Człowiek śmiechu/Część druga/Zakończenie/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Barkilphedro do orlicy mierzył, a trafił w gołębia.

Opuszczony był stopień od budy, również i drzwi od niej uchylone; ale w głębi nie było nikogo; skąpe światło, wchodzące przez szybki od przodu, zarysowywało w półcieniu smutne wnętrze izdebki. Napisy Ursusa, sławiące wielkość lordów, odbijały się wyraźnie na deskach bielonych, będących jednocześnie murem na zewnątrz i ścianą od wewnątrz. U drzwi, na gwoździu, Gwynplaine ujrzał uczepioną swoją opończę i fartuch skórzany, niby odzienie po zmarłym, wiszące w kostnicy.
Nie miał na sobie w tej chwili ani zwierzchniego odzienia, ani kamizelki.
Buda zasłaniała sobą coś rozciągniętego u stóp masztu na pomoście; światło latarni jednak tam padało. Był to siennik. Na nim zdawał się ktoś leżeć. Coś się tam nawet ruszało.
Głos było słychać. Gwynplaine, budą oddzielony, nadsłuchiwać począł. Był to głos Ursusa.
Głos ten, tak chropowaty po wierzchu, tak jednak czuły w głębi, który tyle razy wyburczał, a przecież tak przedziwnie kierował zawsze Gwynplaina, nie posiadał już dawnego swego żywotnego i przenikliwego dźwięku. Był niepewny i cichy, i co chwila przerywał się westchnieniem. Zaledwie już był podobny do dawnego owego, pełnego siły, głosu Ursusa. Wyglądał jakby mowa kogoś, którego całe szczęście już w mogile. Głos także cieniem się stać może.
Ursus zdawał się sam z sobą rozmawiać. Jak wiemy, było mu to rzeczą wielce zwyczajną.
Gwynplaine oddech wstrzymał, ażeby ani słowa nie stracić z mowy Ursusa, i oto co usłyszał:
— Podobny statek wcale nie bywa bezpieczny. Niema tu nigdzie krawędzi. Jak przyjdzie kołysanie, to ani sposobu nie wpaść w morze z pomostu. W razie niepogody wypadłoby ją przenieść do kajuty, coby się na djabła zdało. Lada wstrząśnięcie, lada przestrach, i oto żyła w sercu pęknąć może. Widziałem tego przykłady. Do licha! Co to z nami będzie? Czy ona aby śpi? Śpi. Myślę, że śpi. Może zemdlała? Nie. Ma puls dość silny. Pewno śpi. Sen zawszeć to przerwa. Najlepsza to pono ślepota. Żeby tylko tu nikt nie przyłaził. Panowie, jeżeli jest ktoś na pokładzie, proszę was nie hałasujcie. Nie zbliżajcie się, jeżeli wam wszystko jedno. Wiecie, osobie o wątłem zdrowiu należy się pieczołowitość. Ma gorączkę, widzicie. Jest młodziutka. To mała dziewczynka ma gorączkę. Wyniosłem jej ten materac na pokład, żeby miała trochę powietrza. Tłomaczę to, byście mieli względy. Padła zmęczona na ten siennik, jakby tracąc przytomność. Ale przynajmniej śpi. Żeby tylko jej kto nie obudził. Zwracam się do kobiet, jeżeli są tu ladies. Młoda dziewczyna, to litość sama. Jesteśmy tylko biednymi hecarzami, proszę o trochę dobroci, a jeśli trzeba coś zapłacić, żeby było cicho, to zapłacę. Dziękuję wam bardzo, panie i panowie. Czy jest tam ktoś? Nie. Zdaje się, że niema nikogo. Mówię napróżno. Tem lepiej. Panowie, dziękuję, jeśli jesteście, i bardzo dziękuję, jeśli was niema. Czoło ma całe zapotniałe. Ha, wróćmy znowu, skądeśmy wyszli. Włóżmy sobie znów na szyję obrożę galerniczą. Wróciła cała nędza wczorajsza. Owa ręka, owa straszliwa ręka, której nie widzisz, ale którą zawsze czujesz n ad sobą, nagle zawróciła nas znowu ku czarnej stronie przeznaczenia. Co tam! Po dawnemu będzie się miało odwagę. Byle tylko ta dziewczyna chciała być zdrową. Głupio to wygląda, że mówię tak do siebie głośno, ale trzeba, żeby czuła, że jest ktoś przy niej, jeżeli się obudzi. Oby tylko mi jej nie obudzono nagle. Bez hałasu, na miłość Boga! Wstrząs, któryby ją poderwał na nogi, nicby jej się nie przysłużył. Żleby było, gdyby ktoś tędy przechodził. Zdaje się, że ludzie śpią na statku. Składam dzięki Opatrzności za to ustępstwo. No, a Homo? Gdzie też jest Homo? W całym tym tartasie na śmierć zapomniałem go uwiązać; wszystko mi już z ręki wypada; już jest z godzina, jakem go nie widział, i zapewne gdzieś sobie poszedł poszukać wieczerzy. Byle się chociaż jem u nie przytrafiło co złego.
Tu zawołał zcicha:
— Homo! Homo!
Homo zlekka zastukał ogonem w podłogę pomostu.
— A, jesteś, to dobrze. Chwała Bogu. Jeszcze Homa stracić, to jużby było za wiele. Poruszyła ręką. Obudzi się może. Cicho bądź, Homo. Ale otóż odpływ się zaczyna. Niebawem puścimy się W drogę. Myślę, że będzie przynajmniej pogoda tej nocy. Ani odrobiny wiatru. Chorągiewka na maszt opadła; podróż będzie wcale niezła. Zapomniałem, jaka to teraz odmiana księżyca. Dea coś wygląda blado. To z osłabienia. Ale nie, coś jest mocno czerwona. To zapewne z gorączki. Ale gdzież tam! Owszem, wcale dobrze wygląda. Musi być całkiem zdrowa. Już nawet jasno nie widzę. O mój biedny Homo, już ja nawet nie widzę jak się należy! Więc trzeba będzie na nowo rozpocząć życie. Zabierzemy się znów do pracy. Bo już nas tylko dwóch zostało. Obaj dla niej jednej pracować będziemy. Bo też to nasze wspólne dziecko. A, już ruszamy. No, to bądź zdrów, Londynie. Dobranoc ci, niech cię djabli porwą, piekielny Londynie!
W istocie statek wstrząsnął się zlekka, jakby puszczony z łańcucha. Jednocześnie też coraz większa pomiędzy nim i groblą tworzyć się poczęła rozpadlina. Po przeciwnej stronie statku, u steru, zjawił się człowiek jakiś, patron zapewne, który, odczepiwszy łańcuch, począł rudlem kierować. Człowiek ten, zajęty tylko swoją czynnością, zdawał się nic innego nie słyszeć ani widzieć, prócz swego wiatru i wody, podobny do widziadła, trzymającego sobie belkę na ramieniu. Prócz niego, nie było więcej nikogo na pomoście. Póki się rzeką jeszcze żeglowało, jeden pracownik aż nadto wystarczał.
W chwil kilka statek płynął już środkiem koryta. Działo się to bez najmniejszego wstrząśnienia, rzeka bowiem była całkiem spokojna. Tylko odpływ nader rwisto krypę unosił. Więc też czarne zarysy Londynu coraz nikłej tonęły w mgłach oddalenia.
Ursus mówił dalej:
— To nic, dam jej zażyć digitalisu. Gdyż się bardzo obawiam maligny. Rękę ma całkiem spotniałą. Ależ się to dopiero na nas zwaliło nieszczęście! I to jeszcze jak szybko! Tylko nieszczęście podobną szybkość posiada. Kamień ci spada na łeb, to zaraz z pazurami, niby jastrząb, rzucający się na skowronka. Ale takie to już przeznaczenie. Przybywasz do Londynu i powiadasz sobie: — To jest ogromne i bardzo piękne miasto. — Albo i Southwark; cóż to za przepyszne przedmieście! Więc się tam rozgaszczasz. Ale gdzie tam! To jest przeklęta kraina. Cóż robić! Dobrze jeszcze, że choć człowiek stamtąd się wydostał. Dziś jest trzydziestego kwietnia. Zawszem nie ufał kwietniowi; miesiąc ten ma tylko dwa dni szczęśliwe, to jest 5 i 27. Cztery zaś całkiem feralne, to jest 10, 20 29 i 30. Rzecz to przecież ścisłym rachunkiem stwierdzona przez Cardana. Chciałbym już, żeby ten dzień przeszedł. Dobrze przynajmniej, żeśmy z miejsca ruszyli. Nade dniem będziemy w Gravesendzie, jutro zaś wieczorem w Rotterdamie. Tam rozpoczniemy znowu dawne nasze życie w starej budzie; będziemy ją we dwóch ciągnęli, prawda, Homo?
Lekkie stuknięcie ogonem było znakiem przyzwolenia wilka.
Ursus mówił dalej:
— Gdyby to z boleści można tak samo wyjść, jak się z miasta wychodzi! Wtedy, Homo, moglibyśmy jeszcze być szczęśliwi. Zawsze jednak byłby z nami ten, którego już niema. Cień podobny to ci zawsze cięży na tych, którzy na ziemi pozostali. Wiesz, o kim chcę mówić. Było nas czworo; teraz już troje tylko. Życie jest jedynie nieskończonem utrącaniem wszystkiego, co człowiek kocha. Pozostawiasz poza sobą długi ogon boleści. Przeznaczenie zarzuca nas rozwlekłą czeredą nieznośnych cierpień. I dziwić się tu, że starzy się powtarzają! Rozpacz to robi ludzi safandułami. Homo, mój przyjacielu szanowny, wiatr ciągle dmucha od tyłu. Już nie widać nawet kopuły świętego Pawła. Za chwilę będziemy w Greenwich. Będzie to już dobre sześć mil drogi. Ach, niech djabli porwą wszystkie te nikczemne stolice, pełne w apentake’ów, szeryfów i tym podobnego motłochu! Wolę sto razy liście w boru. — A zawsze ma czoło spotniałe. A także błękitnawe żyłki nabierają jej na skroni. Gorączka to w nich siedzi! Ach, ach! Co to z tego będzie? Wszystko to mnie zabija. Śpij, moje dziecię. Tak, ona śpi.
W tem miejscu głos się nowy odezwał, głos dziwnego dźwięku, zdający się być odległym, zdający się pochodzić jednocześnie z wyżyn i z głębokości, głos po niebiańsku złowrogi, głos Dei.
Wszystko, czego Gwynplaine aż dotąd doświadczył, zdało mu się nigdy nie byłem. Jego anioł nareszcie przemawiał. Zdało mu się słyszeć słowa mówione z poza życia, w rozpierzchnięciu jakiemś nieba pełnem.
Mówiły one:
— Dobrze on zrobił, że sobie odszedł. Świat ten nie jest taki, jakiego mu potrzeba. Tylko że i ja wraz z nim odejść muszę. Ojcze, ja nie jestem chora. Słyszałam przed chwilą, jakeś z sobą rozmawiał. Jestem zdrowa. Jestem zupełnie zdrowa. Spałam. Ojcze, ja będę wkrótce szczęśliwa.
— Moje dziecko — rzekł Ursus z wyrazem trwogi — co rozumiesz przez te słowa?
Ona odpowiedziała:
— Ojcze, nie martw się mną zbytecznie.
Zamilkła na chwilę, jakby dla nabrania tchu, poczem dodała powolnie:
— Niema już Gwynplaina. Teraz to dopiero jestem niewidoma. Poprzednio nie znałam jeszcze co to noc. Noc to nieobecność.
Zatrzymała się znowu, poczem ciągnęła dalej:
— Zawszem się obawiała, żeby nie odleciał; czułam, że on do nieba należy. Ażci nagle rozwinął skrzydła. To musiało się tak skończyć. Dusza to jak ptak w powietrze śmiga. Ale gniazdo duszy znajduje się w głębiach, kędy jest także i wielki magnes, przyciągający wszystko, a ja wiem, gdzie można będzie odszukać Gwynplaina. Wierz mi, mój ojcze, nie będę się ja potrzebowała rozpytywać po drodze. To przecież tam, w górze. Nieco później i ty przybędziesz do nas. I Homo także.
Homo, słysząc, że o nim mowa, znowu ogonem w pomost uderzył.
— Mój ojcze — mówił dalej głos — ty przecież rozumiesz to dobrze, że od chwili, jak już niem a Gwynplaina, wszystko się skończyło. Choćbym i chciała tu zostać, to nie potrafię, bo przecież człowiek oddychać musi. Nie trzeba żądać tego, co jest niepodobieństwem. Rzecz prosta, że dopóki Gwynplaine był, to i ja żyłam. Teraz, kiedy go niema, umieram. Niema na to rady. Jedno z dwojga: albo on wrócić musi, albo ja muszę odejść. Ponieważ pierwsze jest niemożliwe, więc się drugie stać musi. Zresztą umrzeć, rzecz to pożądana. To nawet wcale nietrudno. Widzisz, ojcze, to, co tu gaśnie, gdzieindziej się zapala. Doprawdy, żyć na tej ziemi, to się tylko serce ściska. Przecież to niepodobna być zawsze nieszczęśliwym. A więc odbiegasz w to, co wy gwiazdami nazywacie, łączysz się tam z ukochaną osobą, nie opuszczasz jej już nigdy, kochasz ją, kochasz, i to zapewne jest niebo.
— No, no, co tam z takiem gadaniem — rzekł Ursus.
Głos mówił dalej:
— Naprzykład, ot niedalej jak roku przeszłego, na wiosnę roku przeszłego, byliśmy przecież razem, byliśmy szczęśliwi; a teraz, cóż za różnica! Nie pamiętam już, w jakiem to małem miasteczku znajdowaliśmy się wtedy; były tam drzewa, słyszałam śpiewające ptaszki. Stamtąd przybyliśmy do Londynu. Wszystko się zmieniło. Nie chcę ci robić wymówek. Kiedy się przybywa do jakiego kraju, to nie można wiedzieć, jaki on jest. Czy pamiętasz, ojcze? Pewnego wieczora zjawiła się w wielkiej loży kobieta; tyś powiedział: to księżniczka! Byłam bardzo smutna. Myślę, że lepiej było pozostać w małem miasteczku. Ale potem Gwynplaine dobrze zrobił. Teraz na mnie kolej. Ponieważ ty sam mi opowiadałeś, że byłam bardzo mała, że mi matka umarła, że leżałam w nocy na ziemi pod śniegiem, który na mnie padał, i że on, także mały i także sam jeden, podniósł mię, i że tym sposobem żyłam na świecie, to teraz wcale się dziwić nie powinieneś, że mi koniecznie potrzeb a odejść, gdyż chcę zobaczyć w grobie, czy nie znajdę tam Gwynplaina. Jedyna bowiem rzecz, która w życiu istnieje, to serce; po ustaniu zaś życia — dusza. Wszak rozumiesz dobrze, co chcę powiedzieć, nieprawdaż, mój ojcze? Co to tak się ciągle porusza? Zdaje mi się, żeśmy w jakimś domu, który się kołysze, a jednak nie słyszę wcale kół turkotu.
Po pewnej przerwie znowu dało się słyszeć:
— Nie bardzo już rozróżnić umiem pomiędzy dniem wczorajszym i obecnym. Nie, nie, wcale się nie skarżę. Ani wiem, co się tam takiego stało; coś się jednak stać musiało.
Słowa te głos wymówił z głęboką, niepocieszoną słodyczą, dodając z westchnieniem:
— Pozostałabym, chyba gdyby on powrócił.
Ursus mruknął boleśnie:
— Nie wierzę ja w powrót nieboszczyków.
Poczem rzekł głośno:
— Jesteśmy na statku. Pytasz, dlaczego się dom kołysze? Bo ten dom jest okrętem. Nie bój się niczego. Tylko proszę cię, nie mów dużo. Moje dziecko, jeżeli masz choć trochę dla mnie przyjaźni, to się uspokój, bo inaczej zwiększysz sobie gorączkę. Taki stary grat, jak ja, nie potrafiłby wytrzymać twojej choroby. Więc proszę cię, o mnie trochę pomyśl.
Głos mówił swoje:
— Pocóż na ziemi szukać, kiedy znaleźć można tylko w niebie?
Na to rzekł Ursus prawie już w gniewie:
— Proszę cię, cicho bądź. Bywają chwile, w których zdajesz się nie mieć rozumu. Zabraniam ci wszelkiego wzruszenia. Właściwie mówiąc, nie masz żadnego obowiązku wiedzieć, co to jest rozdęcie żyły sercowej. Ale wierz mi, że dopóty się nie uspokoję, dopóki ty nie będziesz spokojna. Moje dziecko, zróbże coś i dla mnie. On cię prawda podniósł z ziemi, ale ja cię przyjąłem do budy. No, no, stwarzasz sobie chorobę. Tak nie trzeba. Oto uspokój się i zaśnij. Wszystko dobrze będzie. Daję ci na to słowo honoru, że wszystko będzie dobrze. Zresztą wyborną mamy pogodę. To jest noc jakby dla nas stworzona. Jutro będziemy w Rotterdamie, który jest miastem holenderskiem, tuż przy ujściu Meusy.
— Widzisz ojcze, — rzekł głos — kiedy się z kim od dzieciństwa było razem, i to nieustannie razem, to najlepiej, żeby tak zawsze było, gdyż inaczej umrzeć trzeba, i nawet niepodobnaby tego nie zrobić. Ja cię niemniej bardzo a bardzo kocham, a jednak czuję, że już niezupełnie jestem z tobą, jakkolwiek i z nim jeszcze nie jestem.
— No, co tam — mówił Ursus — staraj się zasnąć.
Głos odpowiedział:
— Będzie czas i na to.
Ursus rzekł znowu, całkiem już drżącym głosem:
— Ależ ja ci powiadam, że płyniemy do Holandji, do miasta Rotterdamu.
— Mój ojcze — ciągnął głos dalej — ja nie jestem wcale słaba. Jeżeli to cię trwoży, to się uspokój. Nie mam wcale maligny, trochę mi tylko gorąco, nic więcej.
Ursus wybąkał:
— Do Rotterdamu płyniemy.
— Ja jestem zupełnie zdrowa, tylko... tylko widzisz, ojcze... czuję, że umieram.
— Ale dajże pokój z takiemi rzeczami — rzekł na to Ursus.
I mruknął pod nosem:
— Byle tylko nie doznała jakiego gwałtownego wzruszenia!
Przez chwilę trwało milczenie.
Naraz Ursus zawołał:
— Ale co ty robisz? Czego się podnosisz? Na miłość boską, nie wstawajże przecie!
Gwynplaine zadrżał i pochylił naprzód głowę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.