Człowiek śmiechu/Część druga/Zakończenie/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gwynplaine nie mógł powstrzymać wykrzyku:
— To ty, Homo!
Homo pokręcił ogonem. Oczy mu się iskrzyły w ciemności. Patrzał w Gwynplaina.
Poczem zaczął mu znowu lizać ręce. Gwynplaine chwilowo zachwiał się, jakby pijany. Od tego niezmiernego powrotu nadziei niezmiernego też doznał wstrząśnienia. Homo! Cóż za zjawisko! Od dwóch dni przeszło wyczerpał był, możnaby powiedzieć, wszystkie odmiany uderzeń gromu; obecnie uderzał w niego grom radości. Odzyskana pewność, a przynajmniej światełko do niej wiodące, nagłe wdanie się tajemniczej jakiejś łaskawości, będącej może losu udziałem, życie w najczarniejszej grobu godzinie mówiące: — Oto jestem! — chwila, w której nie wyczekujesz już niczego, zarysowująca ci nagle uleczenie i swobodę, coś, jakby punkt oparcia odzyskany na samej krawędzi zaprzepaszczenia — jeden Homo był tem wszystkiem. Gwynplaine wilka niby w światłościach ujrzał.
Tymczasem Homo się odwrócił. Zrobił kilka kroków i spojrzał poza siebie, jakby chcąc widzieć, czy Gwynplaine za nim idzie.
Gwynplaine w istocie poszedł za nim. Homo, kręcąc ogonem, udał się w dalszą drogę.
Droga ta szła pochyłością wybrzeża Effroc-stone. Ta pochyłość prowadziła do brzegu Tamizy. Gwynplaine prowadzony przez wilka szedł tą pochyłością.
Co pewien czas Homo, odwracając się, spoglądał w stronę Gwynplaina.
W pewnych stanowczych okolicznościach nic nie jest bliższe rozumu serca, jak prosty instynkt przywiązanego zwierzęcia.
Są przypadki, w których pies czuje potrzebę iść za swoim panem, w drugich znowu być mu przewodnikiem. Wtedy zwierzę bierze na siebie kierunek ludzkiego ducha.
Nieokreślona jakaś konieczność popycha go do stania mu się przewodnikiem. Czy zwierzę przeczuwa w tedy trudne przejście, oraz potrzebę dopomożenia człowiekowi do jego przebycia? Prawdopodobnie nie, a może i tak. W każdym razie ktoś za nie wie o tem. Powiedzieliśmy to już, jak dalece często w życiu wspaniałomyślne pomoce, o których mniemamy, że przychodzą zdołu, zgóry pochodzą. Nie znamy wszystkich kształtów, jakie może Bóg przybrać. Czem jest to zwierzę? Opatrznością.
Przybywszy na wał nadbrzeżny, wilk biec począł wąskim językiem ziemi, idącym wzdłuż Tamizy.
Nie odzywał się wcale, nie szczekał, biegł sobie milczący. W każdej okoliczności Homo zwykł był powierzać się swojemu instynktowi i spełniać obowiązek, nieinaczej jednak jak z myślącą wstrzemięźliwością wywołańca.
Po zrobieniu kilkudziesięciu kroków, nagle się zatrzymał. W prawo znajdował się rodzaj grobli wiszącej na palach, u której krańca zarysowywał się w ciemności kształt jakiegoś, dość dużego, statku. Na jego pomoście, jak się zdawało u dzioba, błyszczała w powietrzu światłość przymroczona, przypominająca nocną lampę bliską zgaśnięcia.
Wilk, raz się jeszcze upewniwszy, że Gwynplaine za nim idzie, odsądził się i wskoczył na ową groblę, będącą rodzajem długiej szyi krytej deskami, pod którą przez szpary w podłodze widać było. z szumem płynącą wodę. Za chwilę obaj znajdowali się u jej kresu.
Statek, uczepiony u tej grobli powietrznej, był jedną z tych kryp holenderskich, co to mają dwa pomosty z wgłębieniem, obyczajem japońskim, pośrodku. Wgłębienie to, sięgające aż dna statku, przeznaczone było na pomieszczenie ładunku; schodziło się zaś do niego po drabinach. Papierowe okręciki, które sobie dzieci robić zwykły, wielce są do takich kryp podobne. Pod pomostami, ze stron obu znajdowały się kajuty z małemi okienkami, powycinanemi w krawędziach statku, oraz drzwiami, wychodzącemi na dno wgłębienia. Zapełniając ładunkiem przestrzeń środkową, pozostawiano zwykle przerwy pomiędzy pakami, ażeby swobodnie tam tędy przechodzić można. Maszty tkwiły w pomostach. Dwa ich było. Jeden się nazywał święty Piotr, drugi święty Paweł; statek bowiem, na podobieństwo kościoła powszechnego, pod wezwaniem tych dwu apostołów żeglował. Oprócz wzmiankowanego wyżej przejścia dołem, górą jeszcze, od jednego pomostu ku drugiemu, rzucona była kładka, zwieszona, niby chiński mostek, ponad całem wgłębieniem środkowem. W razie niepogody, celem ochronienia ładunku mieszczącego się w przerwie, od jednej i od drugiej strony statku podnoszono obszerne klapy, zbite z silnych desek, łączące się zaś środkiem nakształt dachu, skutkiem czego okręt cały stawał się jak najszczelniej zamknięty. Krypy podobne, wielce ciężkiej budowy, miewały zwykle belkę zamiast sztaby, siła bowiem steru stosować się, jak wiadomo, powinna do ciężkości statku. Niewięcej jak trzech ludzi, to jest patron i jego dwaj majtkowie, nadto chłopak okrętowy, aż nadto wystarczali do kierowania tą niezgrabną morską machiną. Pomosty, jakeśmy już to powiedzieli, nie posiadały najmniejszej wokoło krawędzi.
Statek ten, wyglądający z pozoru jakby potężna, pękata, całkiem poczerniała już skorupa, miał na sobie wypisane białemi głoskami, widzialnemi nawet w nocnej pomroce: Vograat. Rotterdam.
W owych czasach rozliczne zajścia morskie, świeżo zaś pobicie ośmiu okrętów barona de Pointi u przylądka Ouarnero, zmuszając całą francuską flotę cofnąć się aż ku Gibraltarowi, wymiotły były do czysta cały kanał La Manszy, tak, że na przestrzeni pomiędzy Londynem i Rotterdamem nie było już ani jednego wojennego okrętu, co pozwalało statkom kupieckim krążyć tam tędy w najzupełniejszej swobodzie.
Statek, o którym mówimy, tylną swoją częścią dotykał niemal poziomu grobli, tak, że wejść do niego było prawie stąpić stopniem tylko niżej. Więc też naprzód Homo, a za nim Gwynplaine jednym skokiem na niego się dostali. Pomost wyglądał pusty całkiem, i nie było na nim najmniejszego ruchu. Ale osada statku zdawała się już być na jego pokładzie. Widocznie bowiem stał w gotowości do odpłynięcia, co widać było po najzupełniejszem środkowego przedziału pakami i skrzyniami zapełnieniu. Podróżni jednak zapewne się już pokładli i posnęli w kajutach podpomostowych, widocznie bowiem odpłynąć miano nocą, a w podobnym wypadku życie na statku równo ze świtem się dopiero budzić zwykło. Co zaś do osady, to ta może wieczerzała, sposobiąc się do przyszłej roboty w kryjówce, zwanej naonczas kajutą majtkowską. Takim tylko sposobem wytłomaczyć było można osamotnienie obu pomostów połączonych kładką.
Wilk, który aż dotąd niemal biegł szybko, na statku stanąwszy, począł się niejako skradać cichaczem. Ruszał jeszcze ogonem, ale już nie tak radośnie, jak wprzódy, tylko raczej z wyrazem pewnego niepokoju. Ciągle jednak naprzód idąc, z tylnego pomostu wszedł wreszcie na kładkę.
W tej chwili Gwynplaine po drugiej stronie światło jakieś ujrzał. Latarnia to była, którą już poprzednio ujrzał z daleka. Stała ona na ziemi, u stóp przedniego masztu. Odblask jej zarysowywał na ciemnem tle głębi coś mającego cztery koła. Gwynplaine odrazu poznał dawną budę Ursusa.
Biedna ta kletka drewniana, zarazem wóz i chata, wśród której upłynęło mu dzieciństwo, przykrępowana była do stóp masztu tęgiemi postronkami, których węzły pośród kół się plątały. Od dawna już nie używana, wyglądała całkiem podupadła na siłach; nic tak nie podkopuje równie ludzi jak rzeczy tego świata, jak bezczynność; bud a ta wyglądała nędznie, pochylona od starości. Wyjście z użycia już i tak ją było zdrętwiło, obecnie dopełniła reszty owa nieuleczalna choroba, będąca starością. Więc też powykoszlawiana i zbutwiała, zdawała się uginać pod własnym ciężarem z wszelkiemi pozorami padania w gruzy. Wszystkie jej części przedstawiały widok powolnego zniszczenia; żelaza były rdzą poprzejadane, skóry poprzedziurawiane, drzewo pozadzierane w drzazgi. Przez szpary jej i powybijane szybki przechodziły naprzestrzał promienie latarni. Koła nawet powykrzywiane były. Ściany, podłoga i osie wydawały się wyczerpane z utrudzenia. Całość przedstawiała coś przygnębionego i błagającego litości. Dwie wyskoczne wyniosłości u koziołka wyglądały jakby dwie ręce ku niebu wzniesione. Słowem, cała ta nieboszczka wydawała się dziwnie roztrzęsiona. Od jej spodu zwieszał się jeszcze łańcuch, będący niegdyś własnością Homa.
Odnaleźć znowu swoje życie, swoją szczęśliwość, swoją miłość, i bez tchu przybiec ku temu, toż takie zdaje się jest prawo przyrody. Zapewne, z wyjątkiem jednak wypadku głębokiego wzruszenia. Kto zachwiany całkiem i najzupełniej strapiony, tylko co przeszedłszy szereg klęsk do zdrad podobnych, ku dawnemu swemu szczęściu się wydziera, ten w radości nawet przezorność zachowuje, ten obawia się udzielić coś ze swej złej doli tym, których kocha, ten lęka się w sobie czegoś smutno zaraźliwego, więc ku wybawieniu z niedoli tylko z ostrożnością podchodzi. Raj ci się wprawdzie otwiera, ale zanim stopę na progu jego postawisz, bacznie się jeszcze rozglądasz tu i owdzie.
Więc też Gwynplaine, od wzruszenia na nogach się chwiejąc, wahał się.
Tymczasem wilk poszedł spokojnie się położyć przy swoim łańcuchu.