlitośnie ciążącego na tym drugim, prostaczym, którego on był cząstką. Byłże on nawet cząstką choćby i tego świata? On, hecarz, który na drabinie społecznej niżej jeszcze stoi od najniższego zpośród ludu człowieka? Po raz pierwszy, od czasu kiedy myśleć począł, serce mu ścisnęło to uczucie własnej podłości, czyli, jakbyśmy po dzisiejszemu nazwali, upodlenia. Wszystkie opisy i wyliczania Ursusa, wszystkie jego liryczne zachwyty, wszystkie dytyramby na cześć zamków, parków, wodozbiorów, dziedzińców i krużganków, wszystkie jego opisy bogactw i potęgi owego wybranego świata, zmartwychwstawały w umyśle Gwynplaina pół namacalne, pół przyćmione. Doświadczał niby opętania od tych myśli. Żeby człowiek z ciała i kości mógł być lordem, wydawało mu się to niemożebnem. To jednak istniało. Rzecz nie do uwierzenia! W istocie są lordowie na świecie, ale czy z tej samej gliny, co inni śmiertelnicy? Chyba niepodobna. Czuł się rzuconym na samo dno ciemności, kędy zewsząd nieprzenikliwą miał wkoło siebie cembrowinę, i dopiero ponad głową, w zawrotnej gdzieś wyżynie, spostrzegał niewyraźnie, w olśniewającym zamęcie lazuru, jakieś postacie z promieni zmieszane, wpośród których królowała w chwale czarodziejska księżniczka.
Czuł w sobie jakąś dziwną potrzebę tej kobiety, ściśle zrosłą z niepodobieństwem.
I oto sprzeczność ta dotkliwa bezustannie mimo jego woli przerabiała się w jego umyśle: mieć tuż przy sobie w ścisłej i dotykalnej rzeczywistości duszę, w nieujętości zaś, gdzieś w głębi ideału — ciało.
Ale żadna z tych myśli nie przedstawiała mu się w dostatecznie określonym stanie. Mgła to była niby, którą nosił w sobie. Z chwilą każdą zmieniało to zarysy i przepływało. W każdym razie wynikało stąd głębokie zamroczenie.
Zresztą, myśl, że coś w tem wszystkiem może być dościgłego, ani na chwilę nie nawiedziła jego duszy. Nawet we śnie nie zamarzył żadnego zbliżenia ku księżniczce. I bardzo to szczęśliwie.
Drżenie szczebli podobnej drabiny, jeśliś raz postawił na nich stopę, może ci na zawsze w mózgu uwięznąć; mniemasz, że się ku Olimpowi wspinasz, a tymczasem zajeżdżasz do czubków. Wyraźna pożądliwość, któraby się w nim była zbudziła, przeraziłaby go strachem. Na szczęście nie doświadczył nic podobnego.
Do tego, czy ujrzy jeszcze tę kobietę? Zapewne nigdy. Zakochać się w światłości, przelatującej na widnokręgu, toż i szaleństwo nie zachodzi aż tak daleko. Wdzięczyć się do gwiazdy, na upartego jeszcze się to da zrozumieć; gwiazdę tę widzieć znowu możesz, wróci kiedyś na swoje miejsce, albo może być i całkiem stała. Ale czy podobna się zakochać w błyskawicy?
Kręcił się niby w zamkniętem kole niepozbytych marzeń. Kształty bożyszcza, świetniejącego w głębi loży wspaniale i zalotnie, rozpływały się pierzchliwie w tumanach jego myśli, następnie całkiem znikały. Myślał o tem, to znowu nie myślał, zaprzątał się czem innem i znowu wracał. Doświadczał poprostu wrażeń kołysania.
Przez kilka nocy spać mu to nie dało. W bezsenności tyleż marzyć można, co i we śnie.
Niemal niepodobną jest rzeczą wyrazić w określonych granicach zawiłe ruchy myśli krążących po mózgu. Wielką niedogodnością słowa jest to, że ma daleko wyraźniejsze zarysy, niż idee. Idee spływają się brzegami, słowa pozostają każde sobą. Pewna rozpierzchająca się strona duszy zawsze im się wymyka. Wyrażenie ma granice, których myśl nie posiada.
Ciemny ogrom naszego wnętrza jest tak bezmierny, że to, co się działo w głębi Gwynplaina, w myśli jego zaledwie dotykało Dei. Dea królowała, jak świętość, w samem jądrze jego ducha. Do niej nie mogło być zbliżenia.
A jednak dusza ludzka z samych sprzeczności jest złożona. Otóż i we wnętrzu Gwynplaina odbywało się starcie. Miałże jego samowiedzę? Zaledwie je przeczuwał.
Czuł w głębi siebie, od najkruchszej swojej strony (a każdy posiada stronę podobną), uderzanie jakichś pożądań. Dla Ursusa nie byłoby w tem nic ciemnego, Gwynplaine zdać sobie z tego sprawy nie umiał.
Bojowały w nim dwa poczucia: jedno ideału, drugie płci. Odbywają się tego rodzaju walki białego z czarnym anioła na moście, rzuconym ponad otchłanią.
Skończyło się na tem, że czarny anioł został w przepaść strącony.
Nagle, dnia pewnego, Gwynplaine nie pomyślał już o nieznajomej kobiecie.
Walka pomiędzy dwoma pierwiastkami, ów pojedynek pomiędzy jego ziemską a niebiańską stroną, wszystko to odbyło się w największych ciemniach jego istoty, i to w tak przepaścistej głębinie, że zaledwie się i to bardzo niewyraźnie na tem spostrzegł.
Co pewna, to że ani na chwilę nie przestał ubóstwiać Dei.
Gdzieś wewnątrz niego odbył się jakiś zamęt, krew jego przechorowała jakąś gorączkę, ale to już było znikło. Dea tylko pozostała.
Gwynplaine byłby się nawet zdumiał niemało, gdyby mu powiedziano, że Dea mogła być, choć na chwilę, w niebezpieczeństwie.
W ciągu paru tygodni widziadło, które zdawało się zagrażać tym dwojgu duszom, całkiem pierzchło.
W Gwynplainie pozostało już tylko serce, jako ognisko, a w niem miłość, jako płomień.
Zresztą, jakeśmy to powiedzieli, „księżniczka“ już nie wróciła.
Ursus uważał to za rzecz bardzo prostą. „Dukatowe“ damy należą do wyjątków. Taka osoba to ci wchodzi, płaci i znika. Za dużo to dobrego dwa razy rzecz podobna. Co zaś do Dei, to ta ani nawet wspomniała o kobiecie, która już należała do przeszłości. Prawdopodobnie nasłuchiwała, jak zawsze, skutkiem czego dostatecznie ją objaśniło niejedno tęskne westchnienie Ursusa, a czasem i wykrzyk jego mimowolny: — Ho, ho! Dukaty nie codzień kapią z nieba. — Więc też ani nawet nazwała więcej ową „kobietę“. Było w tem głębokie przeczucie. Dusza chwyta się niekiedy tych ostrożności niejasnych, których tajemnice nie zawsze sama zbadać może. Przemilczać kogoś, to jakby go się pozbywać. Pytając się o niego, lękasz się go przyzwać. Zastawiasz się od niego milczeniem, jakbyś drzwi przed nim zamykał.
Zdarzenie całe poszło w zapomnienie.
Czy nawet zaszło kiedy? Czy coś podobnego istniało? Przepłynąłże istotnie cień jaki pomiędzy Gwynplainem i Deą? Dea o tem nie wiedziała, Gwynplaine o tem już nie wiedział. Nie, doprawdy nic chyba nie było. Księżniczka sama rozpłynęła się w odległej dali, jakby przywidzenie. Była to tylko chwila urojenia, wyśniona przez Gwynplaina, z której się już był ocknął. Rozwianie się marzenia, podobnie jak rozdmuchnięcie tumanów mgły, nie pozostawia najmniejszego śladu; i oto po przejściu chmury tyleż się nie zmieniła miłość w sercu, ile nie uległo zmianie słońce na niebie.