Człowiek zmienia skórę/ICD
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek zmienia skórę |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“ |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia „Antiqua“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Sadowiąc się w kabinie, amerykanie zauważyli, że miejsce rosjanina, który zeszedł w Aktiubińsku, zajął cywil w rosyjskiej koszuli z otwartym kołnierzem.
Pilot zapytał ich, czy nie chcieliby przejechać się „powietrznym samochodem“. Wszyscy się zgodzili, aczkolwiek nikt nie wiedział, co to właściwie jest.
Samolot wzniósł się w powietrze i jakiś czas leciał na zwykłej wysokości, poczem zaczął się szybko zniżać. Clarke pomyślał, że motor się zepsuł i będą zmuszeni wysiąść w stepie. Samolot dotykał prawie ziemi, lecz nie lądował. Aparat leciał nad stepem. Zrzadka spotykane grupy wielbłądów rzucały się w przerażeniu wskok, ogłuszone hukiem motoru. Pastuch w futrzanej, ostro zakończonej czapie na widok lecącego nad ziemią aparatu w panice począł uciekać, prześladowany olbrzymim cieniem ścigającej go maszyny i naraz, czując ją nad sobą, wyciągnął się plackiem na ziemi.
Teraz dopiero Clarke zrozumiał, dlaczego lotnik nazywał ten lot powietrznym samochodem.
Z rozpędem nalecieli na maleńkie miasteczko. W miasteczku był zjazd. Na placu stały fury, zaprzężone w wielbłądy i cisnął się tłum ludzi w śpiczastych czapkach. Na widok nadciągającego samolotu wielbłądy pomknęły z furami w step, pieniąc się w szaleństwie. Strach w mgnieniu oka zmiótł tłum z placu.
Znowu mignął step i miasto zniknęło w zielonej oddali.
Po upływie dwuch godzin szalonej jazdy opuścili się na biały krąg lotniska. Tutaj mieli przenocować. Przyszedł lotnik. Wysłuchawszy entuzjastycznych okrzyków Clarka i Murri’ego, zaznaczył żartobliwie, że według prawa należy go oddać pod sąd za niestosowanie się do regulaminu lotu.
Za Czełkarem ciągnąć się poczęło martwe trzęsawisko piasków, z wznoszącemi się tu i owdzie małemi pagórkami. Były to piaski lotne — barchany, które zasypują całe karawany i osiedla. Gdy nadlatuje huragan, piaski te momentalnie wznoszą się do góry i lecą przed siebie, jak stado oszalałych baranów.
Godzinę później samolot unosił się nad nieruchomą gładką posadzką z niebieskiej majoliki. Było to morze Aralskie. Morze w swej martwocie wydawało się nienaturalnem. Woda rozciągała się ku południowi do samego widnokręgu, niebieska i nienaturalna.
Znowu białe piaski, niezmierzone i nudne, jak opera. W korek pustyni, zamykający całą Azję, wświdrowała się kręta Syr - Darja.
Przeleciawszy jeszcze dwa etapy, aparat około południa począł przybliżać się do celu. Zieloną wyspą śród żółtego oceanu pustyni wychyliła się na widnokręgu taszkentska oaza. Oko, znużone jednostajnym żółtym kolorem, zapamiętało zielone kwadraty ogrodów, obrębione obwódką aryków, jak powtarzający się wzór wspaniałego wschodniego chałatu. Clarke odłożył książkę i z ulgą spoglądał w okno.
W kancelarji aeroportu oczekiwał na amerykanów pracownik tadżyckiego urzędu gminnego, mówiący jako tako po angielsku. Otwarty automobil wiózł ich wzdłuż szerokich alei, wybrukowanych kurzem i obwiedzionych szpalerami topól, podobnych do cyprysów. U podnóża topól po obu stronach alei szemrzały wesoło aryki.[1] Natrętne szpalery zieleni, rosnące na każdej ulicy i aryki nieodłącznie biegnące po obydwu stronach samochodu, przypominały, że całe to miasto zbudowane na piasku, wywalczone zostało u pustyni rękami wielu pokoleń. Kurz ciągnął się długą wstęgą za napotykanymi samochodami, wiozącymi śniadych azjatów z tekami, wypchanemi jak walizki.
Wolno wlokąca się arba, na której drzemał woźnica w barwnym chałacie, ogromnemi swemi kołami wzbijała kłęby kurzu.
Na skrzyżowaniu droga była zatamowana. Po ulicy wolno sunęła karawana naładowanych wielbłądów.
Potem, za barjerą topól, ciągnęły się domy ze szkła i betonu, podobne do oranżeryj. Za szklanemi ścianami zamiast palm zieleniły się zwisające z sufitu klosze lamp i kołysały się różnokolorowe kwiaty na wzorzystych tiubetejkach[2] ludzi, nachylonych nad stołami.
Clarke pomyślał, że w tych oranżeryjnych instytucjach z niezrozumiałemi nazwami, jak szyfr: KP (b), Uz, OGPU, — kierujących potokiem wielbłądzich karawan, aryków i stad, za biurkami z rozpostartymi na nich mapami opracowywuje się plany strategiczne generalnej ofenzywy na pustynię.
Domy urywały się i zjawiały się znowu. Wiele nie wyzwoliło się jeszcze z więzów drewnianych rusztowań. Przewidywane było długie oblężenie i główna kwatera utwierdzała się i wzmacniała na wywalczonych pozycjach według wszelkich prawideł wojny oblężniczej.
Wieczorem, po odpoczynku w hotelu, zapobiegliwy urzędnik zawiózł amerykanów obejrzeć miasto. Samochód robił pętle po zaułkach, śród glinianych domów-szuflad bez okien (okna wychodziły na podwórza).
Właściwie, nie było to miasto, — była to raczej makieta miasta, wylepiona z gliny przez pracowitych pradziadów architektów. Patrząc na nie, stawało się jasnem, dlaczego właśnie azjaci, nie znający bardziej trwałego materjału, niż glina, wymyślali legendę o bogu, który z gliny ulepił człowieka.
O świcie zajechała maszyna z portu lotniczego. W maleńkiej kancelarji amerykanie zastali już rosjanina, ich towarzysza podróży z Aktiubińska.
Przyszedł nowy pilot, zajrzał do dziennika pokładowego i nawiązał jakiś spór z naczelnikiem. Zwrócił się potem do pasażerów, wskazując na rosjanina, Murri’ego i Clarka i gestem polecił im iść za sobą. Wszyscy czterej podnieśli się. Pilot wskazał Barkerowi krzesło, dając do zrozumienia, że musi się zostać i pokazał trzy palce. Clarke zrozumiał, że może ich lecieć tylko troje.
Urzędnik tadżycki nie przyjechał, a nikt z obecnych rosjan nie mówił po angielsku.
Barker także zrozumiał polecenie pilota i zaczerwieniwszy się z oburzenia, gestukulacją dał naczelnikowi pojąć, że nie myśli się zostać.
Wyczerpawszy cały zapas środków mimicznych, rzucił się na Clarka i Murri’ego i oświadczył, że on sam jeden tutaj nie zostanie. Jeżeli oni nie mogą lecieć razem, to powinni na znak protestu zrezygnować wszyscy trzej z lotu i nauczyć tę bandę za ich dzikie porządki, możliwe tylko w tym wschodnim kraju. Uparcie wtykał pod nos zakłopotanemu naczelnikowi swój bilet pasażerski, i wskazując na rosjanina, krzyczał po angielsku, że jeżeli ktoś z nich musi się zostać, to niech zostanie ta świnia, a rozłączać ich, komisję amerykańskich specjalistów, nikt nie ma prawa.
Pilot z wyraźnem zainteresowaniem patrzał prosto w usta Barkerowi, a spocony naczelnik nie przestawał uprzejmie rozkładać rąk.
Wówczas, nieoczekiwanie dla wszystkich, milczący dotąd rosjanin odezwał się w poprawnej angielszczyźnie:
— Proszę pana, niech się pan nie denerwuje. Ustąpiłbym chętnie panu miejsca i żadnej ochoty latać nie mam. Mam jednak odpowiedni rozkaz, muszę lecieć i to lecieć poza wszelką kolejką. Ani pan, ani moje życzenie nic tutaj nie zmieni. Samolot może wziąć tylko trzech. Jeden z panów, musi zostać i odleci pojutrze następnym aparatem.
Ze zdziwienia Barker na kilka sekund zaniemówił, lecz gdy odzyskał już równowagę, jeszcze raz oświadczył, że sam jeden nie zostanie.
Spór się przeciągał. Pilot, czekający cierpliwie końca, spojrzał na zegarek, machnął ręką, powiedział coś do naczelnika i kazał wszystkim iść za sobą.
— Dlaczego przedtem nie można było wziąć czterech, a teraz nagle można? — tryumfując zapytał rosjanina Barker.
— Mówi, że weźmie mniej paliwa i jakoś dowiezie. Normalnie ponad trzech nie bierze. Ciężki przelot, nad górami, odpowiedział rosjanin.
Barker cofnął się nieco.
— A może rzeczywiście zrezygnujemy z dzisiejszego lotu? — zaproponował Murri’emu. — Naraz zbraknie mu paliwa...
— Wszak proponowano to panu z samego początku.
Barker umilkł, ale powlókł się ulegle ze wszystkimi, ku oczekującemu samolotowi.
— Ten rosjanin, widocznie, to jakaś wpływowa osoba, — zwrócił się półgłosem do Murri’ego Clarke. Prawdopodobnie, ktoś z członków rządu.
— Może z Gepeu? — zmrużył oko Murri.
— Chyba nie. Musi to być jakaś popularna osobistość. Zauważył pan, jak na wszystkich przystankach od Aktiubińska znali go i witali się, jak ze starym znajomym?
Murri kiwnął głową.
...W Termezie wydało się amerykanom po wyjściu na lotnisko, że upadli na rozpaloną płytę. Termometr na skrzydle samolotu wskazywał 70°. Gorące powietrze przylgnęło do twarzy, jak ręcznik, umoczony we wrzątku.
Rosjanina, tak samo jak w Samarkandzie, spotkali tu jak starego znajomego. Clarke zamienił z Murrim znaczące spojrzenie.
Gdy wsiedli ponownie do samolotu, rosjanin oznajmił, że będą musieli przez niego zboczyć cokolwiek z drogi, przedłuży to ich podróż na pół godziny. Samolot musi go wysadzić w Saraj-Kamarze i dopiero potem poleci do Stalinabadu.
Clarke i Murri uprzejmie odpowiedzieli, że to nie ma znaczenia, — chętnie się przejadą.
Za Termezem samolot latał, nie zbaczając, wzdłuż koryta Amu-Darji. Wdole rozpościerał się kraj z bajki dziecinnej. Ziemia leżała napęczniała i czekoladowa, jak piernik. W rzece płynęła kawa z mlekiem. Kawa poczynała się już gotować, świadczyły o tem niezmierzone wysepki mielizn.
Była to południowa granica Związku. Na lewym brzegu ciągnął się Afganistan. Była to istotnie szósta część świata, naprzekór konserwatywnej geografji, która liczyła ich tylko pięć...
Na lotnisku Saraj-Kamarskim, samolot spotkała grupa ludzi, śród nich kilku wojskowych w zielonych czapkach: dowódcy pogranicznych oddziałów. Zoczywszy rosjanina, wykrzyknęli dźwięcznie „ura“, okrążyli go i poczęli potrząsać jego ręką. Na amerykanów nie zwrócili żadnej uwagi.
Od grupy oddzielił się śniady tubylec w tiubetejce i białej rosyjskiej koszuli, oraz wojskowy. Chwilę rozmawiali o czemś z pilotem, poczem skierowali się ku amerykanom. Wojskowy zasalutował i powiedział w nazbyt poprawnej angielszczyźnie, jak mu jest niezmiernie przykro, że nie będą mogli kontynuować dzisiaj swej podróży. W rejonie zdarzyło się nieszczęście. Woda zniszczyła główny aryk i zatopiła zasiewy bawełny. Są poważnie ranni i trzeba będzie mobilizować samolot dla przewiezienia do Stalinabadu tych, którzy potrzebują natychmiastowej pomocy chirurgicznej. Pasażerowie będą mogli kontynuować swą podróż za dzień-dwa, jeżeli zaś nie chcą czekać, to się ich odwiezie do Stalinabadu samochodem.
Ani Clarke ani Murri, ani nawet Barker nic nie odpowiedzieli. Stali w niezdecydowaniu z oczami zmrużonemi od niemożliwego słońca, które obuchem padało im na głowy. Wojskowy i tubylec w tiubetejce zaproponowali im iść za sobą. Poszli po rozżarzonej płycie aerodromu.
W białym otynkowanym wapnem domku cienko dzwoniły muchy. W porównaniu z polem było tu chłodno. Wojskowy i tubylec wyszli, zostawiając amerykanów samych. Po kilku minutach przyszedł czerwonogwardzista, postawił na stole trzy szklanki, dzban z bronzowawym płynem i wyszedł. Chciwie wypili po szklance zimnej kwaśno-słodkiej wilgoci i usiedli przy stole, spoglądając w okno.
Na lotnisku snuli się ludzie. Na skraju pola pojawiło się dwuch czerwonogwardzistów z noszami. Zabandażowanego człowieka pieczołowicie umieszczono w kabinie samolotu. Wślad za pierwszymi, pojawiły się drugie nosze.
Wszedł znajomy wojskowy i zaproponował amerykanom umycie się i prysznic; czerwonogwardzista odprowadzi ich do łaźni — niedaleko.
Murri wtrącił, że chcieliby jednakże jaknajszybciej dostać się na budowę. Czy nie możnaby wystarać się o samochód i natychmiast tam pojechać?
Wojskowy zmartwił się: niestety, wszystkie maszyny zmobilizowane są do likwidacji niedoborów.
Clarka poczęła bawić ta niespodziewana sytuacja. Uspokoił wojskowego: nic nie szkodzi — będą bardzo radzi zaznajomić się z okolicą.
Wojskowy zapewniał, że chętnie im w tem pomoże; przytem, zdaje się, że wszyscy trzej są inżynierami-hydraulikami, to akurat na czasie: brakuje wykwalifikowanych sił technicznych, a koniecznem jest likwidować niedobory w ciągu kilku dni, inaczej grozi zasiewom zguba. Bezwątpienia zechcą zapoznać się z pracami prowadzonemi dla przywrócenia zniszczonego systemu wodnego i pomóc cennem swem doświadczeniem.
Clarke i Murri bąknęli coś niewyraźnie, co było podobne do „rozumie się samo przez się“.
Za oknem rosjanin z Aktiubińska krzyczał coś rosjaninowi w białej rubaszce.
— Czy nie może pan powiedzieć, kto to taki? — zapytał Clarke wojskowego, wskazując na aktiubińskiego towarzysza podróży.
— Ten? to nasz tutejszy główny inżynier-hydraulik. Zadziwiający pracownik. Miał takie zdarzenie. Sterczał tu dwa lata. Rodzina jego w Moskwie. Pracował, istotnie, jak koń, złapał w dodatku malarję. W zeszłym roku była nieprzewidziana praca, — zrezygnował z urlopu. W tym roku wreszcie, sześć dni temu, ukończywszy swe prace, wziął dwumiesięczny urlop i wyleciał do Moskwy. Jak na złość, na drugi dzień po jego odlocie zdarzyło się nieszczęście z głównym arykiem. Nikt z inżynierów nie podejmował się likwidować tej sprawy w kilka dni, a nienaprawienie pociągnie unicestwienie całego planu zasiewów. Wszak rejon nasz — to centralna baza nasion bawełny egipskiej na cały Związek. On przeprowadzał ten aryk, on jeden może sobie z nim dać radę. Posłali mu w pogoń „błyskawicę“. Mówi, że depesza dogoniła go dopiero na trzeci dzień w Aktiubińsku, w połowie drogi do Moskwy. Przeczytał telegram, zaklął nieprzyzwoitemi słowami, zdjął swą walizę z samolotu i za godzinę na powrotnym aparacie wyleciał zpowrotem do Saraj-Kamara. Znowu urlop przepadł. Klnie. Cóż w tem dziwnego. Dwa lata nie widział człowiek rodziny. Sam jest z miasta. Wracać z połowy drogi z urlopowymi dokumentami w kieszeni, — średnia przyjemność.
Clarke roześmiał się.
Wszedł czerwonogwardzista i zaraportował coś wojskowemu.
— Pokój jest już dla panów przygotowany. Mogą panowie umyć się i przebrać. Idziemy, wskażę panom drogę.
Po drodze przyłączył się do nich rosyjski inżynier.
— Proszę pana, czy to prawda, że pan z urlopem w kieszeni wrócił tutaj z połowy drogi? — zwrócił się do niego Barker, zamykający pochód. — Mógł pan wszak wsunąć depeszę do kieszeni i nikt by nie wiedział, czy ona do pana doszła czy nie.
Rosjanin spojrzał na Barkera i nic nie odpowiedział.
Na środku lotniska zatrzymało ich dwuch zdyszanych ludzi. Obaj mówili gorączkowo, przerywając jeden drugiemu, od czasu do czasu ścierając zakurzoną dłonią pot, ściekający kroplami z czoła.
— Zaraz dam panom maszynę, — powiedział po angielsku wojskowy, zwracając się do rosyjskiego inżyniera. — Panowie amerykanie chcą także wziąć udział w likwidacji przerwy. Czy tak?
— Bardzo zobowiązani, narazie jednak obejdę się bez pomocy — urwał rosjanin. — Dajcie mi lepiej dziesięciu czerwonogwardzistów.
Clarke, Murri i Barker zostali sami ze swemi walizami śród szczerego pola. O nich widocznie zapomniano. Stali zmieszani, nasunąwszy kepi na nos.
Samolot zawarczał gniewnie i podskakując przeciął pole, zostawiając wtyle puste nosze.
Cudacznie wyglądając w swych sportowych ubraniach, podobni do zwyciężonych championów golfa na polu nieudanego matchu, ciężko opuścili się na walizy.
Gdzieś wdali trąbka przeraźliwie rozbrzmiała na zbiórkę. Po rudem polu biegł oddział żołnierzy z narzędziami na plecach.