Człowiek śmiechu/Część druga/Księga trzecia/Rozdział dziewiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Abyssus abyssum vocat.

Znikła również jeszcze jedna postać, mianowicie Tom-Jim-Jack. Przestał nagle odwiedzać oberżę Tadcaster.
Osoby, mające możność śledzenia wiadomości z życia wielkich panów londyńskich, mogły zauważyć w Gazecie Tygodniowej pomiędzy dwoma wyciągami z rejestrów parafjalnych notatkę: „Wyjazd lorda Dawida Dirry-Moir, obejmującego na rozkaz Jego Królewskiej Mości ponownie komendę swej fregaty w białej eskadrze krążącej obecnie u brzegów Holandji“.
Ursus zauważył, że Tom-Jim-Jack nie przychodzi, i głowił się nad tem mocno. Tom-Jim-Jack nie ukazywał się od pamiętnego dnia, w którym wyruszył z ową damą w poczwórnej karocy. Zaprawdę niemała to zagadka ten Tom-Jim-Jack, uwożący ni stąd ni zowąd księżniczki! Jakaż to interesująca tajemnica do zgłębienia! Ile tu pytań się nastręcza! Jak wieleby się powiedzieć dało! Dlatego właśnie Ursus nie pisnął ani słowa.
Ursus z doświadczenia życiowego wiedział jak sparzyć się można na zbyt śmiałej ciekawości. Ciekawość bowiem musi odpowiadać osobie ciekawskiego. Słuchając, wystawia się na szwank ucho, przyglądając się — oko. Najprzezorniej jest nic nie słyszeć i nic nie widzieć. Tom-Jim-Jack wsiadł do owej karocy książęcej, oberżysta był świadkiem tego wzniesienia. Widok marynarza, zasiadającego w karecie obok wielkiej damy, graniczącej z cudem, nakazywał Ursusowi oględność. Kaprysy życia sfer wyższych powinny być święte dla osób niższego stanu. Wszystkie te płazy, zwane biedakami, najlepiej uczynią, gdy zauważywszy coś niezwykłego, zaszyją się w swoją norę. Umieć zachować się spokojnie to siła. Jeśli nie masz szczęścia być ślepym, przymknij oczy; jeśli nie zostałeś obdarzony głuchotą, zatkaj uszy, jeśli łaskawy los nie nagrodził cię niemotą, unieruchom sam swój język. Wielcy są, czem chcą, mali — czem mogą, pomińmy nieznane. Nie zapuszczajmy się w mitologję; nie narażajmy się pozorom: miejmy głębokie poważanie dla bałwanów. Nie kierujmy naszych plotek ku wywyższeniom i zniżeniom zachodzącym w sferach wyższych, z nieznanych nam powodów. Są to dla nas, nędznych, przeważnie złudzenia optyczne. Metamorfozy są sprawą bogów; mogące się zdarzyć przemiany i rozkłady wielkich osobistości, unoszących się nad nami w obłoki, których zrozumieć niepodobna, a które badać jest niebezpiecznie. Zbytnie zwracanie uwagi na zabawy i fantazje olimpijczyków niecierpliwi ich, i nagły grom może łatwo nas pouczyć, że ten byk, zbyt ciekawie przez nas badany, jest Jowiszem. Nie rozchylajmy fałd podobnego murom płaszcza groźnych możnowładców. Obojętność jest mądrością. Nie poruszać się jest zdrowo. Udawaj trupa, to cię nie zabiją. Oto mądrość owadu. Ursus się jej trzymał.
Oberżysta, zaciekawiony, zagadnął go pewnego dnia:
— Jakoś nie widać zupełnie Toma-Jim-Jacka? — Aha — odparł Ursus — nie zauważyłem tego wcale.
Mistrz Nicless uczynił półgłosem jakąś uwagę, zapewne na temat niezwykłego zbliżenia Toma-Jim-Jacka z książęcą karocą, spostrzeżenie przypuszczalnie lekceważące i niebezpieczne, którego Ursus starał się nie słyszeć.
Ursus jednak był zanadto artystą, by nie miał żałować Toma-Jim-Jacka. Doznał pewnego rozczarowania. Nie zwierzył się jednak nikomu prócz Homo, jeaynego powiernika, którego dyskrecji mógł być pewien. Szepnął cichutko do ucha wilkowi.
— Odkąd Tom-Jim-Jack nas opuścił, odczuwam pustkę jako człowiek i chłód jako poeta.
To wynurzenie się sercu przyjaciela przyniosło ulgę Ursusowi.
Wobec Gwynplaina zachował zupełne milczenie o tej sprawie. Gwynplaine zaś również nie wspominał o zniknięciu Toma-Jim-Jacka.
Prawdę powiedziawszy, Gwynplainowi Tom-Jim-Jack był na razie mniej więcej obojętny. Myślał jedynie o Dei.
Zaczynał powoli zapominać. Dea nie domyślała się nawet wstrząśnienia, jakiego doznał. Jednocześnie ucichły intrygi i skargi przeciwko Człowiekowi Śmiechu. Nienawiść wypuściła z rąk swą ofiarę. Wszystko uspokoiło się w Green-Boxie i w pobliżu. Ani wędrownych artystów, ani księży. Ucichł pomruk okólny. Zapanowało powodzenie pozbawione groźby. Los miewa nieraz takie nagłe pogody. Pełne blasku szczęście Gwynplaina i Dei było narazie bez chmur. Powoli dosięgło stopnia, poza którym niema już wzrostu, stopnia, który nazywamy szczytem. Szczęście jak morze wzbiera, póki nie dosięgnie swej pełni. Ale ludzie, doznający doskonałego szczęścia, pamiętać muszą o tem, że po przypływie następuje odpływ. Morze znów opada.
By uzyskać niedosięgalność, trzeba być postawionym albo bardzo wysoko, albo bardzo nisko. To ostatnie stanowisko jest conajmniej równie pożądane jak pierwsze. Wymoczek łacniej uniknie zmiażdżenia, niż orzeł strzały. Dwie te istoty, Gwynplaine i Dea, mogły, jakeśmy to już zauważyli, więcej niż ktokolwiek inny na ziemi, cieszyć się bezpieczeństwem, jakie daje niepozorność; ale nigdy jeszcze nie czuli się tak bezpiecznymi, jak teraz. Żyli coraz bardziej jedno dla drugiego, jedno w drugiem, w ekstazie. Serce nasyca się miłością niby boską solą, która je konserwuje; stąd nieskazitelna miłość tych, którzy ukochali się w zaraniu życia, stąd świeżość dawnej długotrwałej miłości. Jest to niejako nabalsamowanie miłością. Na Filemona i Baucis złożyli się Dafnis i Chloe. Taka to starość, wieczoru podobnego świtowi, była zapewne przeznaczona Gwynptainowi i Dei. Narazie byli młodzi.
Ursus zapatrywał się na tę miłość, jak lekarz na swą klinikę. Miał zresztą to, co w owych czasach zwano „hippokratycznem spojrzeniem“. W patrywał się w Deę, wątłą i bladą, swoją przenikliwą źrenicą i pomrukiwał:
— To szczęście, że jest szczęśliwa!
Czasami znów mówił:
— Szczęście pójdzie jej na zdrowie.
Potrząsał głową i od czasu do czasu odczytywał uważnie w posiadanym starym szpargale Avicenjusza w przekładzie Vopiscusa Fortunatusa, wydanym w Louvain (Lowanjum) w r. 1650, ustęp o „zaburzeniach sercowych“.
Dea, ulegająca łatwo znużeniu, popadała często w poty i senność i co dnia, jak wiemy, odbywała drzemkę popołudniową. Pewnego dnia, gdy zasnęła na skórze niedźwiedziej, a Gwynplaine był nieobecny, Ursus pochylił się ostrożnie i przyłożył ucho do serca Dei. Zdawał się na słuchiwać przez chwilę, a prostując się, szepnął: „Żeby tylko nie doznała jakiego wstrząśnienia. Ta rysa wnetby się powiększyła“.
Publiczność nadal tłoczyła się na przedstawieniach Zwyciężonego Chaosu. Powodzenie Człowieka Śmiechu zdało się być niewyczerpane. Wszyscy tu przybiegali: już nietylko z Southwark, ale nieco i z Londynu. Publiczność była obecnie różnolita; nie sami już tylko majtkowie i stangreci; według opinji mistrza Niclessa, znawcy motłochu, znajdowało się pośród tego tłumu sporo szlachty i baronetów w gminnem przebraniu. Przebieranie się jest jedną z rozkoszy Sumis i było naówczas bardzo w modzie. Ta arystokracja wmieszana w tłum pospolity była pomyślną oznaką, dowodziła, że rosnące powodzenie ogarniało i Londyn. Sława Gwynplaina stanowczo znalazła dostęp do szerokiej publiczności. Tak też było rzeczywiście. Cały Londyn mówił o Człowieku Śmiechu. Mówiono o nim nawet w klubie Mohock, siedlisku lordów.
W Green-Box nie domyślano się tego wcale; zadawalniano się spokojnem szczęściem. Upojeniem Dei było móc co wieczór pogładzić płowe kędziory Gwynplaina. Nawyk ma w miłości przemożne znaczenie. Całe życie się w nim zaśrodkowuje. W schód słońca jest nawykiem wszechświata. Świat jest kochanką, słońce — kochankiem. — Światło jest karjatydą olśniewającą, która podtrzymuje świat. Codziennie przez jedną wzniosłą chwilę, ziemia pokryta nocą wspiera się na wschodzącem słońcu. Dea, niewidoma, odczuwała ponowny napływ ciepła i nadziei w chwili, gdy dłoń jej dotykała głowy Gwynplaina. Dwie istoty ciemne, uwielbiające się nawzajem, pogrążone w miłości i zupełnej ciszy, zgodziłyby się trwać tak przez wieczność.
Pewnego wieczoru, Gwynplaine, w nadmiarze szczęścia, który jak upojenie wonią przyprawia o boską niemoc, wałęsał się swoim zwyczajem po skończonem przedstawieniu po łące w oddaleniu paruset kroków od Green-Boxu. Bywają takie chwile ulgi, w których wylewa się nadmiar serca. Noc była czarna i przezroczysta. Gwiazdy przyświecały jasno. Plac jarmarczny był opustoszały. Sen i zapomnienie zapanowały w barakach porozrzucanych wokół Tarrinzeau-field.
Jedno tylko światło nie było zgaszone; była to latarnia oberży Tadcaster, przy otwartej w oczekiwaniu powrotu Gwynplaina.
Dzwonnice pięciu parafij Southwarku wydzwoniły tylko co jedna po drugiej różnemi głosami północ.
Gwynplaine myślał o Dei. O czemżeby innem miał rozmyślać? Ale tego wieczoru, dziwnie zmieszany, pełen lęku, niepozbawionego uroku, myślał o Dei, jak mężczyzna myśli o niewieście. Czynił sobie wyrzuty. Było to poniżenie. Rozpoczynał w nim swoje działanie głuchy napór małżonka. Słodka a nagląca niecierpliwość. Przekraczał niewidzialną granicę; przed nią znajduje się dziewica, za nią kobieta. Badał sam siebie z niepokojem; możnaby powiedzieć, że oblewał się wewnętrznym rumieńcem.
Gwynplaine z lat pierwszych w nieświadomości tajemniczego w zrastania zwolna przeobraził się całkowicie. Dawny niewinny młodzieniec czuł, że obejmuje go niepokojący zamęt. Posiadamy ucho światła, do którego przemawia duch, i ucho ciemności, do którego przemawia instynkt. Przez to ucho, wzmagające dźwięki, dochodziły go nęcące podszepty nieznanych głosów. Nawet u najczystszego młodzieńca, marzącego o miłości, pewne zgęszczenia ciała stają w końcu pomiędzy nim a jego marzeniem. Zamysły tracą swą przejrzystość. To, do czego się nie przyznajemy, a co stanowi wolę natury, wkracza w obszar naszej świadomości. Gwynplaine odczuwał jakiś apetyt materji, zawierającej wszelkie pokusy, której prawie zupełnie pozbawiona była Dea. W gorączce, która wydawała mu się chorobliwą, przeistaczał Deę w nieco niebezpieczny sposób, starając się za pomocą przesady doprowadzić tę postać seraficzną do ziemskiej kobiecości. Ciebie, kobieto, nam potrzeba.
Miłość znuży się wkońcu nadmiarem raju. Pożąda pałającej skóry, silnego wzruszenia, elektryczności niepowetowanego pocałunku, rozwianych włosów, celowego uścisku. Gwiazdowość krępuje. Eteryczność cięży. Nadmiar nieba w miłości to nadmiar paliwa w ogniu; cierpi na tem płomień. Dea uchwytna i ogarnięta, zawrotne zbliżenie łączące dwoje istot w twórczej tajemnicy, oto mara rozkoszna, która nawiedziła Gwynplaina. Kobieta! Słyszał wewnątrz siebie ten potężny zew przyrody. Niby Pigmaljon marzenia, z błękitu kształtujący Galateę, poprawiał zuchwale w głębi duszy nieskazitelny zarys Dei; zarys zbyt niebiański i niedość rajski; bowiem raj to Ewa; a Ewa była samicą, matką cielesną, mamką ziemską, świętem łonem pokoleń, niewyczerpaną piersią mleczną, niańką nowonarodzonego świata; a pierś wyłącza skrzydła. Dziewictwo jest jedynie nadzieją na macierzyństwo.
W dotychczasowych marzeniach Gwynplaina Dea zawsze unosiła się wysoko, ponad ciałem. W tej chwili szału usiłował myślą ściągnąć ją na padół, pociągał za ową nić płci, za pomocą której ziemia trzyma na uwięzi każdą młodą dziewczynę. Żadne z tych ptasząt nie może ujść niewoli. Dea na równi z innemi podlegała temu prawu, i Gwynplaine, choć niezupełnie się do tego przyznawał, niewyraźnie pragnął, by mu się poddała. Pragnienie to, mimowolne, powracało nieustannie. Wyobraźnia malowała mu Deę, jako istotę ziemską. Niesłychany obraz: Dea, już nie jako ekstatyczna istota, ale jak o uosobienie lubieżności; głowa Dei na poduszce. Wstydził się sam przed sobą tej zuchwałej wizji; uważał ją za pewną profanację; opierał się temu opętaniu, odwracał się odeń, lecz wizja wracała; zdawało mu się, że popełnia zbrodnię przeciw niewinności. Dea była dlań obłokiem. Z drżeniem uchylał obłok, jak gdyby podnosił koszulę. Był kwiecień.
Stos pacierzowy ma swoje rojenia. Stawiał kroki niepewnie, z roztargnionem wahaniem, jak to bywa, gdy jesteśmy zupełnie samotni. Gdy nie czujemy ludzi wokoło siebie, myśli nasze wędrują samopas. Dokąd biegła myśl Gwynplaina? Nie śmiałby przyznać się do tego sam przed sobą. Czy do nieba? Nie. Do łoża. Wyście nań patrzyły, gwiazdy.
Dlaczego mówi się: zakochany? Powinnoby się raczej mówić: opętany. Być opętanym przez djabła, to wyjątek, być opętanym przez kobietę, to reguła. Każdy mężczyzna podlega napadom takiego obłąkania. Jakąż czarownicą jest każda ładna kobieta!
Prawdziwe imię miłości to niewola.
Bierze nas w niewolę dusza kobiety. I jej ciało. Nieraz bardziej ciało niż dusza. Dusza jest kochanką, ciało — władczynią.
Spotwarzamy szatana. To nie on skusił Ewę. To Ewa jego skusiła. Pochop wyszedł od kobiety. Lucifer przechodził spokojnie. Spostrzegł niewiastę. Stał się Szatanem.
Ciało to powłoka nieznanego. Rzuca wyzwanie swą wstydliwością. Trudno o coś bardziej niepokojącego. Ciało, ta bezczelna powłoka, sroma się.
W danej chwili więził Gwynplaina i targał nim ów straszliwy pociąg do powłoki zewnętrznej. Straszna to chwila, gdy obejmie człowieka pożądanie nagości. Jakże łatwo upaść w tej chwili. Ileż mroków w tej bieli Wenery! Jakiś głos potężny wzywał w nim Dei. Dei dziewki, Dei połowicy mężczyzny, Dei z ciała i płomienia, Dei o piersi obnażonej. Odpychał nieomal anioła. Przełom tajemniczy przeżywany przez każdą miłość i niebezpieczny dla ideału. Twórcza przyroda dąży do swojego celu.
Chwila skażenia niebiańskiego.
Miłość Gwynplaina do Dei stawała się ślubną. Miłość dziewicza jest przejściowa. Nadeszła chwila. Gwynplaine pożądał tej kobiety.
Potrzebna mu była kobieta.
Pochyłość, której kres jest dla nas niewidoczny.
Zew niewyraźny przyrody jest nieubłagany.
Kobieta, jakaż to otchłań! Na szczęście dla Gwynplaina istniała tylko jedna jedyna kobieta, Dea. Jedyna, której pragnął. Jedyna, która go chciała.
Gwynplaina zdjął dreszcz nieokreślony, zew żywotny nie skończoności.
Wiosna to była. Gwynplaine pełną piersią brał w siebie owe bezimienne tchnienia gwiaździstych ciemni. Szedł ciągle, rozkosznym zewsząd opływany obłędem. Błąkające się w powietrzu wonie żywo krążących soków roślinnych, przebłyskujące w cieniach tu i owdzie odblaski, pękania gdzieś daleko kwiatów nocnych, senne szmery, dolatujące z gwiazd kryjących się w gęstwinie, szepty wód i liści, tchnienia tysiąca przedmiotów, powiewy to orzeźwiające, to ciepłe, słowem całe to tajemnicze budzenie się majowych godów, to tylko jedna niezmierna pieśń rozkoszy, wyzwanie uderzające do głowy, pośród którego odchodzi od siebie dusza. Ideał nie wie już wtedy, co sam mówi.
Ktoby był wtedy widział idącego Gwynplaina, byłby pomyślał: — Ten człowiek jest pijany.
W istocie bowiem niemal się on zataczał pod ciężarem wzruszeń swojego serca, a także wrażeń wiosny i nocy.
Osamotnienie miejsca jego przechadzki było tak milczące, że chwilami człowiek ten myślał głośno.
Widząc, że cię nikt słyszeć nie może, chętnie głośno rozmawiasz sam z sobą.
Przechadzał się tak krokiem powolnym, z głową spuszczoną, z rękoma zaplecionemi z tyłu, z rozwartemi palcami.
Nagle uczuł, jakby mu się coś wśliznęło pomiędzy te rozwarte bezwładności palców.
Żywo się odwrócił.
W dłoni swojej ujrzał papier jakiś, przed sobą zaś jakiegoś człowieka.
Ten to człowiek, podsunąwszy się ku niemu z ostrożnością kota, wsunął mu był ten papier między palce.
Papier był listem.
Człowiek, dostatecznie oświetlony gwiaździstym półcieniem, małego był wzrostu, pyzaty, młodziutki, ale poważny, ubrany zaś w odzienie barwy płomienistej, narzucone na wierzch długą czarną opończą, zwaną naonczas capenoche, co znaczy po hiszpańsku okrycie nocne. Na głowie miał czapeczkę karmazynową, w rodzaju krymki, na znak służebnictwa złotem obszytą. Na czapeczce tej zatknięte było pióro czaple.
Stał nieporuszony. Myślałbyś, że to jaki kształt przyśniony.
Gwynplaine poznał w nim pazia księżniczki.
Zanim zdołał wykrzyknąć ze zdumienia, uprzedził go cienki, pół chłopięcy, pół kobiecy głosik pazia, mówiący co następuje:
— Bądź pan jutro o tej samej godzinie u wejścia na most Londyński. Czekać tam na ciebie będę i sam cię zaprowadzę.
— Dokąd? spytał Gwynplaine.
— Tam, gdzie jesteś oczekiwany.
Gwynplaine mimowolnie rzucił okiem na list, który trzymał w drżącej ręce.
Kiedy znowu wzrok podniósł, pazia już przed nim nie było.
Tylko w głębi pustego rynku błąkał się jakiś kształt ciemny, pomniejszający się i mierzchnący coraz niewyraźniej. Był to ów paź, oddalający się szybkim krokiem. Wreszcie zaszedł za róg ulicy i znikł, jakby go nigdy nie było.
Gwynplaine popatrzał czas jakiś za tem rozpływającem się widziadłem, poczem listowi przypatrywać się począł. Bywają chwile w życiu, w których to, co ci się przytrafia, zdaje się wcale nie było; tak dalece osłupienie w odległości cię trzyma od zaszłego zdarzenia. Gwynplaine przybliżył sobie list do oczu, właśnie jakby go przeczytać chciał; ale wtem spostrzegł zdumiony, że tego uczynić nie może z dwóch nader słusznych powodów: naprzód, że go nie odpieczętował, a następnie, że było zupełnie ciemno. Upłynęło nieco czasu, zanim sobie przypomniał, że jest jeszcze światło w zajeździe. Postąpił parę kroków, ale w stronę całkiem przeciwną, jak człowiek, który ani nawet wie, dokąd idzie. Lunatyk, któremuby widmo list jakiś wręczyło, nie szedłby inaczej.
Opamiętał się wreszcie, podbiegł raczej niż podszedł ku błyskającemu przez drzwi uchylone światłu i przy jego niepewnej jasności raz jeszcze bacznie list obejrzał. Na pieczątce żadnego nie było wycisku, na odwrotnej zaś stronie był tylko napis: Do Gwynplaina. Drżącą dłonią złamał pieczątkę, list wyjął i, ku światłu go skierowawszy, oto co w nim wyczytał:
„Tyś szkaradny, a ja piękna. Tyś hecarz, a ja wielka dama. Jam pierwsza z pierwszych, tyś najostatniejszy. A jednak chcę być twoją. Kocham cię. Przyjdź!“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.