Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga trzecia/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI.
Zjawiska śnieżne.

Szedł tak czas jakiś.
Na nieszczęście ślady owe stawały się coraz mniej wyraźne. Śnieg spadał gęsty i wichrowaty. Była to właśnie chwila, w której orka w najlepsze pasowała się ze śnieżycą na otwartem zewsząd morzu.
Dzieciak, w położeniu niemniej rozpaczliwem niż ów okręt, nie mając innej wskazówki w opuszczeniu swojem w niezgłębionych ciemnościach, jak jedyny ślad, coraz niewyraźniej rysujący się na śniegu, trzymał się go całą swoją uwagą, jakby nici pośród labiryntu.
Nagle, czy że je śnieg zaprószył, czy wiatr zrównał, ślady stóp zupełnie przepadły. Wszystko wokoło stało się zarówno gładkie, umiecione, przeczyste, bez najmniejszej plamki, bez najdrobniejszego szczegółu. Dwie już tylko płachty zaścielały całą przyrodę; biała pokrywała ziemię, czarna — niebo.
Wyglądało tak, jakby kobieta, ślady za sobą zostawiająca, wionęła w powietrze.
Dzieciak schylił się i szukał pilnie, ale napróżno.
W chwili, kiedy się podnosił, doznał wrażenia czegoś niewyraźnego, co uszu jego doleciało, ale czego zupełnie nie był pewny. Wydawało się to, jakby głos, jakby tchnienie, jakby cień. Było to raczej ludzkie, niż zwierzęce, raczej grobowe, niż żyjące. Słowem, był to dźwięk, ale senny.
Bacznie rozpatrywał się wokoło, ale nic nie dostrzegł.
Zewsząd rozlegała się tylko szeroka, naga i bladawa samotnia.
Nastawił ucha. To, co poprzednio słyszeć mniemał, jak sen się rozpierzchło. A może też w istocie nic nie słyszał. Posłuchał jeszcze. Wszystko spoczywało w głębokiem milczeniu.
Musiały to być złudzenia tej mgławicy nocnej. Dzieciak jął iść dalej.
Dalej — na chybił trafił, nie mając już odtąd przed sobą owych śladów przewodniczych.
Zaledwie z miejsca ruszył, kiedy dźwięk znów się dał słyszeć. Tymi razem już bez najmniejszej wątpliwości. Był to jęk, prawie łkanie. Odwrócił się, przebiegł wzrokiem całą przestrzeń nocną, ale nic nie spostrzegł.
Dźwięk zbudził się znowu.
Jeśli w otchłaniach potępieńcy jęczą, to zapewne nie w inny sposób.
Nic mocniej przejmującego, nic boleśniejszego i za razem słabszego, jak głos ten. Gdyż to był głos w istocie. Pochodziło to z głębi duszy. Było tętno serca w tym dźwięku. A przecież wydawało się to niemal bezwiednem. Było to coś jakby cierpienie, wołające ratunku, ale które nie wie nawet, że jest cierpieniem i że wzywa pomocy. Wykrzyk ten, będący może pierwszymi oddechem istnienia, a może znowu ostatniem jego tchnieniem, w jednakowej się znajdował odległości od rzężenia, które zamyka życie, jak i od kwilenia, które je otwiera. Coś tam oddychało, dusiło się, płakało. Ponure błaganie w niewidzialnych przestrzeniach.
Dzieciak bacznie wytężył swą uwagę, nasłuchiwał zdala, zbliska, przed sobą, poza sobą, z boków, od góry, od dołu. Nigdzie nikogo. Nigdzie nic.
Nastawił ucha. Głos znowu dał się słyszeć. Tym razem pochwycił go wyraźniej nieco. Głos ten miał coś w sobie z jagnięcego beczenia.
Wtedy uczuł przestrach i począł myśleć o ucieczce.
Jęk znowu się odezwał. Było to już po raz czwarty. Wydawał się on dziwnie żałosny i płaczliwy. Czuć było, że po tym ostatnim wysiłku, raczej mimowolnym niźli umyślnym, krzyk ten prawdopodobnie zamilknie na zawsze. Było to konające odwołanie się, instynktownie rzucone zasobom możliwej pomocy, unoszącej się ponad człowiekiem gdzieś w przestrzeniach bez końca; była to wypowiadana przerywanemi słowami konania, błagalna prośba ku przypuszczalnej Opatrzności. Dzieciak postępować począł w stronę, od której go głos ten doszedł.
Ciągle nie widział nic.
Podszedł znowu, wypatrując.
Skarga brzmiała dalej. Z niewyraźnej i niemal bezdźwięcznej stała się nagle wyraźną i prawie donośną. Dzieciak znajdował się tuż obok miejsca, skąd głos pochodził. Ale kędyż się znajdował głos ten?
Wędrowny dzieciak przeszedł był około skargi. Żałośliwy dreszcz w przestrzeni przeleciał mu mimo uszu. Jęk ludzki, płynący na niewidzialnej fali, oto co napotkał na swej drodze. Takie przynajmniej było jego wrażenie, zmącone i błędne, na podobieństwo tej mgły głębokiej, pośród której szedł, nie wiedząc dokąd.
W chwili, kiedy się wahał pomiędzy popędem, nakłaniającym go do ucieczki, i tym drugim, który go namawiał by pozostał w miejscu, spostrzegł w śniegu, u stóp swych, o kilka kroków przed sobą, jakąś bryłowatość wielkości ciała ludzkiego, jakieś wzniesienie dosyć niskie, długie a wąskie, podobne do wypukłości mogilnej, pogrzebanie jakieś pośród cmentarza, zasłanego biało.
Jednocześnie głos się znów odezwał.
Wychodził on wyraźnie z pod tego czegoś leżącego.
Dzieciak się schylił, przykucnął przed tą wypukłością i obiema rękami począł ją rozgarniać z śniegu.
Stopniowo, zarysowywać się poczęły wyraźniejsze jakieś kształty, i nagle w jednem z oswobodzonych od naniesionej zamieci wgłębień ukazała się twarz dziwnie blada.
Ale to nie ta twarz krzyk wydawała. Miała ona oczy zamknięte a otwarte usta, ale pełno śniegu było w tych ustach.
Ta postać ludzka leżała nieporuszona. Ani drgnęła pod dotknięciem ręki dzieciaka. Ten, jakkolwiek ręce miał skostniałe, niemniej uczuł w sobie dreszcz przejmujący, dotknąwszy zimna tej twarzy. Była to głowa kobiety; rozwiane jej włosy z śniegiem się poplątały. Kobieta ta była umarłą.
Dzieciak dalej śnieg odgarniał. Wkrótce ukazała się szyja zmarłej, następnie piersi, których ciało widzieć można było poprzez łachmany.
Naraz, w tem swojem obmacywaniu naoślep, uczuł pod ręką jakieś słabe poruszenie. Coś tam małego, pogrzebanego żywcem, widocznie się jeszcze poruszało. Dzieciak, skwapliwie śnieg rozgarnąwszy, dokopał się wreszcie w tem miejscu nędznej jakiejś istotki wychudłej, pobielałej od zimna, jeszcze dyszącej, zupełnie nagiej, na nagiem łonie zmarłej kobiety.
Była to mała dziewczynka.
Spowinięta była, ale widocznie nie starczyło na to dość łachmanów, gdyż, szamocząc się, pozbyła się ich z siebie w znacznej części. Pod nią chude jej członeczki, a ponad nią własny jej oddech stopił był nieco śnieg, dokoła ją oblegający. Z pozoru można jej było dać zaledwie kilka miesięcy życia, ale miała już ona z rok jaki, tylko że podrastanie w nędzy podlega zasmucającym zatrzymaniom w miejscu, dochodzącym niekiedy aż do karłowatości. Kiedy twarzyczka jej została wreszcie ze śniegu odgarnięta, niemowlę wydało znowu krzyk, będący tylko dalszym ciągiem poprzednich rozpaczliwych łkań. Matka, nie słysząca podobnego łkania własnej dzieciny, musiała być w istocie najzupełniej umarłą.
Dzieciak wziął na ręce owo niemowlę.
Zesztywniała matka przerażająco wyglądała. Widziadłowy blask uderzał z jej twarzy. Rozwarte i nie wydające już tchnienia jej usta zdawały się rozpoczynać w niedosłyszanym języku cieniów odpowiedź na pytania, zadawane umarłym w niewidzialnym świecie. Bladawy odblask zlodowaciałych przestrzeni zdawał się spoczywać na tej twarzy. Rozróżnić przy nim było można czoło, młode jeszcze, pośród ciemnych włosów, namarszczenie brwi niemal oburzeniem tchnące, zaciśnięte nozdrza, przymknięte powieki, przymarzłe śniegiem rzęsy i od kątów oczu ku kątom ust głęboką brózdę łez stężałych. Śnieg obrzucał blaskiem tę zmarłą. Zima i grób nie zwykły sobie szkodzić. Toż trup jest tylko zlodowaciałym człowiekiem. Nagość piersi tej kobiety miała w sobie coś dziwnie rzewnego. Odrobiły one swoje; wyrażały szczytne starganie życia oddanego drugiej istocie, i wspaniała godność macierzyńska zaszczytnie tam zastępowała niepokalaność dziewiczą. U brodawki jednej z tych piersi wisiała jeszcze perła bieluchna. Była to kropla mleka, mrozem ścięta.
Powiedzmy to bez dalszych omówień; na tem pustkowiu, po którem chłopak wędrowny z kolei przybył się błąkać, żebraczka, karmiąca dziecię i poszukująca również schronienia, kilka godzin temu się błąkała. Nawskroś chłodem przejęta, upadła pod nawałem zamieci i nie zdołała się już podnieść. Niebawem śnieżyca ją przykryła. Zebrawszy sił ostatek, ile mogła, przycisnęła do siebie córeczkę i tak wkrótce skonała.
Dziewczynka próbowała ssać jeszcze jej pierś w marmur stężałą.
O posępna ufności, dopuszczona przez przyrodę! Gdyż powiedziećby można, że matka, nawet po wydaniu ostatniego tchnienia, jeszcze jest zdolna dziecię swoje ostatnim zasilić pokarmem.
Ale usta dzieciny nie umiały już trafić do piersi, u której stężała mrozem kropla mleka przez śmierć skradziona; więc też pod śniegiem istotka mała, raczej kolebce jeszcze rada niż mogile, wydała była okrzyk rozpaczy.
Opuszczony dzieciak usłyszał zagrożone śmiercią niemowlę.
Wydarł je mogile.
Wziął je na ręce.
Kiedy się dziecina uczuła na rękach, przestała kwilić. Dotknęły się dwie twarze tych dzieci dwojga, i posiniałe usta dziewczynki przyczepiły się do policzka chłopca, jakby do piersi z pokarmem.
Życie dziewczynki dobiegało niemal chwili, w której krew krzepnąca już ma zatrzymać serca tętno. Matka już jej była udzieliła coś ze swej śmierci. Trup niby zaraża sobą; jest to wystygnięcie, którem się przejąć można. Dziewczynka miała rączki, nóżki, ramiona, kolana niemal zdrętwiałe lodem. Chłopiec uczuł wskroś ciała jej zimno straszliwe.
Miał na sobie jedyne swoje odzienie, suche jeszcze i ciepłe, ów kaftan majtkowski. Chwilę położył dziecię na piersi jego matki, zdjął z siebie swój kaftan, obwinął, w niego dziewczynkę, wziął ją, i sam już niemal nagi pośród kłębów śnieżycy, którą wicher na wszystkie rozimiatał strony, unosząc niemowlę, począł coprędzej iść w dalszą drogę.
Tymczasem dziewczynka, odszukawszy znowu policzek chłopca, przycisnęła do niego usta i wkrótce rozgrzana zasnęła. Był to pierwszy pocałunek tych dusz pobratymczych w ciemnościach.
Matka zaś pozostała jak i była leżąca, plecami na śniegu, twarzą ku nocy. W chwili jednak, kiedy się chłopiec sam odzienia pozbawił, ażeby tylko okryć jej córkę, być może, że z głębin nieskończoności, w których się teraz znajdowała, widziała go i błogosławiła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.