Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga trzecia/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chess-Hill.

Niemniej potężnie wrzała burza na lądzie, niż na morzu.
Podobne do poprzedniego dzikie wyuzdanie odbywało się i wokoło opuszczonego dzieciaka. Słabość i niewinność radzą sobie jak mogą pośród tej bezwiednej rozrzutności gniewu, wywieranej przez ślepo działające siły; ciemność o nic nie pyta, i objawy przyrody nie posiadają bynajmniej łaskawości, którą im radzi przypisujemy.
Na lądzie wiatru było bardzo mało. Szerzący się chłód posiadał w sobie coś bezdusznego. Ani ziarnka gradu. Warstwa spadającego śniegu była istotnie przerażająca.
Ziarnka gradu sieką, udręczają, kaleczą, ogłuszają, pastwią się; śnieżne płaty stokroć są gorsze. Nieubłagany 1 miękki kłaczek bieluchny w cichości i zwolna spełnia swoją robotę. Jeżeli go dotkniesz, rozpływa się. Jest czystej białości, na podobieństwo pozornie niewinnego świętoszka. Zwolna to, warstwującemi się białościami podobnemi, kłaczek śnieżny urasta w lawinę, hipokryta w zbrodniarza.
Dzieciak ciągle postępował naprzód, otoczony zewsząd mgłą nieprzenikliwą. Mgła jest miękką zaporą, stąd tem większe pośród niej niebezpieczeństwo; niby ulega, ale zarazem opór stawia; mgła, równie jak śnieg, pełna jest zdrady. Dzieciak nasz, dziwny zapaśnik pośród tych wszystkich matni, dobił się wreszcie do samego spodu pochyłości i zapuścił się w błonia Chess-Hillu. Nie wiedząc o niczem, znajdował się w tej chwili na przesmyku, ujętym z dwóch stron w głębie oceanu, tak iż wpośród tej mgły, tej śnieżycy i tej nocy, gdyby był na jotę szlak swój zmylił, w prawo stoczyć się mógł tak jak piłka prosto w zapadłe tonie zatoki, w lewo zaś w rozszalałe głębie pełnego morza. Postępował tym sposobem, nic nie wiedząc, mostem, zawieszonym pośród dwóch otchłani.
Półwysep Portlandzki był w tej epoce szczególnie surowy i ostry. Dzisiaj nic już nie zostało z jego ówczesnego ukształtowania. Od czasu gdy pomyślano o tem, by kamień Portlandu użyć na sposób rzymskiego cementu, cała skała przeszła przez pracę rąk ludzkich, które zmieniły jej pierwotny wygląd. Znajduje się tam jeszcze twarde wapienie i łupek, wychodzące z ław skupniowych jak ząb z dziąsła; ale motyka zgładziła i zrównała te wszystkie wystające i ostre szpice, na których siadały ohydne drapieżcę. Niema już wierchów, na których mogłyby sobie wyznaczać schadzki lablees, stescoraires, które tak jak zawistni lubią kalać szczyty. Napróżnobyś szukał wysokiej jednolitej skały, zwanej Godolphin, stare słowo gallijskie, które znaczy: orzeł biały: Zrywa się jeszcze latem na tych obszarach rozoranych i pełnych dołów, jak gąbka, rozmaryn, miętę, hyzop dziki, koper morski, który zaparzony daje wzmacniający napój, i to ziele pełne węzłów, które wyrasta z piasku i z którego robi się plecionki; ale nie znajduje się tam już ani ambry szarej, ani czarnej cymy, ani tego potrójnego rodzaju łupku zielonego, niebieskiego i koloru liści szałwji. Uciekły lisy, borsuki, wydry, kuny; były w urwiskach Portlandu tak, jak na cyplu Cornouailles, sarny; niema ich już, łowi się jeszcze w pewnych zagłębieniach ptaszki i pilchardy, ale łososie, przestraszone nie podchodzą już w górę rzeki Wey od Świętego Michała do Bożego Narodzenia, żeby tam składać jaja. Nie widzi się tu już, jak za czasów Elżbiety, tych wielkich nieznanych ptaków, wielkich jak jastrzębie, które przecinały jabłko na dwoje i zjadały tylko pestki. Nie widzi się tam już tych wron o żółtych dziobach, po angielsku zwanych cornish chough, po łacinie pyrrocarax, które złośliwie rzucały na słomiane strzechy płonący chróst. Nie widzi się tam już czarodziejskiego żar ptaka, przybyłego z archipelagu Szkocji, rzucającego ze swego dzioba oliwę, którą wyspiarze palili w swoich lampach. Nie spotyka się tam już wieczorem, w falach odpływu legendarnej, szarożytnej „neisse“, o nogach wieprza, a krzyku cielaka. Przypływ nie pozostawia już na piaskach wąsatej otorji, o uszach zwiniętych, o szczękach spiczastych, czołgającego się na łapach bez paznokci. W tym Portlandzie, zmienionym dzisiaj do niepoznania, nie było nigdy słowików z powodu braku lasów, ale sokoły, łabędzie i gęsi morskie odfrunęły. Obecne barany Portlandu mają ciało tłuste i wełnę cienką; nieliczne owce, które dwa wieki temu skubały tę słoną trawę, były małe i zjełczałe, a runo miały szorstkie, jak się to należy celtyckim stadom, prowadzonym niegdyś przez pasterzy, jedzących czosnek, którzy żyli sto lat, a z odległości pół mili przebijali pancerze strzałami na łokieć długiemi. Na nieuprawnej ziemi szorstka wełna. Chess-Hill dzisiejszy w niczem nie jest podobny do dawnego Chess-Hillu, do tego stopnia był wstrząśnięty przez człowieka i przez te wściekłe wiatry z Sorlingues, które wżerają się nawet w kamienie. Dzisiaj na tym pasku ziemi jeżdżą tramwaje, które dochodzą do pięknej szachownicy nowych domków Chesilton, jest nawet „Portland-Station“. Wagony toczą się tam, gdzie czołgały się foki.
Półwysep Portlandzki, temu lat dwieście, był grzbietem osła z piasku ze skalistą kością pacierzową.
Niebezpieczeństwo dla dziecka zmieniło kształt: to, czego się dzieciak mógł obawiać podczas zejścia, to byleby się nie stoczyć wdół wybrzeża: na półwyspie, by nie wpaść w doły. Przedtem miał do czynienia z przepaścią — teraz z parowem.
Wszystko jest zasadzką ponad brzegiem morza. Skała oślizgła, grunt grząski. Każda niemal podpora staje się niebezpieczeństwem. Chodzisz tam jakby po szkle. Nagle to, po czem stąpasz, może ci prysnąć pod stopą, w pryśnięciu zaś podobnem łatwo przepaść bez wieści. Otchłań posiada potrójne pomosty, podobnie jak dobrze urządzona scena teatralna.
Długie granitowe żebra, na których się opiera obustronne zbocze półwyspu, są trudno dostępne. Trudno tam znaleźć to, co się nazywa w języku reżyserji scenicznej przejściem. Człowiek nie może oczekiwać żadnej gościnności od oceanu, ani od skały, ani od fali: morze bierze w rachubę tylko ptaka i rybę. Szczególnie półwyspy są nagie i dzikie. Fala, która je zużywa i podminowuje, doprowadza je do najprostszego wyrazu. Wszędzie tylko przecięcia, grzebienie, piły, straszliwe łachmany poćwiartowanego głazu, ziewające czeluście podobne do rozwartej paszczęki rekina o Bóg wie ilu rzędach zębów, ślizgawki na złamanie karku po mchu obwilgłym, gwałtowne osunięcia ze stromych pochyłości, zatrzymujące się dopiero w szumowinach morskiej piany.
Kto próbuje przejść półwysep, napotyka na każdym kroku niekształtne bryły, wielkie jak domy, wyglądające jak piszczele, jak łopatki, jak kości uda, ohydna anatomja rozerwanych skał. Nie napróżno te skały nadmorskie nazywają się wybrzeżem. Człowiek idący pieszo, daje sobie jak może radę w tym chaosie ruin. Chodzenie wśród kośćca olbrzymiego trupa, oto jak mniej więcej wygląda ta praca.
Wyobraźmy sobie dziecko pośród tej herkulesowej pracy.
Wieleby mu się dzień przydał — a tu noc była; przewodnik byłby mu niezbędny — a on nie miał nikogo prócz siebie. Cała krzepkość dorosłego mężczyzny zaledwieby tu starczyła — a on miał tylko słabe dziecięce siły. W braku przewodnika, ścieżkaby mu się chociaż przydała — otóż nie było nigdzie najmniejszej ścieżki.
Przeczuciem wiedziony, unikał ostrego spiętrzenia najwyższych skał i szedł ile mógł płaszczyzną. Ale tam znowu w zapadlinach napotkać mógł trzęsawiska. Były ich trzy rodzaje: wodne, śnieżne i piaszczyste. Te ostatnie są najgroźniejsze. Nazywają się ruchomemi piaskami.
Zastraszającem jest wiedzieć, na co się człowiek naraża, ale nie wiedzieć tego jest straszliwem. Dzieciak miał do walczenia z niebezpieczeństwem nieznanem. Omackiem szedł pośród czegoś, co może było grobem.
Nie wahał się ani chwili. Obchodził skały, unikał rozpadlin, zdawał się odgadywać zasadzki, okrążał, zygzakiem stąpał lub kolistemi zwrotami, — z tem wszystkiem naprzód się posuwał. Prosto iść nie mogąc, przynajmniej szedł śmiało.
W potrzebie cofał się bez wahania. Umiał wczas się jakoś nie dać przemocy straszliwego lepu piasków ruchomych. Co chwila otrząsał się ze śniegu. Nieraz po kolana zapadał w wodę. Jak tylko z niej wyszedł, zmoczone jego łachmany tężały natychmiast od przeszywającego nocnego chłodu. Szedł szybko w tej swojej zdrewniałej odzieży. Starał się jednak ile możności w suchości i cieple zatrzymać sobie na piersiach swój kaftan majtkowski. Zawsze mu równie silnie głód doskwierał.
Przygody wycieczek po przepaściach z żadnej strony nie mają stale oznaczonego kresu; wszystko tam jest możliwe — nawet ocalenie. Wyjście z nich jest niewidzialne, a przecież do znalezienia. Jakim jednak sposobem ów dzieciak, postępujący pośród tamującego oddech wiru śnieżycy, skazany na zagładę u tego wąziutkiego szańca skał spiętrzonego pośród dwóch otchłani, nie widząc na krok przed sobą, zdołał w całej jego długości przebyć międzymorze, tego sam nigdy powiedzieć nie zdołał. Po prostu szedł, ślizgał się, wspinał, czołgał, potykał, szukał, macał — słowem, chciał postawić na swojem — ot i wszystko. Czyż to nie jest tajemnicą wszelkiego rodzaju triumfów? Po jakiej godzinie uznał, że ziemia mu się pod stopami podwyższa. Rzeczywiście, znajdował się już po drugiej stronie przesmyku, wyszedł z Chess-Hill, był na stałym lądzie.
Most, łączący obecnie Sandford-Cas ze Smallmouth-Sandem, nie istniał jeszcze w owej epoce. Prawdopodobnie idąc omackiem, dzieciak, dotarł do Wyke-Regisu, piaszczystego pola, przecinającego w tedy w poprzek płaszczyznę East-Fleet, na sposób rodzimej żwirówki.
Obronną ręką wyszedłszy z przeprawy przez międzymorze, znajdował się teraz twarzą w twarz z burzą, z zimą, z nocą.
Przed nim, jak oko zasięgło, roztaczał się znowu zewsząd ponury widnokrąg płaszczyzn.
Spojrzał na ziemię, szukając ścieżki.
Nagle schylił się.
Spostrzegł na śniegu coś, co mu się wydało śladami.
Był to ślad w istocie, mający kształt ludzkiej stopy. Białość śniegu wyraźnie odkreślała jej zarysy i czyniła ją widzialną. Przypatrzył się baczniej jeszcze. Ślad był widocznie nagiej stopy, niniejszej niż stopa męska, większej jednak od stopy dziecka.
Zapewne ślad stopy kobiecej.
Poza tym wyciskiem w śniegu znajdował się inny jeszcze — i jeszcze inny — i jeszcze inny; wyciski te szły jeden za drugim na odległość kroków i zapuszczały się w płaszczyznę ku stronie prawej. Były jeszcze świeże i zaledwie zlekka przyprószone śniegiem. Widocznie kobieta jakaś szła tam tędy.
Szła i odeszła właśnie w stronę, w której dzieciak ujrzał był poprzednio dymy.
Dzieciak z wzrokiem utkwionym w odciski stóp jął iść tym śladem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.