Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek który zapomniał swego nazwiska |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Potoki zachodzącego, majowego słońca, złociły drzewa i trawniki ogrodu. Park był duży, otoczony wysokim murem i sprawiał wraz ze znajdującemi się w nim budowlami wrażenie więzienia. Znajdował się wpobliżu małej stacyjki, w podmiejskich okolicach Warszawy, umyślnie zdala od innych siedzib ludzkich, aby jego mieszkańcy mieli jaknajmniej zetknięcia z zewnętrznym światem.
A przy bramie, wiodącej do parku, widniała duża tablica z napisem: „Zakład dla nerwowo chorych, Dr. W. Trettera“, dalej zaś: „Obcym wstęp surowo wzbroniony“.
Śród drzew, z poza których przebijały czerwone gmachy samego zakładu, stały dwie młode dziewczyny, w białych fartuchach pielęgniarek, obserwując chorych.
Tuż przed niemi, tam i z powrotem chodził po ścieżce starszy, niskiego wzrostu mężczyzna, łysy, źle ogolony i wymachując gwałtownie rękami, wciąż gadał do siebie. Dalej nieco, kręciła się w średnim wieku kobieta, uróżowana, w dużym, niemodnym kapeluszu, z niemodną, wypłowiałą torbą w dłoni i czyniąc przeróżne miny, przemawiała do otaczających ją sosen, niby do nadskakujących jej adoratorów. Inna natomiast, stała nieruchomo pośrodku piaszczystej alei, z wzrokiem uporczywie wlepionym w dal, rzekłbyś, wypatrując kogoś.
Ale uwaga pielęgniarek nie skupiała się na znajdujących się w ich pobliżu warjatach. Przywykły dobrze do widoku i łysego mężczyzny — wynalazcy, który wciąż bredził o swych odkryciach i do damy, ubranej niemodnie, która postradała zmysły, gdy okradł ją i porzucił daleko młodszy kochanek i do spokojnej melancholiczki, nieprzytomnej od czasu śmierci córki, nie wierzącej w tę śmierć i oczekującej wciąż, że z dalekiej podróży przybędzie z powrotem.
Wzrok pielęgniarek biegł w innym kierunku. W głębi parku spacerował samotnie wysoki, młody człowiek, najwyżej lat trzydziestu. Ubrany był w garnitur, bezwzględnie pochodzący od pierwszorzędnego krawca, a na jego bladej, bez zarostu, przystojnej twarzy, odbijała się dobra rasa. Chodził, opuściwszy głowę do dołu, niby nad czemś mocno zamyślony, nie zwracając uwagi na otaczających go obłąkanych i jakby umyślnie unikając ich.
— Spójrz na tego — rzekła niższa z pielęgniarek, trącając towarzyszkę i wskazując jej wysokiego młodego człowieka, którego wysmukła sylwetka rysowała się ostro na tle zieleni drzew — wygląda zupełnie normalnie! A gdy go o coś zapytać, odpowiada wcale do rzeczy!
Wyższa, jakoś dziwnie spojrzała na swą towarzyszkę i zniżywszy głos, odparła:
— Tajemnicza historja... Tyś z nim rozmawiała. Przecież doktór Tretter zabronił surowo zwracać się do niego! Opiekuje się chorym sam, wraz z zaufanym pielęgniarzem.
— Dla tego właśnie, że wydaje mi się to wszystko bardzo niezwykłe, upolowałam chwilę, kiedy nas nikt nie widział i zadałam mu jakieś banalne zapytanie.
— No i...
— Odpowiedział mi z ukłonem, niczem najgrzeczniejszy światowiec. Wprost, pomieścić mi się nie chce w głowie, że jest warjatem. A doktór uprzedzał, że bardzo niebezpiecznym, który świetnie umie się maskować.
— Tak... tak... — bąknęła wyższa. — Tak twierdzi doktór, tylko...
— Tylko?
— Nie!
Ale, tamta, nie dała za wygraną.
— Słuchaj! — szepnęła. — Daleko więcej wiesz, niż chcesz powiedzieć! Obawiasz się doktora? Przysięgam, że cię nie zdradzę! O naszym doktorze różnie bardzo gadają, a z tym młodym człowiekiem naprawdę cała sprawa wygląda podejrzenie. Kto tu przywiózł go? Kim jest? Przecież, w księgach zakładu nie oznaczono go nawet nazwiskiem! Figuruje, jako Nr. 210! Doktór twierdził, że podobnej tajemnicy żądała rodzina.
— Kłamie! — wyrwało się nagle wyższej. — Albo macza ręce w jakiejś brudnej aferze...
— W jakiej? — zabrzmiało niecierpliwe zapytanie.
— Dobrze! — poczęła opowiadać. — Skoro i ty domyślasz się, że tu coś nie w porządku, powtórzę ci moje spostrzeżenia. Zdobyłam je zupełnie przypadkowo. Przed kilku tygodniami, nie mogłam w nocy zasnąć. Postanowiłam udać się do kancelarji, obok której mieści się apteczka, aby przynieść jakiś środek nasenny. Ubrałam się i wyszłam. Jak wiesz, aby z domku, w którym znajdują się nasze pokoje znaleźć się w głównym gmachu, trzeba przejść aleję, prowadzącą do wjazdowej bramy. Już zdala uderzył mnie warkot samochodu i wnet spostrzegłam, ze Tretter, niby kogoś oczekując stoi na ganku, wraz z Antonim, tym swoim zaufanym pielęgniarzem. „Słuchaj-no, Antoni, — rozległ się przyciszony głos doktora — otworzysz bramę sam i wszystko tak urządzisz, aby nikt nie wiedział, kto tu przyjechał“!
Rozumiesz, że to mi wystarczyło. Zaczaiłam się za drzewem i oczekiwałam, co dalej będzie, a godzina dochodziła druga, w nocy.
— Ach!
— Wkrótce — brzmiało dalej opowiadanie — rozwarła się brama i do naszego zakładu wjechał prywatny samochód. Kiedy przystanął przed gankiem, zauważyłam w nim trzy osoby. Jakąś elegancką, bogato ubraną panią, której twarzy nie mogłam rozróżnić, obok niej w średnim wieku mężczyznę, nie mniej dostatnio ubranego, ale o niemiłym i odpychającym wyrazie twarzy, no i... tego młodego człowieka. Siedział, a raczej na pół leżał na przedniem siedzeniu nieruchomo i w pierwszej chwili sądziłam, że nie żyje...
— Do samochodu podbiegł Antoni i wraz z szoferem wynieśli stamtąd naszego tajemniczego pacjenta. Gdy go nieśli, zwisała mu głowa i nadal czynił wrażenie nieboszczyka. Ponieśli go w stronę separatek, któremi opiekuje się, wyłącznie, Tretter. „Czy mogę na to liczyć, panie doktorze — rozległ się głos owej wytwornej damy, gdy pozostała na ganku z Tretterem i swym towarzyszem, owym mężczyzną o nieprzyjemnym wyrazie twarzy, — czy mogę liczyć, że prędko stąd nasz gagatek się nie wydostanie?“ „Może, pani hrabina, — zabrzmiała odpowiedź — być o to całkowicie spokojna“!
— Hrabiną, ją nazwał?
— Tak! Słuchaj dalej! — „Więc, nieprędko się stąd wydostanie? — powtórzył nieznajomy mężczyzna o niemiłym wyrazie twarzy. — A jeśli odzyska przytomność?“ — „Tem gorzej — mruknęła dama, którą doktór przed chwilą tytułował hrabiną — wtedy jego dni są policzone“!
— Boże!
— Więcej, nic nie posłyszałam, gdyż właśnie powracali z góry Antoni wraz z szoferem, umieściwszy chorego w oddzielnym pokoju i stojący na ganku umilkli. Hrabina pożegnała się uprzejmie z Tretterem, zajęła miejsce w aucie obok swego towarzysza, szofer siadł przy kierownicy i samochód odjechał również tajemniczo, jak przybył, niezauważony przez nikogo.
— Co to wszystko znaczy?
— Wiem, tyle, co i ty i przeróżne snuć można domysły. W każdym razie, słowa owej hrabiny, że skoro młody człowiek odzyska przytomność, jego dni są policzone, niezbyt brzmią zachęcająco...
— Po kilku tygodniach, spędzonych w separatce, pod wyłączną opieką doktora i Antoniego. Dziś po raz pierwszy, doktór zezwolił na spacer w parku, ale i tak swoboda jest względna, bo zauważ, że z za krzaka wygląda Antoni i pilnuje go. Cudem wprost, udało ci się zbliżyć do tajemniczego młodzieńca i wyobrażam sobie, jaki Tretter byłby wściekły, gdyby się o tem dowiedział. Oczywiście, spostrzeżeniami tamtej nocy, nie podzieliłam się z nikim i ty pierwsza je z moich ust słyszysz. Radzę, milcz, jak grób. Dziś o posadę niełatwo.
— Kiedy... Jeśli tu coś potwornego się dzieje?...
— Cicho! Idzie Tretter... Nie patrz się nawet lepiej w tamtą stronę...
Istotnie, zdala zarysowała się okazała sylwetka właściciela zakładu. Wysokiego, tęgiego mężczyzny, silnego bruneta, o długiej brodzie, w dużych amerykańskich okularach.
Szedł powoli, niby nie patrząc na nikogo, a jednocześnie lustrując bacznie wszystko i wszystkich. Niedbale kiwnąwszy głową, minął milczące obecnie pielęgniarki, poczem, niby odniechcenia obrzucił wzrokiem aleję, po której spacerował młody człowiek. Wydawało się, że nie poświęca mu większej uwagi, ale błysk, jaki padł z za okularów, świadczył, iż sprawdził doskonale, że za krzakiem czuwa, z ukrycia Antoni.
Natomiast, młody człowiek, nagle podniósł głowę i spostrzegł lekarza. Jakiś skurcz przebiegł po jego twarzy.
— Zapytam go się... Zapytam! — szepnął. — Może teraz zechce mi odpowiedzieć.
Niby poruszony niewidzialną sprężyną, rzucił się w stronę Trettera. Prawie biegł ku niemu. Doktór widocznie drgnął, lecz nie unikał spotkania. Stał zdala od pielęgniarek i chorych, więc rozmowy z młodym człowiekiem nikt nie mógł posłyszeć.
— Panie doktorze! — wyrzucił ten ze siebie, jakimś błagalnym tonem, kiedy się zbliżył. — Zaklinam pana...
Pozornie dobrotliwy uśmiech rozlał się po twarzy Trettera. Uśmiech, jakim doświadczeni lekarze witają napastujących ich warjatów.
— Cóż się stało?
— Panie doktorze! — mówił młody człowiek. — Ja naprawdę, tu oszaleję? Skąd się tu wziąłem? Gdzie jestem? Któż mnie tu umieścił? Przecież to zakład dla obłąkanych.
— Zakład, dla ludzi, którym potrzebny jest spoczynek! — wymijająco odparł Tretter.
— Ależ, panie doktorze! — prawie krzyczał. — Nie jestem warjatem! Nie jestem, nie jestem...
— Wszyscy warjaci tak o sobie mówią! — mruknął przez zęby Tretter.
Młody człowiek raptem pochwycił się za głowę.
— Straszne! Okropne! — szeptał. — Nic nie pamiętam! Nie pamiętam nawet, jak się nazywam!
— Jest pan jeszcze chory! — nagle z jakimś błyskiem w oczach wymówił Tretter.
— Nie prawda! Byłem chory, ale nim nie jestem! To pan we mnie wmawia, doktorze! Ale, zaklinam — chciał pochwycić Trettera za rękę, którą ten odsunął raptownie — zaklinam, pana, powiedz mi wszystko? Wiem, że długo chorowałem, prawdopodobnie na zapalenie mózgu. Teraz, odzyskałem przytomność... Doskonale zdaję sobie sprawę, co się dokoła dzieje. Znajduję się w jakimś szpitalu, przeznaczonym dla szaleńców. Lecz, nie pamiętam mojej przeszłości... Kim byłem? Co robiłem? Skąd się tu znalazłem? Jak mam na imię i jak brzmi moje nazwisko? Toć nawet ktoś z mojej bielizny powycinał litery.
— Jest pan chory! — znów powtórzył Tretter i uczynił ruch, jakby pragnąć się oddalić.
Ale młody człowiek zagrodził mu drogę.
— Doktorze! — zawołał prawie groźnym tonem — ja pana tak nie puszczę! Więc dobrze, jestem chory... Ale, przecież pan wie, jak się nazywam, kim jest moja rodzina, kto mnie tu umieścił? W książkach zakładu muszą figurować dane. Tymczasem odkąd od kilku dni powróciła mi przytomność, ale nie pamięć, pan nic powiedzieć mi nie chce, zbywa półsłówkami moje zapytania. A ten przeklęty drab Antoni, milczy, niczem zaklęty. Toć, pańskim obowiązkiem, doktorze, jest mi to powiedzieć!
Tretter, z poza swych szkieł ogarnął młodego człowieka poważnym wzrokiem. Żaden muskuł nie drgnął na jego twarzy, gdy bezczelnie kłamał.
— Niestety — wymówił — nie mogę panu służyć wyjaśnieniami! Znaleziono pana, gdy leżał nieprzytomny, koło plantu kolejowego i przyniesiono do mojego zakładu. Wiem, tyle, co i pan! Czyli nie wiem, ani kim pan jest, ani jak się nazywa.
— Niemożebne!
— A jednak prawdziwe! Opiekuję się panem zupełnie bezinteresownie i mam nadzieję, że rychło go wyleczę. Co do reszty dopomóc nie mogę i o ile pamięć sama nie powróci, będzie pan w dość niemiłej sytuacji. Teraz, powtarzam! Jest pan chory i powinien unikać wszelkich wzruszeń. Rozumie pan to, chyba?... Tedy, przerwijmy tę bezcelową rozmowę...
— Doktorze...
Ale Tretter machnął tylko ręką, odwrócił się i jął spiesznie się oddalać. Rychło, jego masywna postać znikła śród gęstych drzew. Młody człowiek z rozpaczy załamał ręce, a z jego piersi wydarł się jęk:
— Oszaleję... Oszaleję, otoczony temi warjatami i bijąc się wciąż z myślami własnemi! A może... Sam już zaczynam przypuszczać, że jestem warjatem!
Znów niespokojnie jął krążyć po alei. A tak był zatopiony w swe smutne dumania, że nawet nie spostrzegł, iż zdala z za zieleni kwitnących krzewów śledziły go jakieś kobiece, pełne współczucia oczy.
— Biedny, biedny! — szeptała dziewczyna w białym fartuchu pielęgniarki. — Co oni chcą z nim zrobić? Jasne jest, że Tretter zamyśla jakieś okropne łajdactwo! Ale, jak go ratować?
Raptem rozległo się uderzenie gongu. Sygnał, że chorzy mają powrócić do swych sal, aby po spożytej kolacji udać się na spoczynek.
Rozległy się nawoływania pielęgniarzy.
Dziewczyna drgnęła i rzuciwszy młodemu człowiekowi ostatnie, jakby przepojone żalem spojrzenie, zwróciła się w stronę, powierzonych jej pieczy chorych, zakochanej damy, w niemodnym kapeluszu i cichej melancholiczki. Widziała jeszcze, jak do młodego człowieka, zbliżył się Antoni i oświadczywszy mu coś energicznie, jął go prowadzić w stronę separatek, będących pod wyłącznym dozorem dr. Trettera.
— Biedak! — powtórzyła w myślach.
W parę godzin później, gdy w zakładzie zapanowała kompletna cisza i chorzy znaleźli się, zgodnie z przepisami, w łóżkach, właściciel zakładu, dr. Tretter odbył tajemniczą konferencję z pielęgniarzem Antonim, w swym gabinecie.
— Antoni! — rzekł do zausznika. — Czy przyrządziłeś, dla pacjenta Nr. 210 — w ten sposób oznaczono w zakładzie tajemniczego młodego człowieka — odpowiednią miksturę?
— Tak jest, panie doktorze!
— Wypił ją?
— Prawdopodobnie! Przecież codziennie ją pije i święcie wierzy, że po tem „lekarstwie“ prędko mu pamięć powróci!
Wykonał nieokreślony gest ręką. Zapewne myślał o tem samem, o czem myślała obecnie młoda pielęgniarka. O słowach, rzuconych pamiętnej nocy przez tajemniczą hrabinę, która pacjenta Nr. 210 tu odwiozła. Wszak mówiła ona wtedy — „gdy przytomność odzyska, jego dni są policzone!“...