<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY.

Clarke stał na pagórku kotliny i przeglądał wczorajszy wykaz, gdy zobaczył podnoszących się ku niemu Kirsza i Morozowa.
— No, jak tam u pana? — przemówił po angielsku Kirsz. — Ruszamy potroszeczku?
— Bardzo wolniutko. Trzeba było wstrzymać rycie kanału i postawić tu dwa ekskawatory zamiast dźwigów. Drugiego wyjścia nie było. Ot, żeby postawić tu najzwyklejszy konwejer na dwa tylko piętra, cała kotlina byłaby wyprzątnięta w ciągu kilku dni.
— Niema rady! Zażądaliśmy z Moskwy kilkuset metrów taśmy, ale to towar deficytowy i wątpliwe, abyśmy mogli na nią liczyć. Może postawić windę szybową z koszem ekskawatora? Zwolniłoby to, przynajmniej, jeden Bewsirius?
— Niema belek. Dowiadywałem się już. Nie można dostać.
— Tak... Cóż robić, nie było czasu na przeprowadzenie robót przygotowawczych, jednocześnie budować i szykować — to ciężka praca.
— Przepraszam, że przeszkodzę, — rozległ się za plecami Clarka głos Murriego, zwracał się do Kirsza. — Mam poważny interes. Byłem u pana wczoraj w kancelarji, lecz nie zastałem. Bardzo dobrze, że i mister Morozow tu jest. Zagadnienie nader poważne. Czy nie mógłby mi pan udzielić dziesięciu minut?
— Proszę bardzo. Chodźmy do jurty, do towarzysza Morozowa, swobodnie tam pogadamy.
Usiedli przy stole, zasłanym niebieskiemi planami i chwilę milczeli, szeroko roztwartemi nozdrzami wchłaniając chłodne powietrze. Wreszcie Murri zagaił rozmowę:
— Zdaję sobie sprawę, że mister Urtabajew, jako zastępca naczelnego inżyniera, jest moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Nie chciałbym, aby panowie odebrali wrażenie, że chcę w jakiejkolwiek mierze zdyskredytować go w ich oczach. Zastanawiałem się nad tem kilka dni i doszedłem do przeświadczenia, że nie mam prawa dłużej milczeć.
Strząchnął popiół z fajki. Kirsz nadstawił uszu.
— Szczególnie, z chwilą odjazdu mego kolegi Barkera, kiedy wziąłem na siebie obowiązek doprowadzenia montażu ekskawatorów do końca, czuję się odpowiedzialnym za tę sprawę i nie mogę dopuścić, aby wszystkie te kosztowne maszyny zostały zniszczone. Równałoby się to zarwaniu całej budowy i panowie, mielibyście prawo mnie zapytać, gdzie ja byłem, kiedy dokonywała się ta barbarzyńska operacja i dlaczego o niej wcześniej nie uprzedziłem. Nie powątpiewam ani na chwilę, że mister Urtabajew kieruje się najlepszemi intencjami i bardzo chwalebnem dążeniem przyśpieszenia tempa budowy. Ale jedna rzecz — zamiary, a druga — ich rezultat praktyczny, który w danej chwili może okazać się wręcz katastrofalnym.
— Poczekaj pan, wciąż jeszcze nie rozumiem, co właściwie Urtabajew zrobił? Wszak nie on, a pan kieruje montażem ekskawatorów?
— Pozbawiony jestem faktycznie możności kierowania montażem. Ekskawatory nie nadchodzą tu więcej w stanie rozebranym. Obecnie montują je stodwadzieścia kilometrów stąd, na przystani, pod osobistem kierownictwem mister Urtabajewa.
— A jakżeż będą je transportować? Poczekaj pan, tu coś nie w porządku.
— Bezwątpienia! Widzi pan, nie mamy dostatecznej ilości potężnych traktorów do tego, aby przewieźć ekskawatory w stanie rozebranym z przystani na główny odcinek. Mister Urtabajew problem ten rozwiązał nader prosto. Rozumował widocznie tak: poco wozić ekskawatory, jeżeli same ekskawatory posiadają gąsienice? zmontujemy ekskawatory na przystani i puścimy je ich własnym ruchem.
Jeżeli nawet taka ciężka maszyna robić będzie dziennie po siedemdziesiąt kilometrów, to wszystko jedno w ciągu jakichś dwu tygodni przyjdą na miejsce, podczas gdy traktory nadejdą niewiadomo jeszcze kiedy.
— Aha, rozumiem!
— Więc tak, cały ten pomysł nie wytrzymuje krytyki. Ekskawator to nie samochód ciężarowy i nie jest obliczony na taką podróż. Gąsienice istnieją poto, aby mogły w czasie pracy przesuwać się z miejsca na miejsce. Te jednak przesuwania liczą się na metry, w najlepszym wypadku, na dziesiątki metrów dziennie, ale nie na setki kilometrów. Jednym skutkiem tego eksperymentu może być tylko ruina wszystkich ekskawatorów. Jeżeliby nawet który z nich doszedł na miejsce, to za dwa tygodnie trzeba go będzie wyrzucić na szmelc. Krótko mówiąc, jeżeli panowie nie przedsięwezmą natychmiast odpowiednich środków do zaprzestania tego głupiego eksperymentu, zniewolony będę zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność i prosić o uwolnienie mnie od nadzoru nad montażem ekskawatorów.
— Tak... Dobrze. Jutro zawezwiemy tu towarzysza Urtabajewa i wspólnie pomyślimy, jakie znaleźć wyjście. Zarówno ja, jak i towarzysz Morozow bardzo panu jesteśmy zobowiązani. Może pan być spokojny, uwagi pana będą wzięte za podstawę naszej jutrzejszej decyzji.
Kirsz wstał i uścisnął rękę Murriemu.
Po wyjściu Murriego, Morozow zerwał się z miejsca i zdenerwowany począł chodzić po jurcie:
— Co to takiego? Ha? W jaki sposób wogóle są możliwe tego rodzaju rzeczy? Urtabajew miał tu pod ręką przedstawiciela firmy Bewsirius i nietylko nie uważał za wskazane poradzić się z nim, ale jawnie skorzystał z jego wyjazdu, aby połamać wszystkie ekskawatory? Wie pan, widziałem już różne budowy, ale z takiemi rzeczami, jak tutaj, stykam się po raz pierwszy.
— Niech pan poczeka, Iwanie Michajłowiczu, sprawa mimo to nie jest tak prosta. Wszak czyni on to w najlepszych zamiarach!
— Pluję na jego zamiary!
— Niech pan osądzi. Wszak gdyby ekskawatory doszły w całości, to za dwa tygodnie mielibyśmy tu dwadzieścia sześć i moglibyśmy rozwinąć prace na całą parę. Teoretycznie nie jest to taki głupi pomysł.
— Teoretycznie nieźle jest także przewozić ekskawatory balonem.
— Niema co mówić, przykry incydent. Trzeba będzie zatrzymać bezzwłocznie montaż. Niech pan dzisiaj jeszcze pośle kategoryczny rozkaz i zawezwie tu Urtabajewa.
— Nie, trzeba się nad tem zastanawiać. I to czyniło się z wyraźnem obliczeniem, żeby postawić kierownictwo budowy przed faktem dokonanym. Czy widział pan wogóle Urtabajewa? Nie! Nie uważał nawet za potrzebne przyjechać, uzgodnić swe dyspozycje z nowym naczelnym inżynierem. Ja jego również na oczy dotąd nie widziałem. Jest to samowola, za którą mało jest oddać go pod sąd!
— Widzi pan, Iwanie Michajłowiczu, to, że on nie przyjechał, może mieć inne swe przyczyny. Mówią, że Urtabajew jest dobrym inżynierem, energicznym i przedsiębiorczym pracownikiem, o dużej inicjatywie. Niektórzy inżynierowie twierdzą, że gdyby jego propozycje były przyjmowane i wprowadzane w życie, nie otrzymalibyśmy budowy w takim opłakanym stanie. Jest tu jedynym inżynierem-tadżykiem. Wszystkie dane były na to, by go zamianowano naczelnym inżynierem, a nie przysyłano z centrum nowego człowieka. Moją nominację uważać może za osobistą niesprawiedliwość i nie należy się dziwić, że zasiadł sobie na przystani, nie chcąc jechać na pokłon do nowego zwierzchnictwa.
— Przepraszam, ale Urtabajew jest komunistą, i dla miejscowych warunków, starym komunistą.
— Naturalnie, rozumiem, ale poczucie krzywdy — to rzecz ogólnoludzka i bezpartyjna. Dlatego nie zawezwałem go. Myślałem: uspokoi się, przyjedzie, dojdziemy do porozumienia.
— Nic nie warta pana filozofja! Jeżeli nawet hypoteza pana co do krzywdy Urtabajewa jest słuszna, — tem gorzej. Pobłażanie w takich rzeczach jest karygodne. Przywołamy Urtabajewa do porządku wedle linji partyjnej, a pan będzie musiał przywołać go do porządku według linji bezwzględnego podporządkowania się pańskim rozkazom. Niema u nas dwóch naczelnych inżynierów, jest tylko jeden. Jutro trzeba to zlikwidować. Natychmiast zredaguję rozkaz o niezwłocznem zatrzymaniu montowania ekskawatorów i zawezwę Urtabajewa tutaj. Rozkaz podpiszemy obaj.

Morozow czekał dwa dni na przyjazd Urtabajewa. Na trzeci dzień zrana, z przystani przybyła ciężarówka. Urtabajew i tym razem nie przyjechał. Nie przysłał nawet kartki, wyjaśniającej powód jego zatrzymania się. Morozow kazał sobie podać maszynę. Dziesięć minut później pędził po płaskowzgórzu, w kierunku przystani.
Wielbłądy tarzały się wzdłuż całej drogi, jak maszyny, postawione do remontu. Nie widział połamanych traktorów, rzuconych na drogę, jak zdechłe zwierzęta. Wokoło wznosiła się pustynia, porośnięta rzadką roślinnością.
Ocknął się Morozow z rozgniewanych swych myśli, kiedy samochód najechał w pełnym pędzie znienacka na nieoczekiwane miasteczko, złożone z kilku baraków i białych domków z werandami. Miasteczko zasadzone było drzewkami. Wyglądało to na miraż. Morozow polecił zatrzymać auto, zeszedł i dotknął się liści przydrożnego drzewka. Liście były prawdziwe. Była to maleńka topola, zasadzona najwcześniej w zeszłym roku; o tem świadczyła nieśmiała jej zieleń.
Nie był to miraż. Było to miasteczko drugiego odcinka budowy. Morozow oglądał je po raz pierwszy. Z przystani jechał nocą i nie widział nic, oprócz drogi.
Polecił szoferowi jechać środkiem miasteczka i zobaczył oparkaniony prostokąt, — niewątpliwie przyszły park. Pośrodku prostokąta wznosiła się otwarta scena z kurtyną. Morozow zatrzymał auto i rozkazał zawezwać naczelnika odcinka.
Przyszedł niewysoki mężczyzna w białej czapce, w asyście psa.
— Pan będzie towarzysz Rumin?
— Ja.
— Moje nazwisko Morozow. Niech pan mi powie, jakim to cudem zasadziliście tu drzewa i one się przyjęły? Skąd wzięliście wodę?
— A tu o siedem kilometrów przechodzi niewielki aryk, rozgałęzienie dawnego miejscowego systemu. Przeprowadziłem ku niemu nasz aryk, postawiłem małą pompę i pompuję stamtąd wodę do polewania.
— Pan dawno tu?
— Rok. Od początku budowy.
— Ładnieście się tu urządzili, nie tak jak na pierwszym odcinku.
— Tam się zmieniali często kierownicy. Jeden kierownik zaczynał jedno, — drugi — co innego. A ja tu z samego początku. W ciągu roku, gdyby był materjał, możnaby było i lepiej urządzić.
— Z czego pan budował? Z trzciny?
— Trzcina, glina. Drzewa bardzo mało.
— Jak tam u pana z robotą?
— Prace, które można przeprowadzić bez większych maszyn, zakończone będą w terminie. Co do maszyn, to nas cokolwiek nabili w butelkę. Przysłali same „miami“, a to jest ciężka i nieproduktywna maszyna, która tutaj absolutnie nie może mieć zastosowania. Leżą więc tak, jak przysłali. Wogóle z traktorami kiepsko. Wszystkie prawie stoją w remoncie, brak części zapasowych. Mechanizacja nie zatroszczyła się na czas. Trzeba wszystkie prace przeprowadzać ręcznie i konnemi dragami. Dragi konne nas ratują. Znowuż kłopot z wyżywianiem. Zeszłego roku zamorzyli nam konie: sowchoz nie przygotował siana. Tej wiosny postanowiliśmy już nie polegać na sowchozie i przyszykowaliśmy sami siano. Trawa tutaj niczego sobie, trzeba tylko wczesną wiosną kosić, póki słońce nie spali. Przygotowaliśmy ze trzydzieści stogów. Do przyszłego roku, jeśli nie spalą, starczy.
— Jakto spalą? Kto?
— Podpalają step, czy to dzieci kirgizów, czy to kto inny. W tym roku dwa pożary były. Trzeba było ściągać wszystkich z roboty i ratować siano. Dyżurujemy po nocach. Zorganizowaliśmy uzbrojoną konną ochronę, ale czy to upilnujesz się, — wielkie przestrzenie.
— Macie tu poprostu jakieś pampasy. Są basmacze?
— W zeszłym roku byli. Wyrżnęli kilku techników. W tym roku nie słychać. Ludność ich nie popiera. Widzą, że prace posunęły się naprzód — woda wkrótce będzie. Sami są zainteresowani. Pomagali tłumić pożar i w patrolach biorą udział. Wogóle, jest entuzjazm.
— Pan partyjny?
— Nie. Na zeszłej robocie w Dalwerzinstroju zgłaszałem deklarację do partji. Poparła społeczność robotnicza. Sprawa doszła do Taszkientu i tam ugrzęzła. Półtora roku przeszło — ani słuchu, ani duchu. Może odrzucili.
— Jeżeli nawet odrzucili, tak czy tak powinni zawiadomić. Wkrótce będę za interesami w Taszkiencie, — bezwarunkowo się dowiem.
— Będę bardzo zobowiązany.
— Znaczy się, nie jest u pana tak źle?
— Z nami jakoś tam będzie. Tylko że musimy mieć dwa ekskawatory. Mówią, że z przystani idzie kilka ekskawatorów na gąsienicach, — może tak i nam się dostanie ze dwie sztuki?
— Ekskawatory nieprędko przyjdą. Te, które podwiozą na traktorach, pójdą na główny odcinek. Niech pan lepiej na szybkie otrzymanie ekskawatorów nie liczy. A co do sprawy partyjnej pana, bezwarunkowo się dowiem. No, dowidzenia.
— Nie obejrzy pan odcinka?
— Nie, mam terminową sprawę. Następnym razem zajadę bezwzględnie. Nocleg pan urządzi?
— Prosimy.
Auto ruszyło. Przez całą drogę, to tu, to tam Morozow dostrzegał przekopane aryki i szerokie rowy.
Z szybkiego biegu step począł się w oczach zlewać w szarą jednostajną masę. Morozow dojrzał zdaleka olbrzymi słup kurzu, wolno idący naprzód po stepie. Zasłonił ręką przed słońcem oczy i patrzał na dziwny samum. Z za kurzu wysuwał się ogromny kościec. Była to strzała ekskawatora. Morozow polecił zatrzymać samochód, i stanąwszy, spoglądał na maszynę, wolno pełznącą po pustyni. Naczelnik wyplunął niezrozumiałe przekleństwo.
— Czego stoisz? Ruszaj! — krzyknął na szofera i zaraz zawstydził się sam swego wybuchu. — Daleko jeszcze do przystani? — zapytał po chwili milczenia, starając się nadać swemu głosowi jaknajbardziej przyjacielskie brzmienie.
— Jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów.
— Dodaj pan gazu, bardzo wolno jedziemy.
Szofer targnął maszyną, jak opornego konia i samochód poniósł się tanecznym galopem.
Mniej więcej siedem kilometrów dalej Morozow dostrzegł drugi ekskawator, nie zatrzymał jednak samochodu. Potem trzeci, czwarty. Do przystani naliczył ich sześć.
Na przystań auto wleciało, jak wiatr. Szofer nagle zahamował i Morozow wyleciał raczej, niż wyskoczył na chrzęszczący nadbrzeżny piasek.
— Gdzie tu towarzysz Urtabajew?
Wskazali mu ręką w kierunku baraków. Przeszedł za baraki i zobaczył tam dwa pół zmontowane ekskawatory. Montażem kierował tadżyk w białem europejskiem ubraniu. Morozow podszedł ku niemu:
— Towarzysz Urtabajew?
— Ja.
— Pan otrzymał mą kartkę?
— A pan kto taki? — obejrzał Morozowa od nóg do głowy Urtabajew.
— Morozow.
— Nowy naczelnik? — pytanie dźwięczało szorstko i ironicznie.
— Pan otrzymał moją kartkę? — powtórzył Morozow, czując, że się denerwuje i starając się nie wyjść z równowagi.
— Otrzymałem.
— I?
— Chodźmy stąd. Zajdziemy gdzieś, gdzie można będzie pomówić... Kończcie, chłopaki, beze mnie, — zwrócił się Urtabajew ku robotnikom. — Przyjdę — sprawdzę.
Poszedł prosto, nie oglądając się, w kierunku baraków. Morozow dogonił go na połowie drogi.
— Niezwłocznie zaprzestać montowania i rozebrać zmontowane już ekskawatory.
— Niech się pan nie śpieszy, — nachmurzył się Urtabajew. — Pogadamy. Mam dziś ukończyć montowanie ósmego Bewsiriusa i zbierałem się nocą do pana.
Przyjechał pan tu specjalnie w sprawie ekskawatorów?
W spojrzeniu Urtabajewa, w tem, jak on podkreślił słowo „specjalnie“, było coś szyderczego i ubliżającego.
— Tak. I nie mamy nawet o czem mówić. Otrzymał pan formalny rozkaz, podpisany przez naczelnika budowy i naczelnego inżyniera, aby niezwłocznie zaprzestać montowania i przyjechać na główny odcinek. Pan nietylko nie pofatygował się go wykonać, lecz wciąż jeszcze montuje ekskawatory i wysyła je na płaskowzgórze. Wie pan, jak to się nazywa u nas w języku partyjnym?
— Wiem, że naczelnik i naczelny inżynier po przyjeździe na główny odcinek, zrobiliby lepiej, gdyby nie zaczynali od ostro strzelających rozkazów, lecz najpierw zaznajomili się z położeniem robót.
Stali w drewnianej komórce naczelnika przystani. Urtabajew zamknął drzwi na klucz i rzucił klucz na stół.
— Pan tak przypuszcza? Myśli pan, że mu pozwolą dla jego fantazji porozbijać wszystkie ekskawatory? Omylił się pan. Potrafimy sobie dać jeszcze radę z głupotą młodych i nazbyt polegających na sobie inżynierów. Za nieusłuchanie rozkazu, jest pan narazie, zawieszony w czynnościach i zda pan swe funkcje towarzyszowi Kirszowi.
— Obawiam się, że nazbyt błyskawicznie wydaje pan decyzję i bierze pan na siebie dużą odpowiedzialność. Za stan ekskawatorów do chwili wejścia ich w eksploatację odpowiedzialna jest firma Bewsirius. W danym wypadku działam za zgodą tej firmy, w osobie jej przedstawiciela inżyniera Barkera. Jeżeli ekskawatory się połamią, odpowiada za to firma Bewsirius.
— To kłamstwo! Zgóry wiedziałem, że przyparty do muru, zechce pan zwalić winę na Barkera, ponieważ on wyjechał i sprawdzić tego nie można. Omylił się pan. Barker przed wyjazdem przelał swe funkcje i wskazówki innemu amerykaninowi, który kategorycznie protestuje przeciw pańskiemu głupiemu eksperymentowi i grozi zrzuceniem z siebie wszelkiej odpowiedzialności, jeżeli ekskawatory nie będą niezwłocznie rozebrane.
— Poczekaj pan, wynikło tu, oczywista, jakieś nieporozumienie.
— Żadnego nieporozumienia tu niema, kochany towarzyszu Urtabajew, a jest poprostu ogólnie przyjęta reguła uczciwych ludzi: jeżeli nawarzył piwa, — wypij je sam, a nie staraj się zrzucić winy na drugiego.
— Pan, zdaje się, przypuszcza, że stanowisko naczelnika budowy daje panu prawo zachowywać się po chamsku z podwładnymi mu członkami partji. Nie rozumiem i nie chcę zrozumieć nietaktownych dotyków pana. Koniec końców, całą tą sprawę można łatwo wyjaśnić. Dokąd Barker wyjechał?
— Do Ameryki.
— Jakto do Ameryki? Ekskawatory nie są wszak jeszcze zmontowane!
— Niech pan nie udaje głupiego, towarzyszu Urtabajew. Inżynier Barker tydzień temu wyjechał. Wie o tem każdy z pańskich robotników i na tydzień przed wyjazdem wiedziała cała budowa. Gra pana jest bezcelową, pomijając już to, że nie przynosi mu zaszczytu. Dopuścił się pan samowoli zarówno w stosunku do firmy Bewsirius, jak też i w stosunku do budowy i będzie pan za to odpowiadał. Niema co chować się tu za czyjeś plecy. Jedyne, co panu pozostało do zrobienia, to niezwłocznie wydać dyspozycje co do zdemontowania ekskawatorów. Co będzie z tymi, które już wyszły, — zdecydujemy jutro.
— Ależ zapewniam pana, że się pan myli...
— Być może, wówczas ja będę odpowiadać za swe omyłki. Wyda pan dyspozycje czy nie?
— Nie.
— Aha, więc tak!
— Wszak usunął mnie pan od wykonywania mych obowiązków. Dyspozycje moje od tej chwili są nieistotne. Niech pan sam wyda zarządzenia.
To brzmiało już nietylko, jak szyderstwo, lecz jak wyzwanie. Morozow, nie spodziewając się bezpośredniego oporu, nie odrazu odpowiedział. Oczy tadżyka świeciły się uporem i złością.
„Oto i miejscowe kadry!“
Morozow wziął ze stołu klucz i otworzył drzwi.
— Dobrze, sam wydam zarządzenia. A z panem pogadamy w komitecie partyjnym.
Tego dnia nie udało się Morozowowi wyjechać: motor okazał się nie w porządku. Nazajutrz rano, gdy Morozow siadł już w auto, nadeszła wieść, że o piętnaście kilometrów od przystani zatonęła barka z częściami dwu ekskawatorów. Trzeba było natychmiast przerzucić tam wszystkich robotników i ratować zatopione części, dopóki nie powlokła ich woda i nie zniszczyła kamieniami.
Morozow kierował osobiście akcją ratunkową. Późną nocą, przy świetle pochodni i lamp, rozebrani do naga ludzie, walczyli z wirującą wodą, wyrywając jej po kawałku kosztowny ładunek. Do świtu uratowano większą część ładunku. Przepadły kocioł i połowa gąsienicy. Trzeba było w poszukiwaniach za niemi puścić się z prądem.
Morozow, zgrzany i wyczerpany, przysiadł w samochodzie. Zły był na siebie, że stracił czas. Czy warto było ratować dwa ekskawatory, podczas gdy tam, na płaskowzgórzu ginęło ich sześć. Nie wolno było tracić ani minuty. Zlazł z maszyny, zanurzył głowę w zimną wodę, zmywając natrętną śpiączkę, i odszukawszy Urtabajewa, polecił szoferowi ruszać.
Gdy mijali przystań, było już południe. Morozow milczał, zziębnięty i ponury. Milczał również Urtabajew. Urtabajew ożywił się, ujrzawszy zdala maszerujący ekskawator. Odwrócił się i długo wodził go spojrzeniem. Morozow, wcisnąwszy się w kąt, siedział z zamkniętemi oczyma. Droga ciągnęła się w nieskończoność, prosta, jak uderzenie bicza po bronzowym grzbiecie pustyni. Morozow usnął.
Obudził go ogłuszający szum. Po stepie, o dwieście kroków, pełzły jeden za drugim dwa ekskawatory. Naprzedzie nieoczekiwaną dekoracją rozwinęło się miasteczko drugiego odcinka. Z miasteczka, na spotkanie ekskawatorów, wysypał się gęsty tłum robotników z czerwonymi sztandarami i transparentami. Tłum spotykał ekskawatory entuzjastycznym krzykiem, podrzucając do góry tiubetejki i czapki.
Morozow zmarszczył się i gniewnie zezował ku Urtabajewowi. Urtabajew zapomniał zapewne o obecności Morozowa, i podniósłszy się na siedzeniu, wykrzykiwał coś tłumowi po tadżycku, wymachując w powietrzu tiubetejką.
Tłum odpowiedział gromkiem „hurra“.
Morozow nie wytrzymał:
— Pan, zdaje się, zwarjował, towarzyszu Urtabajew?
Urtabajew spojrzał na niego niepojętym wzrokiem.
— Mówiłem wszak panu...
— Co mi pan mówił?
— Dojdą! Mówiłem panu, że dojdą!
— A za tydzień można je będzie wyrzucić na szmelc!
— To jeszcze zobaczymy, — twarz Urtabajewa zszarzała.
Samochód zrównał się z tłumem. Morozow dostrzegł w pierwszym rzędzie niskiego mężczyznę z psem i dotknął ramienia szofera. Auto stanęło. Podszedł Rumin.
— Co to za idjotyczna demonstracja? — przechylił się ku niemu Morozow. — Walutę pakują do ziemi, maszyny importowe łamią, a was to cieszy! Z muzyką wyszli! Niech pan rozpuści na miejsca robotników, niema żadnego święta. A ekskawatory, aby dalej nie szły, może pan zatrzymać na swym odcinku. Potrzebował pan dwa — bierz pan.
Rumin stał zdetonowany, nic nie rozumiejąc i patrzał na Morozowa.
Tymczasem, tłum, dowiedziawszy się, że jedzie naczelnik budowy, okrążył samochód i urządził Morozowowi burzliwą owację. Tego było już zawiele. Morozow machnął szoferowi ręką. Szofer włączył motor i dał sygnał. Morozow zukosa spojrzał na Urtabajewa. Urtabajew się śmiał.
Tłum śledził maszynę zdziwionemi spojrzeniami i powoli się rozproszył.
Na drodze został Rumin i jego pies. Obaj kilka sekund patrzeli wślad za oddalającym się samochodem, póki ten nie skrył się za tumanem kurzu. Pies liznął pana po ręku. Rumin poskrobał go za uchem.
— Czy rozumiesz co, Rek? — nachylił się do psa. — Zwymyślali nas niewiadomo za co, a potem dali nam dwa ekskawatory. Przedtem prosiłem — stanowczo odmówili. Ciekawe, co? No cóż, ja i ty hardzi nie jesteśmy, ekskawatory weźmiemy — przydadzą się. I obrażać się na nich nie będziemy. Jak myślisz?
Pies potwierdzająco pokręcił ogonem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.