Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było na statku dwóch ludzi tonących w zamyśleniu, to jest: starzec ten i patron orki, którego nie należy mieszać z przywódcą gromady. Patron był zagłębiony w rozpatrywanie morza, starzec zaś w przyglądanie się niebu. Jeden z oka nie spuszczał toni, drugi całą swoją uwagę poświęcał obłokom. Sprawowanie się wody stanowiło całą troskę patrona; starzec zdawał się podejrzewać niebo. Śledził usposobienie gwiazd poprzez wszystkie przerwy w chmurach.
Była to chwila, w której w powietrzu jeszcze jest dnia nieco, a jednak tu i owdzie gwiazdy poczynają już przekłuwać zapadające zwolna cienie wieczora.
Widnokrąg był niezwykły. Dziwnie się tam cieniowały wyziewy nocne.
Wogóle znacznie więcej było mgły na lądzie, a zato więcej obłoków na morzu.
Jeszcze przed wypłynięciem z zatoki Portlandzkiej patron statku, zaniepokojony postawą morza, natychmiast rozwinął wielką drobiazgowość w manewrowaniu żaglami. Nie czekał, aż opłyną przylądek.
Bacznie przepatrzył dolne węzły lin, upewnił się, że uczepienia lin, poprzecznie się z niemi przecinających, były w zupełnie dobrym stanie i dostatecznie podtrzymywały zazębienia górnych części masztu, słowem dopełnił wszelkich ostrożności człowieka, który zamyśla dopuścić się zuchwalstwa jak najszybszej żeglugi.
Orka (była to już wada jej budowy) z przodu zagłębiała się o pół łokcia więcej, niż z tyłu.
Patron statku co chwila przenosił wzrok swój od busoli ku kompasowi zmian powiewów, spoglądając pilnie przez duże, odpowiednie sobie szpary mosiężnego narzędzia w kierunku przedmiotów widzialnych na wybrzeżu, ażeby z oka nie stracić zmian, które się w porywach wiatru dawały spostrzegać. Z początku zerwał się prąd ukośny; patron nie zdawał się być tem zaniepokojony, choć działo się to z różnicą kilku stopni od odchylenia celu drogi. Ile możności sam własną ręką silnie trzymał sztabę, jakby jedynie sobie tylko ufał; szło bowiem o to, żeby nie stracić ani odrobiny siły, zwłaszcza że działanie rudla bardzo podtrzymywało szybkość pędu.
Ponieważ różnica pomiędzy prawdziwym kierunkiem a wytworzonym sztucznie bywa tem większa, im statek ma szybszy pęd, tym sposobem więc orka zdawała się daleko dokładniej podchodzić pod wiatr właściwy, aniżeli tak było w rzeczywistości. Nie miała ona wszystkich korzyści szerokiego w całem znaczeniu płynienia, skutkiem czego nieco nawet nadkładała drogi; ale też niema innego środka powierzenia się wszystkim przypadłościom choćby najobojętniejszego wiatru, jak tylko mając go zupełnie ztyłu. Jeśli na widnokręgu dają się spostrzegać w obłokach długie pasy, zbiegające się u wspólnej mety — meta ta jest właśnie kierunkiem wyjścia wiatru. Tego wieczora jednak było ich więcej, niż jeden, i w przestrzeni powietrza rozmaicie krzyżowały się ich prądy; więc też patron mocno nie ufał złudzeniom na zbyt swobodnego posuwania się statku.
Sterował jednocześnie trwożliwie i odważnie; podchodził wiatr, czuwał nad nagłemi jego zboczeniami, baczenie miał na jego targnięcia, nie dozwalał mu opanować statku, pilnie śledził bieg tego ostatniego, uważał, w jaki sposób fale podrzucały rudel, miał oko na najdrobniejszą okoliczność ich ruchu i przebiegu, ich nierówności w brózdowaniu, ich fałszywych skrętów; trzymał się nieustannie, z obawy wypadku, ile możności jak najbliżej wybrzeży, wzdłuż których się przesuwał; ale nadewszystko starał się kąt chorągiewki w stosunku do środkowego zrębu utrzymać daleko więcej rozwartym, niż był kąt masztowania, mając w każdej chwili na uwadze, że kierunek wiatru, wskazywany przez busolę, całkowicie niemal był mu wątpliwym, a to z przyczyny nazbyt małych rozmiarów kompasu drogowego. Stąd i źrenica jego, niezachwianie ku dołowi tylko patrząca, ani na chwilę nie spuszczała z uwagi wszelkich możliwych zmian, którym podlegała woda.
Raz wszakże wzniósł oczy w przestwór nieba, upatrując tam trzech gwiazd, iskrzących w przepasce Oryona; ciała te niebieskie noszą nazwę gwiazd Trzech królów, i o nich to powiada stare hiszpańskie przysłowie: „Kto widzi Trzech królów, niedaleki jest od Zbawcy“.
Ten rzut oka przywódcy statku w niebo wypadł niemal jednocześnie z uwagą, mrukniętą przez starca na drugim krańcu orki:
— Nie widać ani niedźwiadka, ani gwiazdy Antares, jakkolwiek mocnej bywa czerwoności. Ale, coprawda, to ani jednej gwiazdy nie widzi się jakby należało.
Zresztą najmniejszej nie było troski wpośród innych współpodróżników.
Z tem wszystkiem wkrótce, do sytości nacieszywszy się swobodą, spostrzeżono się nie bez słuszności, że jednak znajdowano się na morzu, i to w samym środku stycznia, co znaczy zarazem: na woli wiatru, ścinającego szpik w kościach.
Ani sposobu szukać schronienia w kajucie, nadto zresztą ciasnej, a do tego i tak już mocno zapchanej pakunkami i ładunkiem. Pakunki należały do podróżników, ładunek zaś był własnością osady statku; trzeba bowiem wiedzieć, że orka wcale nie dla przyjemności przechadzała się tam i owdzie po morzu, ale po prostu trudniła się przemycaniem. Podróżni tedy widzieli się zmuszeni rozłożyć się niewiele myśląc na pomoście, co było nawet niezbyt trudną rezygnacją dla tych ludzi nawykłych do włóczęgi. W istocie, cóż łatwiejszego jak urządzić sobie wygodny nocleg na otwartem zewsząd polu; mrugające gwiazdy i wiatr, latający na wszystkie strony, toż to dopiero przyjaciele od serca; zimno zaś przenikliwe dopomaga tylko do zaśnięcia — czasem do zaśnięcia na zawsze.
Nocy tej jednak, jak widzieliśmy, gwiazdy bynajmniej nie wydawały się przyjazne.
Langwedokczyk i Genueńczyk, w oczekiwaniu wieczerzy, przytulili się obok kobiet u stóp masztu, owinąwszy się w grube płachty żaglowe, które im rzucili majtkowie.
Łysy starzec pozostał, jak i wprzódy, stojący na przodzie statku, nieporuszony i nieczuły na zimno.
Patron orki, od której sztaby ani na chwilę nie puszczał z ręki, wydał z gardła dźwięk chrapliwy, dość podobny do sposobu wabienia się ptaka, nazywanego w Ameryce wykrzykiwaczem; usłyszawszy głos ten, przybliżył się do niego przywódca gromady, któremu patron rzekł:
— Etcheco jaūna!
Dwa te wyrazy baskijskie, znaczące „oracza gór“, bywają zwykle u tych potomków starych kantabrów pewnym rodzajem zwrócenia uwagi i zarazem rozpoczęcia dyskusji.
Następnie patron wskazał dowódcy palcem starca, i rozpoczęła się między nimi dwoma rozmowa po hiszpańsku, stylem bardzo mało poprawnym, zwłaszcza że się odbywała w djalekcie góralskim; oto pytania i odpowiedzi:
— Etcheco jaūna, que es este hombre?[1]
— Un hombre.
— Que lenguas habla?
— Totas.
— Que cosas sabe?
— Totas.
— Qual país?
— Ningue, y todos.
— Qual Dios?
— Dios.
— Como le llamas?
— El Tonto.
— Como dices que le llamas?
— El Sabio.
— En vuestro tropa, que esta?
— Esta lo que esta.
— El gefe?
— No.
— Pues, que esta?
— La alma.
Po tej rozmowie rozłączyli się, każdy wracając do swoich myśli, i wkrótce potem Matutina całkiem wypłynęła z zatoki.
Niebawem dały się uczuć szerokie kołysania fal pełnego morza.
Woda w przerwach piany okazywała się mętna i jakby gęstawa; jak oko sięgało, bałwany, przewalające się ciężko, przy skąpej światłości zmroku miały podobieństwo do rozpływów żółciowych. Tu i owdzie toń, roztaczająca się płasko, przedstawiała niby pryśnięcia w gwiazdę, jak się to zdarza na szybie, w którą uderzono kamieniem.
W ogniskach tych pryśnięć, stanowiących wirujące lejki, drgały fosforyczne odblaski, dość podobne do tego kociego chłonięcia znikłej już słonecznej jasności, którą podziwiać można w źrenicach sowy.
Matutina tymczasem, jako prawdziwie dzielna pływaczka, przebyła dumnie straszliwe podskoki u ławy Chambours. Ta ława Chambours, nieustająca nigdy zapora u wyjścia z zatoki Portlandzkiej, nie jest jednak bynajmniej poprzecznym wałem; jest to po prostu amfiteatr.
Wyobraźmy sobie cyrk z odsypów piaszczystych pod wodą, którego stopnie powypłukiwane zostały przez wirowe kręgi podmorskie w samym jego środku; krągłą i całkiem symetryczną arenę, głęboką na wysokość góry Jungfrau; słowem, Kolizeum oceanowe, przystępne tylko wzrokowi nurka, pośród sennej przezroczy zagadkowych otchłani; — a zrobimy sobie dokładne pojęcie kształtu ławy Chambours. Potykają się tam hydry, lewiatany wydają sobie walki zażarte; znajdują się tam, według słów nadbrzeżnych legend, w głębi bezdennego lejka, trupy statków schwytanych i zatopionych przez niezmiernego pająka morskiego, nazwiskiem Kraken, którego zowią także rybą-górą. Takie są straszliwe ciemnice morskie.
Widmowe te rzeczywistości, nigdy dotąd przez człowieka nie zbadane, objawiają się na powierzchni tylko przez pewien rodzaj słabego drgania.
W dziewiętnastem stuleciu ława Chambours padła w gruzy. Wybudowana tam a podkopała i wreszcie skutkiem gwałtownego odporu bałwanów niemal z posad zburzyła całą tę zawrotną budowę, podmorską, podobnież jak grobla, dźwignięta w Croisiku w roku 1760, spowodowała tam opóźnienie przypływów morskich o całą ćwierć godziny.
Jednak przypływ to przecież rzecz wieczna; tylko że i wieczność posłuszna bywa człowiekowi — nawet więcej, niżby się to zdawało.
- ↑ — Oraczu gór, co to za jeden?
— Pewien człowiek.
— Jakim językiem mówi?
— Wszystkiemi.
— Co on umie?
— Wszystko.
— Z jakiego jest kraju?
— Z żadnego i ze wszystkich.
— Jakiej jest wiary?
— W Boga.
— Jakże się nazywa?
— Obłąkany.
— Jak powiadasz?
— Mędrzec.
— Cóż on znaczy pomiędzy wami?
— Jest tem, czem jest.
— Naczelnikiem?
— Nie.
— Więc czemże jest?
— Duszą.