Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga trzecia/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI
Ciężar utrudnia jeszcze wszelką drogę bolesną.

Już upłynęło przeszło cztery godziny od czasu, jak orka odbiła od Portlandu, pozostawiając poza sobą chłopca. Ten, od czasu jak został opuszczony, po drodze, którą się udał, ze społeczeństwa ludzkiego napotkał był dopiero trzy istoty, nastręczające mu się do zawarcia znajomości: mężczyznę, kobietę i dziecko. Mężczyzną był człowiek, wiszący na wzgórzu; kobietą — postać, leżąca w śniegu; dzieckiem — ta mała dziewczynka, którą niósł na ręku.
Niemal upadał od utrudzenia i głodu.
A przecież szedł przed siebie odważnie, jakkolwiek mniej mając siły, a zato więcej ciężaru.
Znajdował się w obecnej chwili niemal bez odzienia. Resztki łachmanów, które jeszcze zatrzymał na sobie, stężałe od mrozu, były ostre, jak szkła odłamy, i kaleczyły mu skórę. Ziąbł, ale zato dziecię się rozgrzewało.
To, co utracił, stracone nie było, bo je ktoś drugi zyskiwał. Chłopiec z rozkoszą sprawdzał to działanie ciepła, które dla biednej małej istoty stanowiło powrót do życia. W ten sposób szedł coraz dalej.
Chwilami, troskliwie trzymając dziecko, schylał się, nabierał w garść śniegu i wycierał nim sobie nogi, które mu na dobre marznąć zaczynały.
To znowu, czując w gardle palenie, kładł sobie w usta śnieg, co mu wprawdzie na chwilę gasiło pragnienie, ale zato zmieniało je w gorączkę. A tak szkodził sobie jeszcze gorzej tą ulgą.
Nawałnica ze zbytku gwałtowności stała się wreszcie całkiem bezkształtną; zdarzają się śnieżne potopy podobne tylko do zamętu — otóż właśnie był to jeden z takich. Ten przystęp ślepej wściekłości równie udręczał lądy, jak się pastwił nad oceanem. Prawdopodobnie była to chwila, w której skołataną orką szarpały skały podwodne.
Chłopiec szedł wpośród tego rozszalałego żywiołu, kierując się zawsze ku wschodowi, poprzez rozległe przestrzenie, zasypane śniegiem. Nie wiedział, która być mogła godzina. Od dawna także stracił był już z oczu dymy. Nocą wskazówki podobne tak łatwo znikają! Zresztą była to godzina, o której ognie od dawna już pogaszono, a powtóre chłopiec łatwo mógł być w błędzie. A może też w stronie, ku której się kierował, nie było nigdzie miasta ani wioski.
W nieświadomości swojej szedł przebojem.
Parę razy dziewczynka się rozpłakała. Wtedy kołysał ją, jak umiał, tak że się wprędce uspakajała. Wreszcie zasnęła, i to na dobre. Czuł ciepło, idące od niej, sam drżąc z zimna.
Często też zaciskał fałdy kaftana wokoło szyi małej dziewczynki, ażeby nie zaleciała ją śnieżyca, jednocześnie mogąca zmrozić i wilgocią przejąć jej drobne członki.
Droga, którą szedł, była falista. We wgłębieniach śnieg naniesiony bywał do takiej wysokości, że chłopiec prawie całkiem się weń zapadał, tak że iść musiał niemal nawpół zakopany. Wtedy postępował ostrożnie, przepychając śnieg przed sobą kolanami.
Wyswobodziwszy się z podobnych parowów, dostawał się na otwarte zewsząd przestrzenie, szalenie zmiatane przez wichry, skutkiem czego śniegu tam bywało niewiele. Zato pod dostatkiem gołoledzi.
Ciepły oddech dziewczynki owiewał mu policzek, rozgrzewając go chwilowo, poczem zatrzymywał się ścięty mrozem w jego włosach, u których zawieszał się soplami.
Chłopak dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, coby go spotkać mogło, gdyby się przypadkiem potknął i upadł. Czuł, że jużby się podnieść nie potrafił. Tylu trudami złamanego, mogło go łatwo, podobnie jak zmarłą kobietę, brzemię ciemności przygnieść do ziemi, i wtedy działanie mrozu byłoby go żywcem do niej przygwoździło. Poprzednio tyle razy się już obsuwał po krawędziach przepaści, a jednak wyszedł cało, tyle razy zapadał w wądoły, a jednak wyszedł z nich zdrowo; obecnie lada zwyczajne upadnięcie mogło mu być pewną śmiercią. Dość było niepewnego stąpnięcia, żeby zapaść w mogiłę. Dość poślizgnięcia się, a już po nim. Nie miałby nawet siły dźwignąć się na kolana.
Otóż wszędzie było ślisko wokoło niego, wszędzie gołoledź tylko i śnieżna gładka skorupa.
Dziewczynka, którą niósł na ręku, ogromnie mu pochód utrudniała; nietylko to był ciężar już i tak nazbyt wielki na jego siły a cóż dopiero na ich wyczerpanie, ale była to jeszcze i zawada. Dziecko zatrudniało mu obie ręce, a tu dla idącego po gołoledzi obie ręce były konieczne, a nawet niezbędne do utrzymania równowagi.
Bez nich tedy, jak mógł, utrzymywał równowagę.
Utrzymywał ją i szedł, ani wiedząc, jaki go los czeka wraz z tym jego ciężarem. Dziecię, które niósł, było mu niby kroplą, mogącą przepełnić naczynie jego nędzy.
Postępował ostrożnie, chwiejąc się na każdym kroku, jakby po linie szedł, i spełniając przeto, jakkolwiek ku niczyjemu zbudowaniu, cuda równowagi. Z tem wszystkiem, któż wie, czy nie towarzyszyły mu w tym pochodzie bolesnym wypatrzone spojrzenia z oddalonych głębi matki dziecięcia i opiekuńczej Opatrzności.
Chwiał się, potykał, umacniał, nieustannie myślał o dziecięciu, otulał je w suche odzienie, osłaniał mu głowę, potykał się znowu, szedł nieustannie, poślizgiwał się i znów się umacniał na nogach. Wiatr nikczemnie mu w tem przeszkadzał.
Prawdopodobnie chłopak niemało nadkładał drogi. Znajdować się wtedy musiał na przestrzeniach tych płaszczyzn, na których założono później folwark Bincleaves, w miejscowości, znajdującej się dziś pomiędzy Spring-Gradens i Personage-House. Dziś wioski i wille, wtedy jałowe jeszcze obszary. Niekiedy mniej niż stulecie przedziela pustynię ód miasta.
Nagle, w przerwie szaleństwa lodowej nawałnicy, która go niemal oślepiała, spostrzegł prawie tuż przed sobą gromadę dachów i kominów, wykreślających się śnieżnemi zarysy, przeciwieństwem osobliwem, miasto, występujące białemi kształtami na tle czarnego widnokręgu, coś, coby po dzisiejszemu nazwać można negatywem.
Dachy, mieszkania ludzkie, schronienia! Więc znajdował się przecie w jakiemś miejscu.
Na tę myśl, uczuł w sobie niewymowne pokrzepienie nadziei. Wykrzyk majtka ze szczytu masztu zbłąkanego okrętu: — Ziemia! Ziemia! — mieści w sobie wzruszenia podobne. Przyspieszył kroku.
Dotarł więc wreszcie do ludzi. Zbliżał się ku żyjącym. Już i po wszystkich obawach. Uderzyło mu do głowy to ciepło nagłe, będące uczuciem bezpieczeństwa. To, z czego wyszedł, daleko już poza nim zostało. Odtąd ani nocy już, ani zimy, ani nawałnicy. Zdawało mu się, że wszystko, co tylko jest w złem możliwego, daleko gdzieś od niego odbiegło. Niemowlę nie było mu już ciężarem. Niemal biegł.
Oczu o mało nie wypatrzył po tych dachach. Życie tam było. Ani chwili nie spuszczał z nich uwagi. Takimby wzrokiem spoglądał umarły na to, coby mu zabłysło nagle poprzez uchylone wieko grobowe. Były to te same kominy, których dym dostrzegł był poprzednio.
Ale w tej chwili z żadnego dym nie wychodził.
Wkrótce znajdował się tuż obok tych mieszkań ludzkich. Było to przedmieście jakieś, stanowiące ulicę naprzestrzał otwartą. W owym czasie zamykanie ulic na noc zaczynało już wychodzić z użycia.
Ulica ta rozpoczynała się od dwóch domów. W żadnym z nich nie widać było najmniejszego światła, podobnie jak i na całej długości ulicy, podobnie jak i w mieście całem, o ile można było zasięgnąć wzrokiem.
Dom z prawej strony był raczej dachem, niż domem; nic nędzniejszego; ściany miał gliniane, strzechę zaś słomianą; więcej tam było poszycia, niż muru. Pokrzywa, u stóp jego rosnąca, dotykała wierzchem brzegu dachu. Chałupa ta miała tylko jedne drzwi, podobne raczej do klapy, i jedyne okno, będące dymnikiem. Jedno i drugie szczelnie było zamknięte. Tuż obok świński chlewek zamieszkany wskazywał, że i chata zamieszkana być musiała. Dom zaś od lewej strony był przestronny, wysoki, cały z kamienia, z dachem łupkowym. Podobnież jak i tam ten, zamknięty. Było to domostwo bogatego naprzeciw barłogu, ubogiego.
Chłopiec ani się wahał. Udał się wprost do dużego domu. Drzwi tam były o dwóch skrzydłach, ciężkie, dębowe, gęsto nabijane ćwiekami. Poza takiemi domyślać się jeszcze należy niezgorszego przyrządu ryglów i wrzeciądzów. Wisiał u nich młotek żelazny.
Chłopiec uniósł ów młotek, z niejakim trudem, coprawda, gdyż skostniałe jego ręce były już raczej tylko kikutami, i uderzył nim we drzwi.
Nikt mu na to nie odpowiedział.
Po raz wtóry uderzył dwukrotnie.
Ani śladu ruchu w domu całym.
Zakołatał po raz trzeci. Zawsze nic.
W tedy zrozumiał, że albo spano, albo nie myślano wstać do otworzenia.
Bez namysłu zwrócił się ku ubogiej chałupie. Podniósł z ziemi pierwszy lepszy kamyk i zastukał do niskich drzwi tej chaty.
I stamtąd nikt nie odpowiedział.
Wspiął się jak mógł na palce i zapukał kamykiem w okienko, na tyle lekko, żeby nie stłuc szyby, na tyle zaś mocno, żeby móc być posłyszanym.
Ani głos się stamtąd żaden nie odezwał, ani tam nikt nie dał znaku życia, ani nigdzie światło nie zabłysło.
Pomyślał sobie, że i tam także widocznie nikt się obudzić nie chciał.
Dom z kamienia i chata pod strzechą zarówno głuche były na wołanie niedoli.
Chłopak postanowił iść dalej i zapuścił się w ciasne przejście pomiędzy domami, ciągnące się daleko przed nim i tak ciemne, że wyglądało raczej jakby parów między dwoma skalistemi urwiskami, aniżeli jako wejście do miasta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.