Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Zarysy od początku zaznaczone.

Dopóki orka znajdowała się jeszcze w zatoce Portlandzkiej, morze było dość spokojne; szyba wody była prawie wyrównana. Jakkolwiek szarawo się już robiło na oceanie, na niebie znajdowało się jeszcze dość pogody. Wiatr nie bardzo jeszcze szarpał statkiem. Orka ile możności trzymała się wybrzeży, które wyniosłością swą służyły jej za wyborną osłonę.
Znajdowało się razem dziesięciu ludzi na tej feluce biskajskiej; trzech, należących do osady statku, i siedmiu podróżnych, pomiędzy którymi dwie kobiety. Przy światłości pełnego morza, bowiem w porze zmroku dzień nierównie dłużej zatrzymuje się na wodzie, wszystkie postacie w chwili tej dokładnie rozróżnić było można. Zresztą już się też i ukrywać nie potrzebowano, ani się o siebie kłopotać; każdy z przyjemnością wracał do odzyskanej swobody, odzywał się własnym swoim głosem, nie wstydził się własnej swej twarzy; wypłynięcie bowiem na morze było już dla nich wypłynięciem na wolność.
Pstrokacizna tej gromady uderzała w oczy. Trudnoby było odgadnąć, jakiego wieku były kobiety; włóczęga przedwczesną starość sprowadza, a niedostatek jest gotową zmarszczką. Jedna z nich była Biskajką, druga, mająca wielki różaniec, Irlandką. Miały postawę obojętną ludzi biednych. Wszedłszy na statek, siadły w kucki jedna przy drugiej, na skrzyniach u stóp masztu. Rozmawiały z sobą; język irlandzki i mowa Basków, jakeśmy powiedzieli, są z sobą w bliskiem pokrewieństwie. Biskajka miała włosy natarte cebulą i wasilkiem. Patron statku był podobnież Biskajczykiem, ale z okolic Guipuscoa; jeden z majtków, również Biskajczyk, pochodził znowu z północnego stoku Pirenejów, a drugi jeszcze od stoku południowego, to jest byli jednego narodu, jakkolwiek pierwszy uważał się za Francuza, drugi za Hiszpana. Właściwie zaś żaden z nich nie wyznawał jakiejkolwiek urzędowej ojczyzny. Mi madre se llama montana (Moja matka nazywa się: góra) — powiadał mulnik Zalareus. Z pomiędzy pięciu ludzi, towarzyszących kobietom, jeden był Francuzem z Langwedocji, drugi Francuzem Prowansalczykiem, trzeci Genueńczykiem, ów stary, który miał na głowie sombrero bez dziury na zatknięcie fajki, wyglądał na Niemca; piąty wreszcie, wydający się być przywódcą, był znowu Biskajczykiem z wydm piaszczystych Biskarossy. On to, jak sobie przypominamy, w chwili kiedy dzieciak chciał wsiąść na statek, kopnięciem nogi rzucił był kładkę w morze. Człowiek ten krzepki, żywy, prędki, ustrojony, jak się powiedziało, w wyszywania złotem, galony i szychy, iskrzące się tu i owdzie poprzez dziury jego łachmanów, nie umiał usiedzieć na miejscu: to się pochylał, to znowu prostował, to się przechadzał tam i nazad z jednego końca statku na drugi, jakby miotany niepokojem pomiędzy tem, co się już zrobiło i co pozostaje jeszcze do zrobienia.
Ten przywódca gromady, podobnież patron orki, także jeszcze i dwaj ludzie z osady statku, Baskowie wszyscy czterej, rozmawiali między sobą, to po baskijsku, to po hiszpańsku, to po francusku; jak powiedzieliśmy, trzy te języki najzupełniejszem cieszyły się równouprawnieniem po obu stokach Pirenejów. Zresztą, z wyjątkiem kobiet, mniej więcej każdy z nich mówił po francusku; język ten bowiem zdawał się stanowić tło szwargotu bandy. Nawet ogólnie biorąc, mowa francuska w owej epoce poczynała być obieraną przez ludy jako niby pośredniczka pomiędzy nadmiarem spółgłosek na północy i zbytkiem samogłosek na południu. W Europie handel mówił już wtedy po francusku; złodziejstwo także. Pamiętamy, że Gilby, złodziej londyński, rozumiał Cartoucha.
Orka, doskonała do żagla, jak ptak śmigała; z tem wszystkiem, dziesięć osób, nie licząc już pakunku, było potężnym ciężarem dla tak wątłego statku. Schronienie się owej bandy na ten statek nie dowodziło jeszcze ścisłego jej związku z osadą. Wystarczało, że patron orki był tak zwanym vascongado, i że przywódca bandy był drugim takim samym. Pomiędzy ludźmi tego pochodzenia wspomagać się wzajemnie jest powinnością, która nie dopuszcza wyjątku. Biskajczyk, jakeśmy to powiedzieli, nie jest Hiszpanem, ani Francuzem, ani Baskiem; a wszędzie i zawsze obowiązany jest przychodzić w pomoc Biskajczykowi. Takie są zasady pobratymstwa w Pirenejach.
Przez cały czas pobytu orki w zatoce, niebo, jakkolwiek niezbyt przyjaznej postawy, nie wydawało się jeszcze dostatecznie groźnem, żeby aż zaniepokoić naszych zbiegów. Dopełniono ucieczki, wymknięto się; stąd śmiało pozwalano sobie uciechy. Ten się śmiał, ów śpiewał. Śmiech był wprawdzie jałowy, ale swobodny; śpiew prostaczy, ale nie zdradzający troski.
Langwedokczyk wołał: caougagno! co jest wyrazem największego zachwytu u Narboneńczyków. Był to rodzaj półmajtka, krajowiec z nadwodnej wioseczki nazwiskiem Gruissan, na południowym stoku wzgórza Clappe, mieszkaniec raczej wybrzeży morskich, niż morza; wielce wprawny w kierowaniu niewodów na stawach w Bages i ciąganiu po limanach, znajdujących się w okolicy Sainte-Lucie, sieci, nabierających rybami. Pochodził z tego plemienia, które używa czapek wełnianych czerwonych, żegna się zawiłym krzyżem na sposób hiszpański, pija wino z koźlej skóry, struże szynkę do chleba, klęka, by bluźnić, i modli się do swego patrona, grożąc mu: „Wielki święty, daj mi, o co cię proszę, albo cię zwalę w łeb kamieniem“, — „ou té feg’un pic“.
Mógł on w potrzebie użytecznie posłużyć ludziom osady.
Prowansalczyk tymczasem w kuchni podniecał pod żelaznym kociołkiem płomień torfowy, gotując polewkę.
Polewka ta była rodzajem tak zwanego puchero, w którem ryba zastępowała mięso. Biegły kuchta rzucał w nią garstki soczewicy, małe kawałki słoniny pocięte w kostkę, oraz czerwone strączki pieprzu, ustępstwo, jak się zdaje, względem ludzi, nawykłych jadać olla podridę. Worek, zawierający w sobie zapasy kuchenne, rozwiązany leżał mu u nóg. Ponad głową jego kołysała się płonąc żelazna latarnia o szybach z miki. Z boku, na haku, wystawiona była na wiatr chorągiewka, zrobiona z wypchanego zimorodka. Wierzono bowiem wtedy, że zimorodek zabity, powieszony za dziób, zawsze nastawia piersi tam, skąd wiatr przychodzi.
Robiąc ową polewkę, Prowansalczyk kiedy niekiedy przytykał sobie do ust szyjkę potężnej flaszy i łykał aguardientę. Była to jedna z tych flasz oplatanych słomą, szerokich, płaskich i z uszami; wieszano ją sobie u boku na rzemieniu i z tego powodu nawet nazywano „tykwą na biodra“. W przerwach pomiędzy łykami nucił półgłosem jedną z tych piosnek wiejskich, których przedmiot jest nie wiedzieć jaki; wijąca się droga, opłotki; poprzez przerwę w krzakach widzisz na łące przedłużony cień wozu i konia przy zachodzącem słońcu, i kiedy niekiedy migające z poza płotu widły z wiązką siana — otóż i przedmiot gotowy. Nie trzeba więcej, by stworzyć piosenkę.
Odjazd wszelki, stosownie do tego, co człowiek ma w sercu lub umyśle, bywa albo ulgą albo pogorszeniem położenia. Otóż wszystkim jakoś w tej chwili lżej się zdawało na sercu, wyjąwszy tylko jednego. Był nim ów stary, mający na głowie kapelusz bez fajki.
Człowiek ten, wydający się raczej Niemcem, niż czembądź innem (mimo, że miał ten rodzaj twarzy, z której niepodobna wyczytać narodowości), łysy był i tak poważnego wyglądu, że nawet resztki jego włosów układały się w kształt tonsury. Ilekroć zdarzyło się, że przechodził około posągu Najświętszej Panny, stojącego na sztabie, uchylał kapelusza, i wtedy można było spostrzec starcze, nabrzmiałe żyły jego skroni. Rodzaj sukni z grubego dorchesterskiego sukna, zużytej i powystrzępianej, w którą był zawinięty, do połowy tylko zakrywał jego ubranie, obcisłe i zapięte aż po kołnierz jak sutanna. Ręce jego dążyły zawsze do złożenia się, słowem posiadały ten układ machinalny, jaki się zdarza tylko u ludzi nawykłych do częstej modlitwy. Miał on twarz, którąby w ścisłem znaczeniu nazwać można pobladłą, gdyż wątpliwości nie ulega, że twarz bywa najczęściej odbłyskiem, a znowu wielkim błędem jest mniemać, jakoby myśl wcale barwy nie miała. Otóż twarz ta widocznie przedstawiała powierzchnię zewnętrzną osobliwszego stanu wewnętrznego, jakąś niby mieszaninę sprzeczności, jednych przepadających w złem, drugich w dobrem, słowem, dla bacznego spostrzegacza, odkrycie głębin duszy czegoś zaledwie dopiero ludzkiego, co równie niżej tygrysa zniżyć się mogło, jak i wydźwignąć się ponad wysokość człowieka. Istnieją podobne zamęty duszy. Było dużo nieczytelnego w tej twarzy. Tajemniczość dochodziła tam aż do abstrakcji. Patrząc w nią, uczyłeś się rozumieć, że człowiek ten zaznać musiał i przedsmaku złego, który jest rachunkiem prawdopodobieństwa, i jego niesmaku, którego wypadkową jest zero. W nieczułym spokoju tej twarzy (być może tylko powierzchownym) piętnowały się dwa skamienienia: skamienienie serca, właściwe oprawcy, i skamienienie umysłu, właściwe mandarynowi. Można było jednak śmiało twierdzić — gdyż i potworność na swój sposób uzupełnić się umie — że człowiekowi, posiadającemu twarz podobną, wszystko przystępnem być może, nawet wzruszenie. Wszelki uczony jest potrosze trupem; otóż ten człowiek był uczonym.
Przy pierwszem na niego spojrzeniu z łatwością odgadywałeś naukę. Wiedza zdawała się cechować każdy ruch jego osoby, najmniejszy nawet fałd jego ubrania. Była to twarz kopalna, przedpotopowa twarz, której powadze nieustannie się sprzeciwiała owa zmarszczkowa ruchliwość człowieka, mówiącego wieloma językami, dochodząca niekiedy aż do śmiesznych wykrzywień. Zresztą surowej był powierzchowności. Nie wyglądał na hipokrytę, ale też i nie na cynika. Takby sobie wyobrażać można marzyciela w dramacie. Był to człowiek, którego zbrodnia zostawiła zamyślonym. Miał brwi opryszka, złagodzone spojrzeniem arcybiskupa. Rzadkie jego włosy szarawe poczynały się srebrzyć na skroniach. Czułeś w nim chrześcijanina, z duszą zamąconą wschodnim fatalizmem. Artretyczne guzy na stawach oszpecały palce rąk jego, wysuszonych z wszelkiego ciała; wysoka i wyprężona postawa była śmieszna; miał chód żeglarza.
Powolnie stąpał po pomoście, nie patrząc na nikogo, z miną zadumaną i złowieszczą. Źrenice jego chwilami pełne były wrytej światłości, jaką spogląda dusza wsłuchana w rzeczy ciemne i podlegająca wyrzutom sumienia.
Kiedy niekiedy przywódca gromady, ruchliwy i niespokojny, zbiegając zygzakami po pokładzie, przychodził mówić mu coś do ucha. Starzec odpowiadał wtedy skinieniem głowy. Powiedziałbyś: błyskawica, radząca się nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.