Człowiek zwierzę/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Dni następnych w Hawrze Seweryna i Jakób postępowali jak można najostrożniej.
Obawiali się cokolwiek. Ponieważ Roubaud wiedział o wszystkiem, a zatem może mu przyjdzie chęć szpiegować ich, czatować, pochwycić i zemścić się gwałtownie, okrutnie. Znali przecież dawniejszą jego zdolność do szalonych wybuchów zazdrości, jego brutalne postępowanie z Seweryną.
I rzeczywiście zdawało im się, iż od niejakiego czasu Roubaud stał się ciężkim, prawie niemym, a na wszystko spoglądał wzrokiem pomieszanym.
Bezwątpienia knuje on jakiś podstęp, jakąś zasadzkę, w którą pragnie ich pochwycić i dostać w moc swoją.
Toteż w ciągu pierwszego miesiąca widywali się wśród tysiącznych ostrożności, i to tylko przelotnie.
Roubaud tymczasem coraz częściej wymykał się z domu. Może naumyślnie ulatnia! się tak, aby kiedykolwiek wpaść niespodzianie i schwytać ich w uścisku miłosnym. Obawa ta nie sprawdzała się jakoś. Przeciwnie, nieobecność jego przedłużyła się do tego stopnia, że go już prawie nigdy w domu nie było. Uciekał w tej chwili, skoro tylko był wolny, a powracał punktualnie, gdy go służba wzywała.
W tygodniach służby dziennej zjadał śniadanie o dziesiątej, w przeciągu pięciu minut i przybywał dopiero o wpół do dwunastej. Wieczorem za śpiątej, gdy przyszedł kolega jego na zastępstwo, znikał, często na noc prawie całą. Spał zaledwie po kilka godzin. To samo działo się w tygodniach nocnych. Wolny od piątej zrana jadł prawdopodobnie gdzieś za domem, gdyż nie pokazywał się, aż o piątej wieczorem.
Długi czas pomimo tego nieładu, starał się być zawsze punktualnym. Obecny zawsze o oznaczonej minucie! niekiedy tak zmordowany, iż zaledwie mógł się utrzymać na nogach, służbę swą jednak pełnił sumiennie.
Powoli i pod tym względem objawiać się zaczęły pewne niedokładności. Już dwa razy drugi pomocnik zawiadowcy, Moulin, musiał czekać na niego po godzinie; pewnego nawet rana po śniadaniu, widząc, że Roubaud nie nadchodzi, naumyślnie poszedł go zastąpić, aby jako dobry kolega, oszczędzić przyjacielowi nagany.
I cała służba Roubauda zaczęta odczuwać to powolne rozprzężenie.
Podczas dnia nie był to już ten dawny urzędnik, czynny, zapobiegliwy, przyjmujący lub wysyłający pociągi, dopiero po obejrzeniu wszystkiego własnemi oczyma, notujący najmniejszy drobiazg w raporcie do zawiadowcy stacji, surowy dla siebie i innych. W nocy zasypiał snem ołowianym w głębi swego fotela przy biurku. Zbudzony, zdawało się, iż śpi jeszcze. Szedł tam i napowrót po peronie z rękami skrzyżowanemi na plecach, wydawał rozkazy głosem stłumionym, a nigdy nie dojrzał, czy dobrze zostały wypełnione.
Pomimo to wszystko szło w porządku, siłą nabytego przyzwyczajenia.
Raz jeden tylko pociąg osobowy wjechał na tor niewłaściwy, wskutek nieuwagi Roubauda. Obeszło się jednak bez najmniejszego wypadku, koledzy tylko mieli powód do żartów i śmiechu.
W rzeczywistości Roubaud żył teraz na pierwszem piętrze kawiarni kupieckiej, w małej salce na ustroniu, która powoli przemieniła się w zakład gry hazardowej.
Mówiono, iż co noc przychodzą tam kobiety; naprawdę jednak, bywała tam tylko jedna kochanka kapitana rezerwy, mająca conajmniej lat czterdzieści. Grywała zapamiętale, z namiętnością bezprzykładną!
Pomocnik zawiadowcy zadawalał tam żądzę ponurą, jaka zbudziła się w nim nazajutrz po dokonaniu morderstwa, przypadkowo, przy partji pikiety.
Żądza ta zmieniła się następnie w przyzwyczajenie, kierujące całem jego życiem, w rozrywkę, która jedynie zapewniała mu chwile przyjemne i sprawiała, iż zapomniał o przeszłości.
Namiętność ta opanowała go do tego stopnia, iż zapomniał o wszystkiem, niczego nie żądał, nić nie potrzebował, gra starczyła mu za wszystko.
Powodem tego stanu nie były wyrzuty, ani też potrzeba zapomnienia przeszłości, lecz w chwili wstrząśnienia, w której rozprzęgło się jego pożycie domowe, wśród tej egzystencji zniszczonej, znalazł sposób zapełnienia tej próżni, wywołanej zburzeniem szczęścia egoistycznego, znalazł pocieszenie, z którego sam mógł korzystać.
Wszystko zniknęło w głębi tej namiętności, która dokonała rozkładu ostatecznego. Alkohol nie mógł mu zapewnić chwil szczęśliwszych, szybciej upływających, swobodniejszych.
Uwolnił się od trosk codziennych, od owych drobnych kłopotów, które go nieraz do wściekłości doprowadzały. Czuł się zupełnie zdrowym, z wyjątkiem zmęczenia, które odczuwał po tylu nieprzespanych nocach. Stłuściał nawet cokolwiek, ale za to stał się ciężki, cerę miał żółtą, powieki jakby ołowiane, ruchy ospałe. Powracając do domu, wnosił weń za sobą wszechwładną obojętność.
Owe trzysta franków w złocie, które zabrał z pod podłogi, potrzebne mu były na zapłacenie długu panu Cauche, komisarzowi bezpieczeństwa, do ktorego wciąż przegrywał.
Pan Cauche był to gracz namiętny lecz zimny, co go czyniło strasznym wobec przeciwników. Mówił zawsze, iż gra jedynie dla przyjemności, musiał bowiem jako urzędnik i dawny wojskowy, zachować pewne pozory, nie przeszkadzało mu to jednak spędzać częstokroć całe noce w ustronnej salce kawiarni kupieckiej i zgarniać wszystkie pieniądze swych partnerów.
Złośliwi, coprawda, opowiadali, iż czynności jego służbowe w niezupełnym znajdują się porządku, i że nawet miano mu niezadługo zaproponować, aby się podał do dymisji.
Ciągnęło się to jednak jakoś z dnia na dzień, roboty widocznie miał niewiele, pocóż więc wymagać więcej staranności. Dosyć i tak już było, jak sądził, iż codziennie pokazywał się przez chwilę na dworcu kolejowym, gdzie każdy oddawał mu ukłon.
W trzy tygodnie później, Roubaud zadłużył się u pana Cauche na czterysta franków. Tłómaczył się, iż spadek, jaki otrzymała jego żona, pozwala mu na podobne małe wybryki, lecz teraz dodawał z uśmiechem, ze klucze od kasy spoczywają w rękach małżonki, dlatego w wypłacie długów karcianych nie może być punktualnym; każdy jednak może być pewnym iż odbierze w całości, co mu się należy.
Kilka dni później, będąc sam w domu, podniósł płytę posadzki i wyjął bilet tysiącfrankowy. Trząsł się cały przy tej czynności. Daleko łatwiej szło mu przedtem ze złotem. Tamto uważał tylko za pożyczkę, którą zwróci, gdy szczęście mu posłuży gdy tymczasem teraz, zabierając bilet tysiącfrankowy popełniał kradzież.
Mrowie przechodziło go na myśl o tych pieniądzach przeklętych, których nie miał nigdy poruszyć. Dawniej przysiągł przecież, iż gotówby był umrzeć z głodu, nie dotknąwszy tych pieniędzy. I nie mógł sobie w żaden sposób wytłómaczyć, gdzie i w jaki sposób znikły te skrupuły; zapewne codzień powoli przy powolnem trawieniu się wspomnień o dokonanem morderstwie.
W głębi tej dziury czuł coś wilgotnego, coś sprawiającego mdłości. Ze wstrętem dotykał tych pieniędzy.
Założył prędko taflę na swoje miejsce, przycisnął ją nogą i znów przysiągł, że pierwej rękę sobie uciąć pozwoli, aniżeli tam jeszcze raz zajrzy.
Obejrzał się następnie, czy go przypadkiem żona nie szpieguje, jak owej nocy, gdy wyjmował złoto.
Nie było jej.
Odetchnął swobodnie, na pokrzepienie wypił szklankę wody. I serce znów biło mu wesoło na myśl, że zapłaci dług zaciągnięty i że tyle mu jeszcze pieniędzy zostanie na dalszą grę.
Ale gdy przyszło zmienić ten bilet tysiącfrankowy, straszna obawa go opanowała. Dawniej był odważniejszy, nie bałby się, gdyby nie to głupstwo, iż wmieszał żonę do tej całej sprawy.
Dziś, na samo wspomnienie o żandarmach, na czoło jego występował pot zimny.
Daremnie wmawiał w siebie, że sąd nie ma zapisanych numerów pieniędzy zaginionych, że proces cały został już na zawsze pogrzebany w aktach sądowych, strach przejmował go za każdym razem, gdy wstąpił gdziekolwiek w, celu zmienienia tego nieszczęsnego biletu.
Przez pięć dni nosił go przy sobie. Przyzwyczaił się tak, że musiał go czuć ciągle, dotykać każdej chwili, nie rozstawać się z nim nawet w nocy. Obmyślał najrozmaitsze sposoby, a wszystkie rozbijały się o nieprzewidzianą przeszkodę.
Najpierw zamyślał dokonać wymiany na dworcu kolei. Mógłby udać się do pierwszego lepszego z kolegów gdy otrzymają pensję. Po chwili namysłu, myśl ta wydała mu się nadzwyczaj niebezpieczną.
Lepiej pójść na drugi koniec miasta, naturalnie bez czapki urzędowej, i zmienić tam, kupując jakąś drobnostkę. Tak, ale czy to nie wywoła zdziwienia, iż na zapłacenie przedmiotu kosztującego najwyżej kilka franków, rozmienia bilet tysiącfrankowy?
Nie... najlepiej uczyni, udając się do składu tytoniu, gdzie bywa codziennie. Tam wiedzą przecież, iż odziedziczył spadek, nikt się więc nie zadziwi... Sposób to najprostszy.
Poszedł natychmiast. Doszedłszy do drzwi, zawahał się, powrócił na ulicę, przechadzał się nad brzegiem morza, dla nabrania odwagi. Po upływie pół godziny powrócił, nie mógł się jednak zdecydować.
Wieczorem, przyszedłszy do kawiarni kupieckiej, został tam już pana Cauche.
Bojąc się, aby mu nie przypomniano długu niezapłaconego, a przytem chcąc się pochwalić, wydobył z kieszeni bilet tysiącfrankowy i podał go gospodyni, z prośbą o zmianę.
Gospodyni nie miała drobnych, posłała więc chłopca usługującego do składu tytoniu.
Śmiano się i żartowano z powodu tego biletu, który był zupełnie nowy, a jednak nosił datę dziesięć lat wcześniejszą.
Komisarz bezpieczeństwa, oglądając go pod światło, zauważył wesoło, iż musiał prawdopodobnie cały ten czas przeleżeć w jakiej głębokiej dziurze.
Uwaga ta nastręczyła kochance kapitana rezerwy sposobność do opowiedzenia bardzo długiej historji o majątku ukrytym, a później znalezionym pod marmurową posadzką.

KONIEC TOMU DRUGIEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.