<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI.

Zakurzony ford, dysząc i chrapiąc, żuł suchą drogę. Na przewodnikach telegraficznych rozsiadły się symetrycznie jaskrawo-zielone ptaki. Na przodzie ciągnęło się niekończące się nagie płaskowzgórze, obrębione równemi łańcuchami gór.
Po ogolonem płaskowzgórzu, ścigając się z samochodem, pędziły niewielkie stada miejscowych antylop — dżajranów na cienkich nóżkach. Wyścigi dżajranów z autem trwały tak długo, dopóki zwierzęta, obegnawszy maszynę, nie przebiegły przed jej nosem na drugą stronę drogi.
Przy wjeździe do miasta, utknąwszy w aryku, samochód ciężarowy zagrodził drogę. Sześć osób, stękając i klnąc z natężenia, daremnie usiłowało wyciągnąć go na drogę. Dopiero w dwie godziny później uparty fordzik wdarł się do miasta z tryumfalnym rykiem klaksonu.
Ślepe lepianki obstąpiły drogę, jak milczący żebracy. W lepiankach nie było okien, na płaskich dachach nie było kominów, a wydłubane w dachach wązkie otwory podobne były raczej do dziurki w skarbonce, przez którą litościwy Allah rzuca prawowiernym dziurawą monetę swej łaski. Żebraczy wygląd domostw nie świadczył o hojności wszechmocnego.
W pokojach domów europejskich, gdzie rozmieszczono Clarka, Barkera i Murri’ego, umeblowanie składało się z łóżka polowego, stołu i dwuch taburetów.
W stołowym pokoju personelu technicznego gęsto brzęczały muchy.
Pokój z wyheblowaną podłogą przyjął Clarka przyjemnym chłodem. Po dusznem powietrzu jadalni, wydał mu się sosnowem pudełkiem, przywiezionem tu z dalekiej iglastej Północy.
Do pudełka zapukano. Wszedł przystojny Tadżyk, z polerowaną twarzą i biała dziewczyna w białej odzieży. Na głowie dziewczyny leżała śpiczasta tiubetejka.
Dziewczyna pierwsza przemówiła po angielsku:
— To jest towarzysz Urtabajew, zastępca głównego inżyniera naszej budowy, pierwszy sowiecki inżynier Tadżyk, a moje nazwisko — Połozowa, jestem studentką WTUZa[1], przyjechałam tutaj na roczną praktykę. Czasowo odkomenderowana do pana w charakterze tłomaczki i techpoma[2]. Jeżeli pan nie bardzo jest zmęczony podróżą, towarzysz Urtabajew będzie mógł zapoznać pana w ogólnych zarysach z sytuacją naszej budowy.
— Proszę bardzo, — zatroszczył się Clarke, przysuwając gościom taburety, a sam siadając na łóżko. — Będę bardzo rad cokolwiek bodaj zaznajomić się z budową. Niestety, przed mym wyjazdem w te strony, otrzymałem tylko nader powierzchowne wiadomości.
— Towarzysz Urtabajew przyszedł właśnie zaprosić pana, mister...
— Clarke.
— ...mister Clarke, na produkcyjną naradę inżynierów. Posiedzenie odbędzie się za dwie godziny. Będą tam szczegółowo rozpatrywać wszystkie kolejne zagadnienia budowy. Towarzysz Urtabajew chciał pana uprzedzić, aby pan nie wpadł w przygnębienie, zaznajamiając się z sytuacją spraw po dzień dzisiejszy. W ojczyźnie swej, pan zapewne nie pracował w tak ciężkich warunkach. Sto dwadzieścia kilometrów od najbliższej stacji kolei żelaznej, sto dwadzieścia pięć kilometrów od przystani, brak jakichkolwiek znośnych dróg. Dopiero w tym roku zaczniemy układać wązkotorową kolejkę do przystani. Narazie jedyne środki transportu — to koń, wielbłąd i ciężarowy samochód, który na tutejszych drogach szybko się zużywa.
Mówiła szybko, z przyjemnym rosyjskim akcentem. Słuchając jej rzeczowego sprawozdania, Clarke pomyślał całkiem nie w porę, że piegi na jej niewielkim zadartym nosku podobne są do ziarenek złotego piasku.
— Jeżeli pan weźmie pod uwagę, że w tych warunkach będziemy musieli tutaj przerzucić 26 ekskawatorów, — więcej, niż ich pracowało u was przy Panamskim kanale, — to może pan sobie wyobrazić, z jakiemi trudnościami jest to związane.
— Wiem z doświadczenia innych waszych prac, że rosjanie umieją wykonać rzeczy niemożliwe, powiedział z galanterją Clarke.
— Tutaj nie Rosja, a Tadżykistan i budują nie rosjanie, a tadżycy. Rosjanie tylko pomagają tadżykom.
Clarke pomyślał, że właściwie, piegi nie są wcale upiększeniem, i że dziewczęta z czystą cerą są zawsze przyjemniejsze.
— U nas w Ameryce wszystkich sowieckich obywateli nazywają rosjanami, dlatego zechce pani wybaczyć mi mą omyłkę, — powiedział ze sztuczną uprzejmością. — Żyjąc u was w Z. S. R. R., bezwątpienia nauczę się orjentować lepiej w waszych zagadnieniach. A tadżyckiemu inżynierowi zechce pani powiedzieć: wyjeżdżając z Ameryki, wiedziałem, że napewno będzie wam trudno samym budować, bez pomocy cudzoziemskich kapitałów, i będę się starał wszelkim sposobem pomóc wam w waszej pracy.
Dziewczyna nader uważnie spojrzała na Clarka, następnie odwróciła się i przetłomaczyła Urtabajewowi. Urtabajew wstał, uścisnął mocno rękę amerykaninowi i obaj wesoło się roześmieli. Roześmiała się również i dziewczyna.
— No, więc dobrze. Będziemy razem pracować. Myślę, że i ja coś niecoś się od was nauczę.
Zwrócił się do Urtabajewa, poprosił go, by mu opowiedział bliższe szczegóły o budowie i nie czekając odpowiedzi wyszedł zawołać Barkera i Murri’ego.
Po chwili wrócił z Murrim. Barker nie chciał przyjść, dopóki się nie ogoli.
Urtabajew gestem gospodarza, ścielącego przed gośćmi dastarchan[3], rozłożył na stole niebieską mapę.
Okna wychodziły na drewnianą werandę. Na werandzie krzątała się blondynka z rozpuszczonemi mokremi włosami, w przezroczystym jak deszcz chałacie. Chałat, opadając, obnażał ramię. Kobieta trzymała w rękach miskę z pieniącemi się mydlinami. Przegiąwszy się przez poręcz, wylała mydliny na drogę.
Clarke z zadowoleniem zauważył, że kobieta na werandzie, jest znacznie ładniejsza od Połozowej.
— Dolina nasza, jak pan widział, — tłomaczyła słowa Urtabajewa Połozowa, — jest ogromnem pustem płaskowzgórzem, ciągnącem się między dwoma łańcuchami górskimi i zajmująca przestrzeń około 200.000 ha. Jeśli pan zauważył, na płaskowzgórzu znajdują się jeszcze ślady starożytnego nawodnienia. Według legend, za czasów Aleksandra Macedońskiego cała ta dolina była nawodniona i gęsto zaludniona. Rzeka Wachsz, która dziesięć kilometrów stąd przebija się przez góry i wyrywa się na równinę, płynie na przestrzeni 25 kilometrów w prostej linji, następnie skręca na południe, i zlewając się z Piandżem, tworzy Amu-Darję...
...Kobieta na werandzie pochyliła głowę i ręką poprawiła włosy. Włosy gęstą strugą spłynęły na twarz a twarz znikła pod złotym czaczwanem[4].
— Wachsz, silnie uderzając, z właściwością górskich rzek lodowcowych, w lewy brzeg, unosił corocznie odłamki skał, zmywając główne urządzenia aryków. W obecnej chwili z 200.000 ha. doliny, miejscowa sieć nawadniająca, obejmuje nie więcej niż 16 procent. Cała pozostała dolina z biegiem stuleci zamieniła się w spaloną słońcem bezwodną pustynię...
...Kobieta na werandzie kończyła rozczesywać włosy i odrzuciła je wtył. Usiadłszy lekko na poręczy, podstawiła rozsypaną grzywę włosów pod skośne promienie zachodzącego słońca...
— Zasłonięta górami dolina swemi warunkami klimatycznemi i temperaturą (od 70 do 80 stopni) podobna jest do Północnej Afryki i Mezopotamji. Doświadczenia, przeprowadzone przez agronoma Artemowa, dowiodły, że w pasie tym doskonale można uprawiać bawełnę egipską. Zacząwszy się z jednej czwartej hektara, zasiewy bawełny egipskiej w południowym Tadżykistanie przewyższyły w danym czasie 16.000 ha. Z 200.000 ha. doliny — 110.000 nadają się do nawodnienia. 80 procent tych ziem będzie zdatne pod bawełnę egipską, co da corocznie przeszło trzy i pół miljona pudów wysokogatunkowego włókna...
...Kobieta na werandzie potrząsnęła głową. Włosy jak jaszczurki pobiegły po obnażonych plecach. Odwróciła się profilem, odrzuciła głowę i aby utrzymać równowagę, objęła rękoma nagie kolano.
Clarke chwycił na sobie spojrzenie Połozowej i zmieszany odwrócił się, starając się więcej nie patrzeć w okno. Ze skupieniem zwrócił uwagę na fioletowe wargi Urtabajewa, skąd wychodziły miękkie niezrozumiałe słowa.
— Należy przyjąć pod uwagę, że rozwiązanie tego problemu uwalnia Z. S. R. R. całkowicie od zależności w zdobywaniu bawełny i pozwala złoto, wydatkowane dotąd na import włókna, włożyć w nasz ciężki przemysł. Oto dlaczego rząd Związku Sowieckiego włączył nasz problem do planu swych pierwszych wielkich prac. Aby nawodnić olbrzymią tą połać ziemi, niezbędnem jest wyryć wzdłuż płaskowzgórza kanał magistralny długości 45 kilometrów i pokryć płaskowzgórze siecią kanałów o długości łącznej przewyższającej 150 kilometrów. Początek kanału magistralnego przypada o cztery kilometry od wyjścia rzeki z gór. Głębokość, w zależności od profilu, od osiemnastu do sześciu metrów...
...Po drodze z hukiem przebiegł samochód ciężarowy, ciągnąc za sobą pawi ogon kurzu. Kobieta zeskoczyła z poręczy i otrząsając się, wbiegła do domu.
— Dwadzieścia pięć kilometrów od początku kanału, płaskowzgórze ostro opada. Wysokość spadku — 42 metry. Budujemy w tem miejscu odpływ kroksztynowy. W Ameryce macie podobne urządzenia, lecz nie na szczególnie wielkie odpływy wód. Maximum na trzydzieści metrów sześciennych. Nasz kroksztynowy odpływ — jedyny na świecie, obliczony jest na odpływ stu dwuch metrów sześciennych wody. Przewidziana jest tutaj budowa hydrostacji o sile 40.000 HP. Energja naszych hydrostacyj (będzie ich razem cztery) da nam możność przeprowadzić mechaniczne nawodnienie wysoko położonych reljefów, pozwoli nam w przyszłości zastosować elektryczną orkę i elektryczne podgrzewanie bawełny, wreszcie uruchomi fabryki oczyszczające bawełnę i wyrabiające masło...
...Na werandę wszedł mężczyzna w białej kamizelce. Mężczyzna podszedł do wiadra z wodą, zaczerpnął kwartą i podniósł do ust.
— Sasza, Sasza, nie pij, z tej kwarty pił uzbek! — wykrzyknął z pokoju kobiecy głos.
Urtabajew ostro zwrócił się do okna.
— Zamilcz, — spokojnie powiedział mężczyzna, postawił kwartę i otarłszy twarz chustką, wszedł do domu...
— Więc, jednem słowem, będziemy tu mieli największy na świecie agrokombinat bawełniany. Aby dać panu pojęcie o rozmiarach prac, wystarczy powiedzieć, że to wszystko wymagać będzie robót ziemnych na dziesięć miljonów kubometrów, urządzeń obywatelskich na trzysta sześćdziesiąt tysięcy kubometrów, dwudziestu pięciu tysięcy kubometrów betonowych oraz przeprowadzenia wązkotorówki od przystani na Piandże długości stupięćdziesięciu kilometrów. Na rozmiary, z naszym irygacyjnym systemem mierzyć się mogą tylko dwa systemy światowe: Imperial-Villey i Indyjski, z tą różnicą, że nasz, zaczęty bez niezbędnych robót przygotowawczych, w przyszłym roku winien być zasadniczo ukończony. Dlatego musimy wyjmować co miesiąc, nie mniej niż dwa miljony kubometrów ziemi.
Urtabajew złożył mapę.
Po ulicy ciągnął się sznur osiołków, szarych jak kurz. Na osiołkach siedzieli starcy w pasiastych chałatach. Na głowach starców kołysały się białe zawoje, ogromne, jak kopuły.
Urtabajew zeszedł z drogi. Opalone słońcem twarze dechkan przypominały odlane z bronzu maski. Pewna twarz wydała się Urtabajewowi znajomą.
„Krzywy, bez lewego oka... Gdzie to go widziałem?“
Doszedłszy do domu, zatrzymał się u drzwi, machinalnie wtykając klucz na chybił trafił.
— Said!
Urtabajew obejrzał się. U wejścia na werandę stała Sinicyna. Stała wdole w czerwonym sarafanie, odsłaniając słońcu swe czekoladowe plecy. Czarne jej włosy, spadające na czoło zpod czerwonej chustki, mieniły się niebiesko.
— Said, z kim to pan przechodził na ulicy obok partkomu?[5] Tacy śmieszni mężczyźni, w pończochach, jeden z fajką.
— To amerykańscy inżynierowie. Przyjechali do nas na robotę.
— Interesujący?
— Nie wiem. Zdaje się, rozsądni. Jaka pani dzisiaj ładna!
— Tylko dzisiaj? To nie komplement.
— Dla mnie zawsze. Kocham panią.
— Nie należy oświadczać się o każdej porze dnia, Said. O miłości należy mówić kobiecie wieczorem, niekoniecznie przy księżycu, ale bezwarunkowo w chłodzie, a przynajmniej już, w cieniu. Mówić o miłości na upale, gdy człowiek się poci i ledwie dyszy z żaru, jest głupie i nie na miejscu.
— Moja miłość jest gęstą, jak cień kwitnącego cyprysu, w którym może się pani schronić.
— Miłość nie może być jak cień. Miłość jest gorącą a nie chłodną. Wczoraj mi pan mówił, że pana miłość jest jak słońce i w jej promieniach rozkwitnę jeszcze ładniej. Być może, żem poplątała, ale w każdym razie, coś w tym rodzaju. Jutro kupię notes i będę zapisywać wynurzenia pana.
— Jeżeli nie lubi pani słońca, niech pani nie stoi pod żarem. Niech pani zajdzie do mnie, do pokoju, u mnie chłodno.
— Nie mogę, spieszy mi się. No, niech pan nie robi obrażonej miny, posiedzę u pana chwilkę na werandzie, lecz pod jednym warunkiem: jeśli opowie pan coś ciekawego.
— Kocham panią.
— To słyszę codziennie. To nie ciekawe i nie nowe.
— Kocham panią dzisiaj więcej, niż wczoraj. Dla mnie to zawsze nowe.
— Dla mnie nie. Niech pan powie coś rzeczywiście ciekawego.
— Niech się pani rozwiedzie z mężem...
— To już też słyszałam. Mogę powiedzieć dalej napamięć: niech pani zostanie moją żoną; niech pani zostanie nazawsze w Tadżykistanie; losy świata decydować się będą na Wschodzie; Tadżykistan to okno do Indji; będziemy razem siedzieć przy tem okienku...
— Tego ja już nie mówię, lecz pani.
— Co do okienka? A tak, prawda, pan nie uznaje małych rozmiarów. U pana jest wszystko wyolbrzymione. Nie okienko, a bezwarunkowo brama. Ja nigdy nie patrzę na cudze wrota, a poprostu je otwieram i wchodzę.
— Dlaczego zaraz cudze? Czy Indje — to cudze wrota? W Indjach żyje miljon tadżyków...
— Wiem, wiem, a w Afganistanie cztery.
— Nie wierzy pani, że wkrótce wejdziemy w te wrota?
— Daleko do jutra. Niech pan już wchodzi jakoś beze mnie. Przyśle pan depeszę z Bombaju — bezwarunkowo przyjadę popatrzeć. Kiedyś Kipling nie dawał mi po nocach spać. Jest pan wszak analfabetą, oprócz poetów wschodnich i literatury politycznej nic pan nie czyta. Niech pan przeczyta Kiplinga, opowiada on o Indjach daleko lepiej od pana. A on wszak tam mieszkał i urodził się, podczas gdy pan chciałby tam tylko wpaść.
— Pani zawsze żartuje.
— A czy nie wolno?
— Z miłością nie nie wolno. Nikt pani jeszcze prawdziwie nie kochał.
— Jakżeż, jakżeż! Rosjanie wszak nie umieją wogóle kochać, tylko tadżycy. I to już słyszałam. Dlatego tadżycy kupowali ukochaną, jak kota w worku, i z wielkiej miłości nie dawali jej przez całe życie wyleźć z tego worka. Główna rzecz — tanio i pewnie.
— My — to zacofany kraj, i nieładnie jest z nas szydzić.
— Obraził się pan? Nie można nawet pożartować. No, nie będę. Przestań się pan dąsać. Chce pan, opowiem panu nowość? Organizujemy plac sportowy, dogadaliśmy się już z Jereminym. Będziemy mieli kort tenisowy. Nauczę pana grać w tenisa. Duży, szeroki plac. Nie cieszy się pan?
— Jeżeli masz ciasne pantofle, co ci po szerokim świecie?
— Pantofle — to, widocznie, ja?
— To starożytne przysłowie tadżyckie.
— Kiepskie przysłowie. Jeśli masz ciasne pantofle, kup sobie inne.
— A jeżeli innych nie chcesz lub nie możesz kupić?
— Więc cierp i nie skarż się.
— Czyżby pani mnie wcale, wcale nie kochała? Niekiedy jest pani taka dobra, a dzisiaj znowu pani zemną rozmawia, jak z obcym.
— Wie pan, jak powiedziano w Koranie: Nie bądźcie nazbyt dobrzy w słowach waszych, aby ten, czyje serce jest chore, nie pragnął was! Dobrze pamiętam, co?
— Od kiedy poczęła pani w swych postępkach kierować się Koranem?
— Od wczoraj. Kryger podarował mi Koran w rosyjskim przekładzie, czytam do drugiej w nocy. Nudna książka. Zna pan dobrze Koran?
— Znam, uczyłem się wszak w Medressie[6]. Niech pani powie, czy pani kocha męża? Wszak go pani nie kocha.
— „Tych, którzy będą oczerniać zamężne niewiasty i nie przedstawią czterech świadków, ukarać osiemdziesięciu uderzeniami“.
— Ma pani dobrą pamięć. Czy konstatowanie faktu jest oszczerstwem? Dlaczego pani się z nim nie rozwiedzie? To tylko u nas mężowie zatrzymują i zabijają żony, jeśli chcą odejść. Jest on wszak mądrym, członek partji, nie będzie panią zatrzymywać. Dlaczego nie chce pani zostać moją żoną?
— „Zabroniony jest ślub z kobietą zamężną, z wyjątkiem tej, którą owładnęła prawica wasza“.
— O ten wyjątek proszę panią wszak już dawno. Niech pani pozwoli mojej prawicy nią owładnąć.
— Proszący może w najlepszym wypadku otrzymać, ale nigdy zawładnąć. Są to pojęcia wręcz przeciwległe.
— Jak mam to rozumieć?
— Czego więc uczyli pana w Medressie, jeżeli każde zdanie trzeba panu tłomaczyć! No, na mnie już czas. Chce pan, niech pan przyjdzie dzisiaj do Krygiera, zbiorą się chłopaki, odprowadzi mnie pan potem do domu.
— Nie, nie mogę, mam dzisiaj wieczorem posiedzenie. I nie znoszę tego Krygiera. Co pani ma z nim wspólnego?
— Interesujący bardzo człowiek. Nie może pan — nie trzeba. Jeśli będę jutro w humorze, przyjdę do pana słuchać wiersze perskie, tylko jeśli będą ładne. Niekoniecznie Saadi’ego i niekoniecznie o miłości.

Na podwórzu stołowni personelu technicznego ustawione były rzędem dwa długie stoły na kozłach. Przy stołach siedziało ze dwudziestu mężczyzn z purpurowemi piersiami, wyglądającemi zza otwartych rubaszek. W powietrzu dzwoniły komary, witając zbliżanie się wieczoru.
Podniósł się wysoki mężczyzna o długiej szyji, podobny do zdziwionego ptaka.
— To główny inżynier, towarzysz Czetwiertiakow — wyjaśniła Połozowa.
— Towarzysze, gdy powstał pomysł naszej budowy, sprowadzony do Tadżykistanu, celem konsultacji wybitny inżynier amerykański Horton, zapoznawszy się z warunkami lokalnemi, orzekł, że ukończyć budowę w tak krótkim terminie jest niemożliwem. Oświadczył wtedy ironicznie, że nie będzie miał słuszności w jednym wypadku, — jeżeli nasza miejscowa ręczna praca okaże się bardziej produktywną od maszynowej. Znamy, towarzysze, nie jeden wypadek, gdy cudzoziemscy konsultanci mylili się, oświadczając o niemożliwości wypełnienia tej czy innej z naszych budowli w przepisanych terminach. Dlatego, będąc wyznaczonym tutaj głównym inżynierem, nie trzymałem się punktu widzenia inżyniera Hortona. Oświadczyłem, że, nie bacząc na wyjątkowe trudności, będzie można ukończyć budowę pod dwoma warunkami: przy stuprocentowej mechanizacji pracy i pod warunkiem zabezpieczenia budowie niezbędnego transportu...
Zmierzchało się. Po niebie ślizgała się samotna chmura, szybko, jak gąbka, wchłaniając cień.
...Niestety, wykonanie tego planu w praktyce nie było zabezpieczone. Prasa nasza wiele i pięknie pisała o dwudziestu sześciu ekskawatorach, o stalowej armji, przywołanej dla zwyciężenia pustyni, lecz bardzo mało zdziałała w tym kierunku, aby te ekskawatory istotnie w najkrótszym czasie znalazły się na naszej budowie, nie zalegając na węzłowych stacjach i abyśmy mieli możność przerzucić je na potrzebne odcinki. Niedawne postanowienie Sownarkomu żąda od nas do wiosny przyszłego roku nawodnienia 80.000 ha. nowych ziem oraz przerobienia istniejących tubylczych systemów na inżynieryjny kanał magistralny. W ten sposób, musimy dać pod zasiew do wiosny 100.000 ha...
Mówiący w binoklach, ułożywszy zapisane kartki w wachlarz, szybko wyciągnął potrzebny atut.
...Dla przeprowadzenia niezbędnych robót, potrzeba przewozić z przystani przeciętnie około czterdziestu wagonów dziennie. Do budowy wązkotorówki od przystani do centrum kanału magistralnego nie możemy dotąd przystąpić, albowiem firma belgijska, u której zamówione były szyny, wbrew umowie, obiecuje dostarczyć je o miesiąc później od ustanowionego terminu. Razem z przerzucaniem ładunków na samą budowę potrzebne są środki przewozowe, przeciętnie sto wagonów dziennie. Do tego celu potrzebowaliśmy według planu około 250 ciężarowych półtoratonówek, 150 gąsienicowych traktorów - Kletraków, około 50 Katerpillerów, łańcuchowego transportu na 1200 koni i 4000 wielbłądów w ciągu jednego miesiąca...
Clark uważnie zapisywał do notesu.
— ...Więc tak, zamiast 250 ciężarówek otrzymaliśmy po dzień dzisiejszy równo 50 i ani jednego Kletraka. Czy można się dziwić wobec tego, że zamiast 26 ekskawatorów na główny odcinek przerzucono zaledwie dwa, z których pracuje tylko jeden a nawet ten ustawicznie jest nieczynny naskutek niepunktualnego dowozu paliwa? W porównaniu z planem niedobory rosną do potwornych rozmiarów miesięcznych przewozów, z któremi później żadna wąskotorówka nie da sobie rady...
Czetwiertiakow zakasłał i wytarł czoło. W przerwę wtargnęła cisza, dzwoniąca jak kamerton, cienkim trelem komarowego fletu.
...Można zamienić brakujące półtoratonówki i Kletraki transportem zwierzęcym. W tym celu trzeba mieć 8.700 koni i 5.000 wielbłądów. Takiej ilości koni i wielbłądów, naturalnie, nie możemy otrzymać, zresztą nie miałoby się ich czem tu karmić. W ten sposób, nie mamy transportu, niema i mechanizacji robót, gdyż maszyny, otrzymywane z potwornem opóźnieniem, nie mogą być w odpowiednim czasie przerzucone na odcinki...
— Okazuje się, że Horton miał rację! — wtrącił po angielsku Barker.
Zdanie uderzyło, jak kamień. Czetwiertiakow zainteresował się:
— Co powiedział amerykański inżynier? Proszę mi przetłomaczyć!
— Inżynier, nie znam nazwiska, zdaje się, Barker, powiada: z tego, co pan mówi, wynika, że Horton miał rację.
Powstała niewielka pauza.
— Kolega amerykański inżynier źle mnie zrozumiał — wycelował na Barkera szkła swych binokli Czetwiertiakow. — Mowa jest nie o fizycznej niemożliwości, którą skonstatował inżynier Horton i którą myśmy odrzucali i wciąż odrzucamy. Mowa jest tylko o związku przyczyn objektywnych, które, nie bacząc na zasadnicze możliwości budowy, uniemożliwiły nam w danym wypadku jej wykonanie. Zechce pani przetłomaczyć... Tak... Ale, być może, można brakujące maszyny istotnie zamienić ręczną pracą? Stosownie do planu, przy stuprocentowej mechanizacji potrzebujemy w różnych miesiącach od czterech do jedenastu tysięcy robotników. To cyfra minimalna. Na Turksibie do wykonania takich samych proc ziemnych zajętych było 40.000 robotników. Iluż mamy w dniu dzisiejszym robotników? Czterysta osiemnastu! Dziesięć procent tej roboczej siły, która jest nam niezbędna w ciągu najmniej naprężonych miesięcy. Nie będę w tej chwili mówił o jakości tej siły roboczej. Sądzę, że ta jedna cyfra jest dostatecznie jasnym dowodem, że brać się do rozwiązania naszego problemu z takiemi siłami — nie można. A milczeć, udając, że rozwiązujemy to zadanie — także nie można. To znaczyłoby oszukiwać partję, oszukiwać organa gospodarcze, oszukiwać opinję społeczną. Należy głośno powiedzieć: bez mechanizacji, bez transportu i bez siły roboczej — systemu nawadniania nie zbudujemy tutaj.
Zakasłał i podwyższył głos:
— Towarzysze, jestem inżynierem, a nie kuglarzem. Jestem odpowiedzialny za tę budowę i określiłem warunki jej wykonania. Żaden z tych warunków nie został zrealizowany. Krzyczeć wobec tego, że postanowienie partji i Sownarkomu będzie wykonane bez względu na przeszkody, jak o tem pisze jedna z naszych gazet, znaczy mydlić oczy sobie i innym. Maksimum, co możemy uczynić przy obecnej sytuacji robót, jest to nawodnić do wiosny 20.000 ha. i wtedy tylko, gdy odpowiednie organizacje gospodarcze dotrzymają wobec nas swych zobowiązań...
Inżynierowie z odcinków mówili krótko, często przerywając jeden drugiemu, gorączkowali się, pchali komuś pod nos jakieś papierki. Połozowa ledwie dążyła tłomaczyć. Clarke uważnie słuchał, rozpytywał, zapisywał poszczególne cyfry.
Inżynier, którego Clarke widział już dzisiaj na werandzie i którego Połozowa nazywała Niemirowskim, cytował według kartki długi sznur cyfr. Zmienił go następny. Wszyscy mówili jedno: niema maszyn, niema części zapasowych, maszyny psują się z potwornego kurzu i po kilku dniach pracy idą do remontu, niema jakichkolwiek znośnych pomieszczeń dla robotników, robotnicy uciekają, źle z aprowizacją, wczoraj cała zmiana odmówiła pracy, na odcinkach brak wody do picia, mnożą się wypadki zachorowania na malarję, niema materjałów budowlanych, nie przywieziono paliwa, wykonano osiem procent planu...
— Proszę o głos! — podniósł się mężczyzna, wielki jak przesada.
— To kierownik budowy, Jeremin — wyjaśniła amerykanom Połozowa.
— Słucham was towarzysze i dziwię się, że jeszcze nikt nie zaproponował unieruchomienia całej budowy. Jeden ma zadużo kurzu, drugiemu gorąco, trzeci nie ma gdzie wody się napić. Jakto, istotnie administracja nie domyśliła się zamiast ekskawatorów przywieźć tutaj najpierw elektroluxy i rozstawić na odcinkach kjoski z lemoniadą! Wstyd słuchać. Czetwiertiakow, przynajmniej, mówi do końca, co myśli: „Nie dali środków transportowych tyle, ile żądałem, bez transportu nie zrobię“. A może będzie dla panów interesującem wiedzieć, ile z tych 50 półtoratonówek, które nam istotnie dano, znajduje się w eksploatacji? O tem towarzysz Czetwiertiakow nie mówił, ja więc powiem. Połowa stoi połamana, w remoncie. Co trzy dni jedna maszyna wychodzi z ruchu. Szoferzy jakby zawarli ze sobą umowę na zawody — kto szybciej połamie swoją maszynę. Materjałami budowlanemi nie załadowuje się maszyn, natomiast przeładowywuje się je pasażerami. Proszę wyjść na drogę i popatrzeć — nie ciężarówki, a jakieś autobusy. Benzyny wam nie podwożą, a oto spirytus podwożą punktualnie. Gdybyśmy mieli 250 maszyn, to po upływie tygodnia otworzylibyśmy tutaj cmentarz samochodowy...
— To jest sprawa mechanizacji!
— To sprawa każdego z nas! Czetwiertiakow powiada — brak robotników, dziesięć procent siły roboczej. A ile ich uciekło przez ten czas? Nie rachowaliście? Przy takiej dbałości o robotników nie cztery, a z czterdziestu tysięcy też po tygodniu ani jednego nie zostanie.
— Zaopatrujcie jak należy, a nie będą wówczas uciekać!
— Czyście się postarali na odcinkach chociaż mieszkania ludzkie dla nich pobudować? Każdy z was, nim tu przyjechał, trzy razy upewnił się obietnicą, że otrzyma mieszkanie.
— Dajcie brezent, niema brezentu, niema czem kryć namiotów!
— Niema brezentu, to jest trzcina. Dlaczego na drugim odcinku zbudowano baraki z gliny i trzciny, a na pierwszym towarzysze inżynierowie wciąż jeszcze na brezent czekają?
— Robotnik rosyjski nie chce mieszkać w lepiankach. Wszyscy żądają namiotów.
Dopóki niema namiotów, będą mieszkać w szałasie. Człowiek musi mieć kawałek cienia, a wy ich smażycie na upale. A tuziemców robotników mało wam przysłali?
— Z taką siłą roboczą można aryk zbudować, a nie kanał. I ci nie wytrzymali.
— Nie wytrzymali? — rzucił z miejsca Urtabajew. — Ja wiem, jak nie wytrzymali. Przysłano wam tadżyków komsomolców, a wyście ich do mułów przydzielili i kazali wodę nosić.
— Widocznie nic innego robić nie potrafią. Woda także potrzebna. Dano im lekką pracę i od tej uciekli.
— Do noszenia wody weźcie rosyjskich kułaków, a komsomolców przysłali poto, aby się tutaj czegoś nauczyli. Jeżeli myślicie nową sieć nawadniającą zbudować bez tadżyków, to tyle zrobicie, co do tej pory.
— Ty, Urtabajew, swego nacjonalizmu tutaj nie wysuwaj — przerwał Jeremin. — Tutaj budowa, a nie szkoła.
— Kto z nas nacjonalista — to jeszcze pytanie. Budujecie w Tadżykistanie, a miejscowych robotników na budowie siedemdziesięciu ośmiu! Opowiedzieć w Moskwie — nie uwierzą.
— A cóż to, nie zamawiałem robotników ze wszystkich rejonów? Do wszystkich rik’ów[7] rozesłałem ze setkę tysięcy rubli na werbunek. Pieniądze wydali, a robotników nie przysłali.
— Ty myślisz, że robotników, jak baranów, po rublu od głowy tu spędzisz? Czy przeprowadziliście choć jakąś robotę uświadamiającą śród tych, którzy sami tu przyszli? Czy wyjaśniliście im, że to ich własna sprawa, że będzie tutaj 78 procent odcinka kołchoznego? Kto z dechkan o tem wie? Wszyscy myślą, że ziemia przeznaczona jest pod sowchoz, znaczy się ziemia państwowa. Wasi dziesiętnicy mają czas krzyczeć i kląć, a pokazać, nauczyć — na to czasu niema — tempo! Oto widać odrazu to tempo. Na dechkanina krzyczeć będziesz, każdy ucieknie. Za czasów emiratu cierpieli, a teraz przy swojej władzy, nie chcą, i słusznie, że nie chcą.
— A co, może po francusku z nimi gadać? Ty, Urtabajew, zostaw to. Robotnik winien mieć wszystko, co mu się należy i żądać od niego trzeba wszystkiego, co się od niego należy. A nie umiesz, nie pchaj się, patrz i ucz się.
— A otworzyłeś choćby jeden kurs dla tuziemców? Miałbyś już dzisiaj wykwalifikowane kadry. Lepiej byś stworzył miejscowe kadry, wtedy niedoborów nie będzie. A dopóki tego nie zrobisz, głosuj sobie za Czetwiertiakowym i skracaj tempo. Wszystko jedno, do wiosny nawet 20.000 ha nie nawodnicie.
Urtabajew wstał, ściągnął tiubetejkę na czoło i wyszedł z oświetlonego koła.
— Ty mi tu demagogji nie rób! — krzyknął mu wślad Jeremin. — Poducz się sam jeszcze trochę, nim drugich będziesz uczyć... A sytuacja na budowie, niema co ukrywać — brzydka. A wina za to spada przedewszystkiem na personel inżynieryjno-techniczny.
— Aha!
— Że maszyn nie przysłano — to nasza wina?
— Że szyn niema — nasza wina?
— Że paliwa nie podwożą, także nasza wina?
— Zła jest nasza praca — zwolnijcie, weźcie lepszych.
— Ja was, towarzysze, zwolnię, tylko najpierw tego i owego oddam pod sąd.
— Niech pan nas sądem nie straszy!
— W ten sposób można wszystkie nieporządki na budowie zwalić na inżynierów. A za co więc odpowiada administracja?
— Administracja odpowiedzialna jest za prawidłowe wykonanie przez was planu. Myślicie, że administracja nie widzi waszej pracy? Wszystko widzi. Przez co brygady codziennie marnują czas? Przez to, że panowie technicy przychodzić raczą do pracy później od robotników, podczas gdy obowiązani są stawić się na odcinku o dwadzieścia minut wcześniej od swojej zmiany. Kto się zajmuje u nas zestawianiem zawodów? Czy ma chociaż jeden z was ścisły wykładnik? A za nieporządki z wypłatą zarobków kto ponosi odpowiedzialność?
— Za to, zdaje się, nie my, lecz buchalterja!
— Dlaczego robotnicy po dwa miesiące nie otrzymują zarobków? Kto w takich warunkach zechce u was pracować? Buchalterja jest winna? A kiedy przesyłacie jej wykazy? Robotnik winien otrzymywać zarobki w pierwszej pięciodniówce każdego miesiąca, a wy dopiero w połowie miesiąca o tem myślicie. To już nie nieporządek, to zwyczajne szkodnictwo!... A z panem, towarzyszu Niemirowski, będę miał co do mechanizacji osobną rozmowę.
Jeremin uderzył dłonią w stół i przepłoszone komary zakręciły się nad lampą obłokiem drobnej dzwoniącej sadzy.
Przed krużgankiem biura budowy siedział stary tadżyk o błękitnych oczach i wolno pił herbatę. Odpiwszy kilka łyków, wyciągał filiżankę do czajnika i dolewał sobie nową porcję.
Ze zmroku wyszedł brodaty chłop w kapturze. Popatrzał na starca i na czajnik, wyciągnął pudełko z tytoniem i począł kręcić papierosa.
— Herbatą poczęstujesz?
Starzec podniósł się w milczeniu i wszedł do domu. Przyniósł stamtąd jeszcze jedną filiżankę, wypłukał ją i napełniwszy herbatą, podał brodaczowi.
Ten odłożył papierosa i usiadł na stopniu. Wyjął z kieszeni zawinięty w strzępek gazety kawałek cukru, rozgryzł go i połowę podał tadżykowi.
— Na, z cukrem smaczniej.
— Cukier ma jeden smak, herbata drugi, — powiedział tadżyk, zawijając cukier w chustkę. — Razem zmieszasz — niedobrze będzie, — herbata nie herbata, i cukier nie cukier.
— Widzisz go, — uśmiechnął się brodacz. — Każdy ma swe przyzwyczajenie. Ale ot, co do herbaty przyzwyczajenie u nas jednakie, u tadżyków i u ruskich: lubią popić.
Umilkł i nie doczekawszy się odpowiedzi, wyciągając próżną filiżaneczkę, dodał:
— Eh tam, herbatę waszą pić się nauczyłem, pot od niej wali więcej, niż od naszej, a siedzieć po waszemu, z podwiniętemi kulasami, nijak się nie nauczę, kulasy bolą. I czego to wymyśliliście na nogach siedzieć? Czy to tyłków nie macie? Nogi ma człowiek do chodzenia, a tyłek do siedzenia, aby nogi odpoczywały. Nie szkoda wam swych nóg?
— Pies odpoczywa na tyłku, baran na brzuchu, osioł na boku. Człowiek, aby nie być podobnym do psa, barana lub osła, odpoczywa na nogach — powiedział tadżyk.
— Widzisz go! Wychodzi, że koń mądrzejszy od człowieka: śpi stojąc.
— Koń naśladuje człowieka. Czyżbyś nie wiedział? Najszlachetniejszy koń, jurga, stara się nawet chodzić, jak człowiek: jednocześnie stawia obie prawe nogi, potem już obie lewe, aby się zdawało, że ma nie cztery nogi, a dwie.
— Morowo! Ty co, nie mułłą jesteś przypadkiem?
— U nas w kiszłaku, kiedy synowie bogatych szli uczyć się do medresu, dechkanie, po powrocie pytali ich: czyś mułłą wrócił czy człowiekiem? Ja człowiek nie uczony. Dlaczego pytasz?
— Gadasz bardzo mądrze, wszystko przypowiastkami. A no, daj jeszcze herbaty... Ktoś ty taki?
— Woźny.
— A przedtem, przed władzą sowiecką, włościaninem byłeś?
— Przedtem byłem czajrykierem[8]. Gdy było źle, do Fergany poszłem. W fabryce bawełnianej pracowałem jako tragarz, grzbiet sobie naderwałem. Władza sowiecka na woźnego wzięła.
— Ile masz lat?
— Czterdzieści pięć.
— Ej, toś ty mi rówieśnik, a ja cię brałem za staruszka. Mniej od sześćdziesięciu lat nikt ci nie da... A no, dawaj jeszcze herbatki. A do kołchozu dlaczegoś nie poszedł? Na starość nie ciągnie do ziemi zpowrotem?
— W kołchozie siłę trza mieć. Niema sił. Pilnować — jednakowo, czy w kołchozie czy tu.
— To prawda, ja, naprzykład, też ze wsi. Do dwudziestu lat byłem najemnikiem, potem zostałem cieślą. Dwadzieścia pięć lat po świecie już jeżdżę, izby buduję. Dokąd pojedziesz, czy na północ, czy na południe, niema takiej gubernji, aby w niej moja izba nie stała...
Dwa lata temu poniosło mnie aż pod sam krąg polarny. Trzeba było zimować. Wtedy mnie tęsknota zagryzła. I dokąd to, myślę sobie, Klimentyj, zaniosła cię cholera? Wróciłbyś lepiej na wieś i za rolę się wziął. I lata twe już nie te same i w babę zaopatrzeć się czas, dzieciaki swoje byłyby i wszystko jak u ludzi. Pętam się w kożuchu, śnieg po kolana, a mnie się cosik zdaje, koniczyną pachnie. Wtedy sobie przysiągłem robotę ciesielską rzucić i na roli osiąść.
Na wiosnę przyjechałem do kołchozu. Opowiadam: tak i tak. Przyjęli. Rozejrzałem się. Babę przygadałem. Ożeniłem się. Izbę zbudowałem. No, myślę sobie, Klimentyj, i izbę własną masz, w której żyć będziesz, bachorów narobisz i zemrzesz pod swym dachem, a nie pod cudzym.
Popracowałem w kołchozie rok, druga zima nadeszła... Tu mnie już tęsknota zwyciężyła. Nie, myślę sobie, Klimentyj, zagryzie cię chandra. I ile to jeszcze gubernji zostało, gdzie noga twa nie postała! Budowa idzie niesłychana, po całym kraju domy budują, a tyś pod pierzynę zalazł i siekierę swą za przepierzeniu schował. Dla burżujów, dla kułaków budowałeś, a sowiecką władzę dla kogoś zostawił? Czy to dzisiejsi cieśle umieją domy budować? Chlewy im budować, nie domy. A ty, Klimentyj, specjalista wykwalifikowany, w kołchozie się schowałeś, i dzieciaki płodzisz!
Dowiedziałem się od jednego przejeżdżającego cieśli, że w Azji domy i zimą budują. Tu już nie wytrzymałem. W nocy zza przepierzenia siekierę wyciągnąłem wyczyściłem i wyszedłem pocichutku z domu, słowa nikomu nie powiedziałem. Babskich łez gorzej ognia się boję.
Po drodze dogoniłem przejeżdżającego cieślę. „Ty, mówię, napewno wiesz, że w Azji okrągły rok domy budują?“ — A jakżeż, jeich kalindarz urządzony po innemu. Zimy u nich nima“. — „O cieśli Klimentym słyszałeś? On sam. Jedziem razem do Azji“.
Tak tu przyjechałem. Kraj u was niczego, klasa. Dobrego cieślę szanują i zarobek wobec naszego nawet ogromny. Tylko cholera, siądziesz tak wieczorkiem, słoneczko zajdzie, iść nima dokąd, chyba co wypić, tu i chandra szczypać cię zacznie. Babę zostawiłem we wsi, a i dzieciakowi drugi roczek już pójdzie. W chacie podłogi, bracie poprawić trzeba, belki napewniaka osiadły. Myślę na jesień pojechać w odwiedziny.
— Tak... — w zadumie potwierdził tadżyk.
— Jest, gadają, kraj — Kirgizja się nazywa — powiedział po chwili brodacz. — Ciesielskiej roboty wcale nie znają. Z kołków i z wojłoku domy stawiają...
Urwał i widocznie, zamyślił się o tym dziwnym kraju.
Obaj milczeli.
— Odejdziesz z kiszłaku, nie wrócisz, — odezwał się wkońcu tadżyk. — Tylko odejść ciężko. Oj, jak ciężko! Teraz dużo odchodzi. Lekko odchodzą. A przedtem... dokąd pójdziesz? Dla biedaka jeden tylko był kraj — Fergana...
A przyszła posucha. W arykach tylko mętna woda szła. I wszyscy wiedzieli, że nie starczy wody na polewanie. A z jednego aryka od niepamiętnych wieków korzystały dwa kiszłaki. I jeden kiszłak był duży kiszłak i żyło w nim trzech bajów, — och, co za bogaci baje! A w drugim kiszłaku, na kiepskiej ziemi, siedzieli biedacy i czajrykierzy.
A był w wilajecie słynny mirab,[9] wielki mirab. Gdy przejeżdżał przez kiszłak, zbiegali się wszyscy całować jego chałat. Był to mądry, bardzo święty mirab i błogosławiony był ten kiszłak, w którym on się zatrzymywał.
A gdy przyszła posucha i różni wiedzieli, że nie starczy wody dla wszystkich, z obydwuch kiszłaków zebrali się mężczyźni i postanowili zawezwać wielkiego miraba, żeby rozdzielił wodę sprawiedliwie, bez krzywdy. I cały nasz kiszłak wiedział, że sąsiedni kiszłak, duży kiszłak, pognał mirabowi sto baranów i zaniósł dużo odpadków jedwabiu i trzech bogatych bajów pojechało osobiście zawieźć mirabowi podarunki.
Wtedy i nasz kiszłak postanowił, że trzeba oddać mirabowi ostatnie barany, wszystko, co kto ma: inaczej, nie będzie wody i wówczas wszyscy pomrą z głodu — i barany i ludzie... Lecz nasz kiszłak był biedny i zebraliśmy tylko czterdzieści baranów, a podarunki nasze nie mogły przyrównać się do podarunków wielkiego kiszłaka.
Mirab jednakże przyjął łaskawie nasze dary i dechkanie, którzy pędzili do niego baranów, wrócili pełni nadziei.
Mirab powiedział:
„Człowiek rozdziela wodę, a Bóg nasyca nią pola. Bóg może z kropli zrobić morze i morze zamienić w kroplę. Ostatnie słowo ma Bóg. Bóg wszechwiedzący, mądry“.
A gdy nadszedł dzień puszczenia wody, zebrały się przy głównym aryku oba kiszłaki i przyjechał mirab na białym koniu. Mirab pomodlił się Allachowi, wziął kindżał i szeroko rozkopał ujście aryka, który prowadził do dużego kiszłaku. Woda lunęła w aryk i bajowie z dużego kiszłaka umoczyli w niej ręce i umyli twarze. Następnie mirab uderzył kindżałem w tamę naszego aryka i przekopał w niej maleńkie przejście. Woda cienkim strumykiem pociekła w nasz aryk i popełzła po dnie, wązką, jak sznurek.
Wtedy nasi dekchanie zamachali rękoma i poczęli czynić wyrzuty mirabowi: obiecałeś wszak dzielić sprawiedliwie, a teraz odprowadzasz wodę do bajskiego kiszłaka.
Mirab się rozgniewał i odpowiedział:
— Jesteście ciemni i nic nie rozumiejący. Czy woda mierzy się szerokością koryta? Spójrzcie na Wachsz. Jak szerokie jest jego koryto na równinie. A potem idźcie do kiszłaka Tutkauł, gdzie Wachsz znowu uchodzi w góry. Koryto jego jest tam tak wązkie, że dwaj dechkanie, stojąc na obu brzegach, może podać sobie ręce. Czy przez to mniej jest wody w Wachszy pod Tutkaułem, niż pod Kurgan-Tepa? Nie gniewajcie Boga swą ciemnotą!“
Podszedł do konia i wyjął z churdżuma[10] rurkę szklaną w drewnianej oprawie. Na rurce, po obu stronach, widzimy cyfry arabskie. Pokazał ją nam i rzekł:
„Oto przyrząd, przy pomocy którego święci mirabowie w Mecce mierzą kierunek rzek. Widzicie tę ciemną szklaną kulkę na końcu rurki? W kulce tej śpi święta żmijka. Gdy kładę ją do wody, żmijka podnosi się do góry w rurce i pokazuje cyfrę: ile wody przepływa w waszym aryku.“
Opuścił przyrząd w aryk dużego kiszłaka. Żmijka podniosła się w rurce zatrzymała się na cyfrze osiemnaście.
Potem potrząsnął przyrządem i żmijka znowu wlazła do kulki.
Wtedy opuścił rurkę w nasz aryk. Żmijka pod niosła się w rurce i znowu zatrzymała się na cyfrze osiemnaście.
„Widzicie, — powiedział mirab, — święta żmijka pokazuje wam, że wody jest w obu arykach jednakowo.“
Wtedy upadliśmy wszyscy na ziemię i całowaliśmy chałat wielkiego miraba i prosili wybaczyć nam naszą ciemnotę.
Potem uradowani wróciliśmy do kiszłaku.
Po miesiącu zasiewy nasze wyschły, i na polach nie zostało ani jednego kłosa...
Nasi dechkanie poszli do miraba i mirab im powiedział:
„Człowiek rozdziela wodę, a Bóg nasyca nią ziemię. Bóg może z kropli zrobić morze i morze zamienić w kroplę. Bóg wszechwiedzący, mądry. Módlcie się. Przez swoje grzechy ściągnęliście na siebie gniew boży“.
Wtedy zostawiliśmy nasze domostwa i popękane pola i odeszliśmy do Fergany...
— Tak... — w zamyśleniu potwierdził Klimentyj.
Starzec napełnił filiżanki.
W zeszłym roku władza sowiecka wysłała mnie na kurację w daleki kraj Krym, gdzie ludzie rozumieją nasz język i gdzie nigdy nie brakuje wody: u brzegów tego kraju stoi morze, a drugiego brzegu morze nie ma. Rozebrali mnie tam do naga i kąpali w dużej długiej filiżance, napełnionej wodą. I nim mnie tam położyli, dochtur opuścił w wodę rurkę szklaną w drewnianej oprawie i żmijka podniosła się po rurce i zatrzymała się na cyfrze trzydzieści siedem.
Gdy zobaczyłem ten przyrząd, to zakrzyczałem, wyskoczyłem z białej chony[11] i nagi wybiegłem na korytarze, długie korytarze... Sprowadzili mnie zpowrotem, i dochtur długo mi opowiadał, z czego się robi termometry, — on myślał, że ja po raz pierwszy w życiu widzę tę szklaną rurkę. I bardzo się złościł, gdy na drugi dzień, zostawszy sam, wyrzuciłem ją przez okno. On nie rozumiał, że odejść z kiszłaka można, a czy można kiedy powrócić?...
Znowu nastało między nimi milczenie.
Z mroku wynurzył się człowiek, podniósł się na krużganek i otworzył kluczem drzwi.
— Farchat!
— Jestem, towarzyszu naczelniku.
— Idź i zawołaj towarzyszkę Niemirowską, niech zaraz przyjdzie do biura.
Powiedz: trzeba napisać kilka listów, aby jutro zrana odesłać. Nie zapomnisz? Oderwałem cię od herbaty? No, nic nie szkodzi, dopijesz później.
— Idę, towarzyszu naczelniku.
Jeremin przeszedł do swego gabinetu.
Usłyszała, jak skrzypi podłoga, pod ciężkimi krokami Jeremina i przeszedłszy do swego stolika, cicho wyciągnęła ołówek i papier.
— Duży list?
— Tak. Raport. Przygotowała pani? Niech pani pisze: Do CK KP (b) Tadż“.[12]
— Już.
— Niech pani poczeka, trzeba pomyśleć.
Wstała i miękko położyła mu ręce na ramionach.
— Przykrości? Zdenerwowałeś się na posiedzeniu? Odpocznij. Posiedzimy sobie. Odłóż, napiszemy jutro.
— Nie, nie można.
Wziął jej ręce w swe olbrzymie łapy, jak bierze się ptaszka, ostrożnie, aby nie zdusić.
— Widzisz, myślę, że potrzebuję ci o tem zakomunikować. Muszę oddać twego męża pod sąd.
— A za co? Czy to sekret?
— Nie, niestety, dla nikogo to nie jest sekretem. A podstaw jest nazbyt wiele.
— Mianowicie?
— Przedewszystkiem, za świadomy rozkład całego odcinka mechanizacji, to jest, innemi słowy, za rozwalenie całej budowy. To jest wystarczającą podstawą.
— I ty przypuszczasz, że to wyłącznie jego wina, i że to z jego strony świadome przestępstwo?
— Całkowicie pewien. Nazbyt długo patrzałem na to przez palce, dopóki inni nie zebrali i nie przedstawili mi materjału, demaskującego jego robotę.
— Inni — to kto? Sinicyn?
— To jest obojętne. Zebrane są wiadomości z jego poprzedniego miejsca pracy, gdzie tylko uprzedni wyjazd pozwolił mu uniknąć sądu.
— Ty nie wiesz, to było przed mową Stalina. Tam na niego szczuli jako na bezpartyjnego specjalistę.
— Tutaj na niego nie szczuto, — przeciwnie, dali mu szeroką swobodę działania, której on nie omieszkał odpowiednio wykorzystać.
— Zapewniam cię, mylisz się. Wiem nawet, kto nagadał, — Sinicyn. On nie cierpi Niemirowskiego.
— Nie gadaj głupstw.
— To ty mówisz głupstwa. Nie gniewaj się, ale śmiesznie mi jest słuchać. Wierz mi, ja, zdaje się, dostatecznie dobrze znam Niemirowskiego i w żaden sposób nie umiem go sobie wyobrazić w roli szkodnika politycznego, takiego romantycznego zbrodniarza. To jest wprost głupie. Niemirowski — to typowy spec, spec — średniak, bez szczególnego entuzjazmu do budowy socjalizmu, lecz zupełnie lojalny. Popierwsze, jest szalonym tchórzem, polityki boi się, jak ognia. Umarłby napewno ze strachu, wyobraziwszy sobie na chwilę bodaj siebie wmieszanego w spisek polityczny.
— To mnie mało interesuje. Czy działał w zmowie czy też z własnej inicjatywy, to stwierdzi śledztwo.
— Tak, ale samo oskarżenie jest głupiem. Mógł poplątać, nie dać sobie rady, wkońcu, nawet źle pracować, ale nigdy nie uwierzę, aby świadomie w czemkolwiek chciał szkodzić budowie.
— Będziesz miała możność wypowiedzieć swe subjektywne zdanie. Niestety, u nas przyzwyczajeni są liczyć się z faktami, a faktów, nie obalisz żadną psychologją.
— Ależ to głupie oskarżać niewinnego człowieka! Kompromituje to tylko oskarżycieli.
— Spostrzegam, że inżynier Niemirowski znalazł w tobie nader energicznego i zręcznego obrońcę.
— Nie mogę wszak, tylko dlatego że z nim nie żyję, cieszyć się lub nawet milczeć, kiedy niewinnego człowieka, którego wady wszystkie ja doskonale znam, chcą wsadzić do więzienia, oskarżają o przestępstwo, do którego nie jest zdolnym. Byłoby to z mojej strony podłością.
— Tak... A wiesz, przypuszczają, że on świadomie podsunął mi ciebie i przymknął oczy, aby związać mi ręce.
— Nie wiem, od jakiego to czasu począłeś zwracać uwagę na to, co mówią szubrawcy. I jak to mógł Niemirowski mnie podsunąć? Cóż to ja, rzeczą jestem? I to mówi komunista!
— Na poprzedniej posadzie inżyniera Niemirowskiego sytuacja była identyczna.
— Nie wiedziałam, że zbierasz materjał, dotyczący moich poprzednich stosunków. Należało zwrócić się bezpośrednio do mnie, dałabym ci bardziej wyczerpujące informacje i z pierwszego źródła. Wszak nigdy nie odgrywałam roli cnotliwej dziewicy i nie przysięgałam, że przed tobą nie miałam kochanków. Sądzę, że sprawy z tego nie jestem zobowiązana zdawać nikomu.
— Poprostu ciekawe, że twoi kochankowie rekrutują się zawsze z przełożonych twego męża i że twoje miłostki zgadzają się dziwnie z interesami inżyniera Niemirowskiego.
— Chcesz mnie dotknąć? To ci się nie uda. Doskonale cię rozumiem. Poprostu jesteś zazdrosny o Niemirowskiego.
— Co-o-o? Śmiesz mnie podejrzewać o takie głupstwa? Nie wolno mi aresztować szkodnika, dlatego, że śpię z jego żoną, tak?
— Nie krzycz. Noc. Zbiegną się ludzie. Pomyślą, żeś mnie zawołał do biura, by zrobić mi scenę zazdrości. I bez tego dość plotek o nas krąży. No, uspokój się, — objęła go rękoma za szyję. — Kochany! Głupiutki Nik pomyślał, że jest Nick Carterem i wszędzie węszy zbrodniarzy. No, chodź, usiądziemy sobie w kącie. Nie będziemy więcej o tem mówić. Siedź cichutko i milcz. Nie trzeba mówić. Daj usta. Ot tak. Siedź grzecznie. Opowiem ci coś. Pamiętasz, pytałeś mnie raz, z czego mam zwichnięty mały palec lewej ręki? Chcesz, opowiem.
Było to jeszcze na długo przed poznaniem Niemirowskiego. Kochałam wtedy pewnego młodego uczonego sowieckiego, klimatologa i zerwaliśmy z sobą wyłącznie z mej winy. Wróciłam do teatru i wyjechałam z trupą do Kijowa. On pozostał w Moskwie. Czekałam, że pojedzie za mną. On uparł się. Wreszcie nadszedł list. Pisał, że kocha mnie po dawnemu, ale przebaczyć nie może i żyć w tem samem mieście, w tym samym kraju, nie może. Wystarał się dlatego o naukowe odkomenderowanie i rusza z międzynarodową ekspedycją na Szpicbergen. Wkońcu donosił krótko, że wylatuje z Moskwy do Berlina takiego dnia. I aczkolwiek ton listu był suchy, surowy, ostatnie to zdanie brzmiało niewypowiedzianą nadzieją, że przyjadę zobaczyć się z nim.
Dwa dni nosiłam list nierozpieczętowany. Potem otworzyłam, spodziewałam się wyrzutów i próśb, i nagle, gdy doczytałam do końca, schwyciło mnie coś za gardło. Wydało mi się, że kocham tego człowieka tak, jak nikogo więcej nie pokocham, że trzeba natychmiast, w tej chwili biec, zatrzymać go, powstrzymać, zostać nazawsze razem, nie rozłączając się.
Odlot jego odbyć się miał pojutrze. Komunikacji lotniczej między Kijowem a Moskwą podówczas nie było. Pociąg ruszał za godzinę. Jakich potwornych wysiłków i forteli użyłam, nim dostałam bilet! Z rozkładu lotów dowiedziałam się, że samolot z Moskwy do Berlina wylatuje o szóstej rano. Pociąg mój według rozkładu jazdy przychodził do Moskwy o piątej minut dwadzieścia. Zostawało czterdzieści minut, aby złapać taksówkę i przyjechać na lotnisko.
Przez połowę drogi obmyślałam, co mu powiem. Potem położyłam się spać. W nocy pociąg długo zatrzymywał się na stacjach.
Nad ranem dowiedziałam się, że opóźniamy się o trzy godziny. Konduktor, zauważywszy widocznie, jak zbladłam, począł mnie pocieszać, że może jeszcze nadrobimy opóźnienie. Pociąg szedł wolno i znowu długo przystawał na stacjach. Nie pytałam więcej, która godzina. Rozumiałam, że opóźnienie nasze nie zmniejsza się.
Nienawidziłam w tej chwili maszynisty. Gdy pociąg stał, aby nie myśleć o celu głupiej mej podróży, przedstawiałam sobie, co robi w tym czasie nienawistny maszynista. Oto schodzi z parowozu. Dawno jedzie po tej linji, na każdej stacji ma znajomych. Oto do nich zachodzi. Rozpytuje o nowiny. Stawiają przed nim herbatę z konfiturami. Pije niezmącenie, wolno. Prosi potem o drugą szklankę, potem trzecią, a pociąg stoi. Wreszcie napił się, dowiedział się szczegółowo o wszystkich zdarzeniach. Pociąg rusza.
Nienawidziłam wszystkich naczelników stacji: po drugim dzwonku długo jeszcze mitrężyli, dopóki nie dawali gwizdku do jazdy.
Nienawidziłam dróżników, wychodzących niespodzianie przed drogę z czerwoną chorągiewką, znamionującą nie rewolucję, lecz nowy dłuższy postój.
I gdy jeden z pasażerów, obudziwszy się, zapytał drugiego — która godzina i ten, wyjąwszy zegarek, spokojnie zakomunikował: szósta, a myśmy stali w polu, daleko, od Moskwy, — ja, aby nie rzucić się na tego pasażera i nie rozbić mu głowy jego własnym zegarkiem, wzięłam mały palec lewej ręki i powoli wykręciłam go, dopóki nie przybrał poziomej lińji. Potem, i tego dnia i następnego, długo usiłowałam wprawić go, lecz nigdy już nie wrócił na swe miejsce.
Jakeś ty był podobny do mnie, Nik, dzisiaj, po twem nieudanem posiedzeniu! Przekonałeś się, że twój pociąg beznadziejnie opóźnia się i nie jest wstanie dogonić wyznaczonego czasu. I, zamiast tego, aby trzeźwo zdać sobie sprawę, że winne tu są nieporządki w ogólnym rozkładzie, lub krzyżujące się gdzieś o tysiące kilometrów szyny przyczyn, oraz minutowe opóźnienia, które pomnożono przez przestrzeń, wyrastają w tygodnie i miesiące, — pomyślałeś, tak jak kiedyś ja, że winne są pionki bezwolne, obsługujące twój nieszczęsny pociąg: podstępny maszynista lub tępy dróżnik, traktujący z niezmąconą obojętnością kwestję, czy przyjedziesz na czas. No, chodźmy, Nik. Wiem, że ci ciężko, żeś bardzo samotny. Nie zostawię cię w takim stanie. Chodźmy do mnie. Gwiżdżę na Niemirowskiego. Zostanę u ciebie, dopóki nie uśniesz.
Wracając z burzliwego posiedzenia do domu, Clarke potknął się nagle koło wielkiego klonu o jakiś długi przedmiot i omal nie upadł. Przy bliższem przyjrzeniu się, przedmiot okazał się ludzkiem ciałem, rozpostartem na ziemi, twarzą wdół. W plecach leżącego na wysokości pasa sterczała błyszcząca rękojeść kindżału.
Po krzyżu Clarka przebiegł mróz. Basmacze?[13] Tutaj w mieście? A może, vendetta meksykanska na miejscowy sposób?
Nie wiedział co robić. Zawołać ludzi? Wokoło nie było żywej duszy.
Nachylił się nad leżącym i dotknął jego pleców. Błyszcząca rękojeść potoczyła się z brzękiem na ziemię. Clarke ze zdziwieniem namacał ją ręką i naraz prysnął śmiechem. To, co przyjął za rękojeść kindżału, okazało się butelką wódki, sterczącej z tylnej kieszeni spodni.
Clarke pomaszerował dalej. Ubawił go szczerze cały incydent — pierwsze niepowodzenie w poszukiwaniach egzotyki. Przypomniał sobie długie opowiadania o basmaczach, skaczących po górach na zwinnych koniach afgańskich i uśmiechnął się. Zakrawało to wszystko na balet.
Wszedł na werandę, przekręcił klucz i zapalił elektryczność. Szybko począł się ubierać, zdjął kołnierzyk i rzucił go na stół. Na stole, starannie rozłożony na środku, leżał arkusz papieru z jakimś rysunkiem. Clarke nachylił się i uważnie się przyjrzał.
Na papierze zwykłym ołówkiem narysowany był nieudolnie pociąg, obok pociągu okręt i z prawej strony kilka wysokich domków. Nad domkami łacińskiemi drukowanemi literami napisane było „Ameryka“. Nad rysunkiem szła długa strzała. Strzała wskazywała kierunek pociągu i statku i opierała się o słowo „Ameryka“. Na dole arkusza narysowane były czaszka i dwie skrzyżowane kości.
Clarke długo i uważnie studjował rysunek. Sens hieroglifów był jasny. Oznaczało to: „Wyjeżdżaj szybko zpowrotem, nie wyjedziesz-zakatrupimy.
Na Clarka po raz drugi powiało mrozem. Obejrzał pokój. Gdy wychodził stąd — żadnego listu na stole nie było. Drzwi były zamknięte na klucz. Podszedł do okna i pchnął je ręką. Okno zwewnątrz było zamknięte. Clarke jeszcze raz obejrzał pokój. Nachylił się i spojrzał pod łóżko. Potem pod stół. Więcej mebli nie było.
Znowu wziął do ręki rysunek i spojrzał pod światło. Wyjął następnie z tylnej kieszeni spodni browning, sprawdził bezpiecznik i położył rewolwer na taburecik. Wyciągnął się na łóżku i zapalił. Do pokoju, w czasie jego nieobecności, an przez okno, ani przez drzwi nikt nie mógł przeniknąć. To jasne. Chyba użyto drugiego klucza od drzwi lub wytrychu. Była również i druga ewentualność. Papier mógł położyć na stole ktoś z ludzi, przychodzących w obecności Clarka, który mógł nie zauważyć tego. Było ich tutaj tylko trzech. Murri — nie wchodzi w rachubę. Połozowa? Również. Urtabajew?...
Źle spał, przeszkadzały komary.





  1. WTUZ — wyższa szkoła techniczna, rodzaj politechniki.
  2. Techpom — techniczny pomocnik.
  3. Dastarchan — obrus jedwabny z poczęstunkiem.
  4. Czaczwan — gęsta siatka z włosia końskiego, którą muzułmańskie kobiety przykrywają twarz.
  5. Partkom — komitet partyjny.
  6. Medressa — Uniwersytet muzułmański.
  7. Rik — robotniczy komitet wykonawczy.
  8. Czajrykier — chłop bezrolny.
  9. Mirab — osoba zawiadująca podziałem wody.
  10. Churdżum — siodło.
  11. Chona — chata.
  12. CK KP (b) Tadż. — centralny komitet komunistycznej partji bolszewików, Tadżykistan
  13. Basmacz — bandyta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.