Czarna Perełka/Część II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zima zbliżała się ku końcowi. Lenora przychodziła do zdrowia. Siostra Felicja powróciła do klasztoru, pani Laura usiłowała na próżno wciągnąć protegowaną w świat wielki. Wszystkie jej namowy, prośby, gniewy nawet rozbiły się o wolę niezłomną sieroty, która stanowczo oświadczyła, że znajomości swe chce w małym bardzo kółku ograniczyć. Nie dziwacząc i nie dzicząc się bezpotrzebnie — bywała wprawdzie u pani Laury, ale nie inaczej, jak otrzymawszy od niej najuroczystsze zapewnienie, iż nikt przyjęty nie będzie nad tych, na których się obie wprzódy zgodziły.
Zwykle liczba tych wybranych bardzo była ograniczona; należeli do niej czcigodny doktór, prawo obywatelstwa mający od niedawna Zbigniew, który się nawet o frak czarny postarał, a niekiedy tak zwany lord, dopraszający się zbyt natrętnie tego szczęścia, zbyt poważnie i na pozór chłodno, aby mu w obawie następstw jakichś pani Laura wzbronić go mogła. Co się tyczy Lenory, ta nie mówiła nic przeciw, ale w zachowaniu się swym z nim była coraz zimniejsza i stosunek ten trzymała z wielkim taktem prawie na tym stopniu, na jakim pierwszego stanął wieczoru. Lord zrozumiał ją snać dobrze, bo poszanował wolę jej i poufalszego zbliżenia nie zdawał się żądać. Resztę czasu spędzała Lenora u siebie w domu, w kościele, na przechadzce, doskonaląc się w muzyce, czytając wiele, myśląc więcej jeszcze.
Kasia tylko, która po kwartale pożegnawszy państwa Melchiorostwo, przeszła w usługi pokochanej swej pani, dziwiła się nadzwyczajnie i gorszyła tym nie pomału, iż osoba tak przyzwoita, tak wielkiego świata (jak jej się zdawało niebodze), mogła niemal co kilka dni przyjmować u siebie odartego, brudnego, dzikiego Cygana, który całymi godzinami siedział u niej na ziemi, i albo słuchał grającej, albo coś mruczał lub cierpliwie dosyć dawał sobie coś mówić i czytać.
Poczciwa Kasia, szanując tę tajemnicę swej pani, o której nigdy nikomu ani szepnąć nie śmiała, nie pytała jej, co znaczył ten Cygan, przerażający ją, a nie przypuszczała, ażeby mógł być ojcem istoty tak pięknej, tak rozumnej, tak — jak ona mówiła — delikatnej. Słyszała o tym od Lenory, która się nie wypierała wcale ojca, ale wzięła to za niezrozumiałą fikcję jakąś, nie dającą się rozumem garderobianej wytłumaczyć.
— Jak to może być jej ojciec? — mówiła sobie. — Rychtyk, jakby ktoś powiedział na mnie, że ja hrabianka; kto by temu uwierzył?
Pomimo kilkakrotnych pożegnań Dżęgi, który się ciągle w świat wybierał, Lenora cudem jakimś wstrzymać go potrafiła. Z troskliwością macierzyńską chodziła około tej duszy zdziczałej, najeżonej niezrozumiałymi przesądy i tradycjami dziwnymi... milkła, gdy stary zapuścił się w swe szały i przekleństwa, słuchała go cierpliwie, potem zwolna zwracała rozmowę i wciskała w nią jakąś inną myśl, jakieś pojęcie łagodniejsze, promienistsze, aby z nim starca oswoić. Dżęga nie rozumiał, ilekroć przyszło mówić o człowieku, jakim go nasze społeczeństwo Chrystusową myślą, niedołężnie, ale na wzór wielkiego prototypu stworzyło; słuchał, śmiał się, szydził, wszakże Lenora spodziewała się zawsze, że jakiś prawdy odłamek utkwi w nim, jakieś ziarnko padnie w duszy zakątek i wyrośnie.
Po życiu spędzonym na włóczędze i walce z całym światem, sprzysiężonym przeciwko sobie, Cygan pojąć nie mógł obowiązku i możliwości pojednania. Wreszcie wędrowne życie stało się dlań nałogiem, potrzebą, niebezpieczeństwo upajającym wyskokiem, bez którego się obejść nie mógł, niecierpliwił się spętany niewolą i bezczynnością. A jednak córka zatrzymać go potrafiła. Sam on dziwił się temu. Dniem włóczył się na końskie targi, ku Pradze, mieszał się w tłum, szukał swoich i czasem ich znajdował, siedział w szynkach, słuchając gwaru ciżby i lubując w bitwie karczemnej, a wieczorem zachodził do swej Zary, siadał na podłodze i kazał sobie grać lub wyzywał do mówienia.
Bolesna to była rozmowa, bo ją Dżęga przerywał niekiedy tak cynicznymi uwagami, że lice dziewczęcia płonęło. Nieraz, ale niemal co dzień jej powtarzał:
— Co to ty żyjesz jak mniszka? Czemu ty chłopców nie bałamucisz i nie obdzierasz! Toż to twoje lata, miałabyś od nich, co byś chciała, bo ładne liczko nie na to dała ci matka, żebyś je zakrywała? Co ty masz ich żałować! — I śmiał się stary, a Lenora spuszczała twarz zapłonioną.
Trudno było nawet od najpospolitszych rzeczy zwrócić Dżęgę do poważniejszej jakiej mowy. Gdy córki, powoli usiłującej go uczyć, słuchał, ziewał, i w końcu czuć było, że myśl uciekała gdzie indziej, a po chwili rwał się wychodzić. Na próżno szukała tej szpary, którą by do jaskini promień słoneczny mógł się wcisnąć. Po wyjściu Dżęgi klękała modlić się i płakać. Ten wysiłek miłości dziecinnej nużył ją, bezskuteczność jego przyprowadzała do rozpaczy, ale wytrwać było potrzeba. Cudem niemal nazwać się mogło to, że potrafiła od dnia do dnia najrozmaitszymi prośby, namowami, pochlebstwy, datkami starego przy sobie powstrzymać. Być może, iż zima ostra po części się też do tego przyczyniła; być może, iż porobione w Warszawie znajomości także na to wpływały — dosyć, że Dżęga dotrwał do końca kwietnia. Ale gdy liście poczęły się pokazywać na drzewach, powietrze ocieplało, skowronek zaśpiewał, niebo pojaśniało, lody przeleciały i reszty śniegu stopniały, Cygan już za kij pochwycił i począł rwać się do drogi.
O stosunku córki do ojca, o jego częstych odwiedzinach oprócz Kasi nikt prawie nie wiedział. Chociaż Lenora nie byłaby się taiła z nimi, wypadek więcej niż rachuba sprawił, iż nigdy nikt nie nadszedł na to, gdy Dżęga poufale na posadzce siadłszy, podparty gawędził z córką, śmiał się z niej, półuchem słuchał, swoje prawił i godziny całe spędzał, ucząc ją cygańskich pieśni, które nucił półgłosem, a ona mu potem grała je ułożone misternie.
Dżęga lubił muzykę tę i nią kupić sobie mogła Lenora trochę uwagi, łaskawsze ucho, gdy potem powoli, z niewyczerpaną cierpliwością, nawracać go poczęła.
Jednego wieczoru Kasia postrzegła swą panią niespokojną wielce, modliła się długo ze łzami, siadała potem pisać, rozkazawszy jej iść spać, co dziewczę spełniło z ochotą. Nie wiedziała nawet, kiedy pani świecę zgasiła, ale gdy rano obudziła się, śpiesząc do zwykłych zatrudnień, przestrach ją nadzwyczajny ogarnął — pani nie było w pokoju. Dwa listy leżały tylko na stoliku. Kasia umiała czytać, wysylabizowała adres jeden do doktora, drugi do Laury i, cała przerażona, zapłakana, poleciała z nimi.
Doktór odczytawszy list załamał ręce, stał zadumany, poszedł natychmiast do mieszkania Lenory, aby je wziąć w opiekę, ale Kasia się nic od niego dowiedzieć nie mogła. Gwałtowniejszy skutek wywarło drugie pismo do pani Laury, która płacząc i lamentując biegała z nim po całym domu. I tu wszakże poczciwa sługa na próżno o kochaną panią pytała, nie odpowiedziano jej nic. Doktór kazał wprawdzie do pewnego czasu pozostać przy mieszkaniu i rzeczach dla dozoru, ale na nalegania dziewczyny, kiedy jej pani powróci, dlaczego tak ukradkiem wyrwała się z Warszawy, nic odpowiadać nie chciał.
W parę dni dopiero po tym zagadkowym zniknieniu Lenory, które jej przyjaciele trzymali w najgłębszej tajemnicy, nadszedł nieszczęśliwy Zbigniew. Sługa miała sobie za obowiązek nie wyjawiać nic przed nim; powiedziała mu, że pani wyjechała i że się chyba od doktora dowie coś więcej. Poleciał Zbigniew do niego, ale na pierwsze, naglące pytanie odebrał tylko suchą odpowiedź, że panna Lenora dla pilnych interesów opuściła Warszawę. Chłopak znał nadto dobrze jej położenie, interesa, myśli, aby go takim ogólnikiem zbyć można. Zdziwiło go to, że wyjazd dla niego był tajemnicą. Wiedział o ojcu, domyślał się dawno i dobadał, że Lenora czuła się w obowiązku wyrwać go z zatracenia; mimowolnie wbił więc sobie w głowę, że gotowa była pójść za niepoprawnym włóczęgą, aby go bronić od jego własnych zachceń i powolnie na inną starać się wywieść drogę.
Ta myśl utkwiła w nim, pozbyć się jej nie mógł; przeraziła go ona przypuszczeniem wszelkich niebezpieczeństw, na jakie Lenora narażona być mogła... oszalał... W tej chwili obowiązki względem matki, rozpoczęta nauka, niepewność i nieświadomość zupełna miejsca pobytu Lenory, znikły mu z oczów, serce mu biło natarczywą jedną myślą: iść za nią, bronić jej! ratować!
Z załamanymi rękami, blady, zbliżył się błagająco do doktora, przypadając prawie przed nim na kolana.
— Dobroczyńco mój — zawołał — wiem, że opuszczając Warszawę pisała do ciebie, zaklinam cię, proszę, powiedz mi, gdzie ona jest! Jeśli jej grozi najmniejsze niebezpieczeństwo, jeśli ja mogę się przydać na co! pozwól mi spełnić najświętszy z obowiązków.
— Ale ja panu powiadam najuroczyściej, że nie wiem, gdzie jest panna Lenora — rzekł doktór.
— Przecież się ona wytłumaczyła przed panem, do którego miała zaufanie, z tego odjazdu tak nagłego!
— Wytłumaczyła! nie! — odparł doktór — to krok, który się nie daje niczym wytłumaczyć, prócz nadto dobrego serca, a bardzo obałamuconej głowy jakąś dziwną egzaltacją!
— Ona poszła za ojcem!
Doktór spojrzał na niego bacznie i zamilkł.
— Widzisz pan — odparł Zbigniew — że ja potrafiłem odgadnąć jej bohaterstwo! Jestem pewien, żem przyczynę tę przeczuł, zrozumiał. Nic mi nie pozostaje, tylko iść za nią!
— Dokądże? Dokąd? — zapytał doktór ruszając ramionami.
— Albo ja wiem? Dokądkolwiek bądź! Szukać jej...
— Wiatru w polu! — przerwał stary. — To się nie zdało na nic! Matkę waćpan opuścisz, naukę przerwiesz, ucierpisz, zmęczysz się i nic nie zrobisz.
— Matce oddam, co mam... polecę ją... uspokoję, naukę muszę odłożyć, a ratować ją powinienem i tego dopełnię.
— Kochany panie Zbigniewie, jest to na pozór heroizm, ale w istocie bałamuctwo. Młody, oszalałeś za tą dziewczyną, i nie uczucie obowiązku, ale cię miłość prowadzi.
Zbigniew się zarumienił cały.
— Panie — zawołał gorąco, uderzając się w piersi — ja sam nigdy myśli tej przed sobą wypowiedzieć nie śmiałem! Byłoby zuchwalstwem, abym ja... ja, biedny, ubogi, niegodzien patrzeć na nią, śmiał inaczej kochać tę istotę tylko jak promieniste bóstwo.
— Jeśli ona poświęcić się chciała dla ojca, o czym nie wątpię — to ja obowiązany jestem wszystko rzucić dla niej i lecieć na ratunek. Ona była dla mnie opiekunką, nauczycielką, przewodniczką, wszystkim... byłbym niewdzięczny, gdybym tu pozostał spokojnie. Pójdę.
Stary doktór popatrzył nań, poszedł do szuflady biurka, dobył z niego list i milcząc dał mu go do czytania.
Pismo było następującej treści:
„Szanowny panie, ty, coś mi dał tyle dowodów swej przyjaźni, nie potępiaj mnie za krok, który świat nazwie dziwactwem, jeśli weń uwierzy, lub szukać w nim będzie innych pobudek nad te, co mnie do niego skłoniły. Na ziemi całej mam tylko jednego — ojca, nieszczęśliwego tułacza, którego niedola długa zwichnęła; jestem obowiązana wszystko dlań poświęcić. Idę z nim, za nim, dopóki go skłonić nie potrafię do zmiany życia i nie pociągnę za sobą, tak jak dziś on mnie ciągnie uczuciem obowiązku. Czyż wiem jak, kiedy, a nawet czy powrócę? Weź w opiekę mienie moje i racz je zachować, a jeśliby mi przeznaczone było — nie zobaczyć was więcej, nie wrócić nigdy, rozporządź tym, co znajdziesz, na rzecz sierot i ubogich, takim losem jak ja dotkniętych. W tym podziale nie zapomnisz poczciwego Zbigniewa i jego matki. Z uczuciem ściskam zacną dłoń twoją — w Bożych rękach losy nasze — przyszłość ciemna, a co każe sumienie, bądź co bądź, spełnić potrzeba. Żegnaj mi, zacny panie“.
Zbigniew odczytał list cały żywo, szybko, a przekonawszy się, że go nie omyliło przeczucie, obawiając się, aby doktór nie odwodził go od postanowienia, które powziął (gonić za Lenorą) — położył tylko pismo drżącą ręką na stole i skłonił się wzruszony, chcąc odchodzić.
— Czekaj pan — zawołał doktór — cóż myślisz? bądź otwarty, naradźmy się.
— Dziś, natychmiast puszczam się w pogoń.
— Nie tak jestem temu przeciwny, jak może sądzisz — rzekł doktór. — Nie radzę, nie namawiam, bo czuję, że to nie twoja rzecz. Gdyby kto inny... nie mówię. Ale jeśliś się już uparł, to powiedz przynajmniej, co myślisz robić? Gonić! nie sztuka wybiec w świat; ależ potrzeba planu, trzeba śladów jakichś, wskazówek.
— Pan mnie nie uznajesz do tego zdolnym? — zapytał Zbigniew.
— Właśnie dlatego, że przedsiębierzesz z gorączką, co należy czynić z rozwagą chłodną.
Zbigniewowi oczy zabłysły żywiej niż zwykle, uderzył się w pierś.
— Znajdę środki, odszukam ślady, wierz mi pan.
Chciał już odejść.
— Czekaj jeszcze — przerwał doktór — nie masz grosza przy duszy, matki bez zapasu zostawić nie podobna, pożyczę ci, ile potrzeba.
Młody chłopak się zarumienił, ale na ten raz, jako pożyczkę, musiał przyjąć ofiarowaną pomoc, która mu przychodziła, jak przez Opatrzność zesłana. Doktór wcisnął w rękę papiery dobyte żywo z pugilaresu, a w chwilę potem Zbigniew już biegł ulicą ku Dziekance.
Matce niesposób było się przyznać do zamierzonej pogoni, musiał ją przed nią utaić; powiedział, że go wysyła doktór za swoim interesem, zostawił część pieniędzy, odebrał paszport i mimo spóźnionej pory byłby tego samego dnia wyruszył, gdyby miał jakiekolwiek wyobrażenie o tym, dokąd mu jechać należało. Toż samo przeczucie, które mówiło, iż Lenora poszła za ojcem, wskazywało mu Karpaty, jako okolicę, w której najprędzej Dżęga się mógł schronić i córkę za sobą pociągnąć. Wieczór jednak poświęcił wywiadywaniu się dość trudnemu i poszukiwaniu śladów Cygana. Pomógł mu do tego towarzysz niegdyś szkolny, zajmujący teraz jakąś maleńką posadę w ratuszu i lepiej nad niego obeznany z ruchem ludności i stosunkami Warszawy.
Przez niego mógł się Zbigniew dowiedzieć o Cyganie jakimś na Pradze, zastępującym miejsce uczeńszego weterynarza, o którym nie wątpił, że z Dżęgą w czasie jego pobytu w Warszawie musiał być znajomy. Cygan, acz przebywający prawie ciągle i kręcący się około końskich targów, i tu wiódł życie koczujące. Nie miał on stałej siedziby, nocowywał po szynkach, we dnie się włóczył, widywano go czasem codziennie w jednym miejscu, potem tygodniami znikał. Na ten raz znalazł się wszakże, zajęty bardzo jakimiś podejrzanymi naradami ze starozakonnymi faktorami i handlarzami koni. Był to słynny podrabiacz zębów, odmładzający szkapy cudownie i z bezrejestrowych, starych koni umiejący tworzyć sześcioletnie rumaki.
Mały, gruby, czarny Cygan Hurda palił fajeczkę węgierską i wziąwszy się w boki, szeptał to jednemu, to drugiemu Izraelicie coś do ucha, przymrużając na przemian oczy, gdy Zbigniew go odciągnął na bok, naprzód ułagodził go miodem, co obudziło w Cyganie podejrzenie, potem przystąpił do rzeczy i zapytał, czy znał Dżęgę? Hurda mierzył go nieufnymi oczyma, fajkę cmokał, odpowiadać nie chciał, mruczał, ale gdy się chłopak wygadał, że mu nie o Cygana, ale o córkę jego chodziło, upewniwszy się, że to sprawa kobieca, przyznał się, że Dżęgę widywał.
Długo się potrzeba było targować, nim Cygan zdradził Cygana za ów nieszczęsny biały grosz judaszowski, co tak ludzkie psuje serca. Schowawszy do kalety podarek, Hurda napomknął, iż najpewniej udać się musiał ku Galicji i Węgrom, bo on tam szczególnie przebywać nawykł i znał dobrze oba Tatr stoki, dowodząc garstkom Cyganów, włóczących się po jednej i drugiej stronie na przemiany. Radził więc Zbigniewowi udać się do Krakowa, a stamtąd najbliższą drogą ku Tatrom, dopytując po gospodach, w których Lenora nie mogła przejść niepostrzeżona, acz — jak domyślał się Hurda, mrugając oczyma — przebrać się pewnie musiała idąc za ojcem.
Wskazówka niewielkiej była wartości, Cygan dawszy ją uśmiechał się i siedział, jak gdyby jeszcze co miał na sprzedaż. Wyciągnął jeszcze białego, jak zwał rubla, z kieszeni Zbigniewa, i dopiero wypiwszy miodu przyznał się szczerze, że Dżęgę, idącego z córką, widział na Pradze.
— Hej! ładnać to Cyganka! — śmiejąc się dodał stary — ja bym się sam z nią ożenił, ja jej to mówiłem, ale harda, ani przystępu. A tobie, paniczyku, chyba że głowa świerzbi na karku, inaczej za nimi bym iść nie życzył. Cygany jej nie puszczą, kiedy ojciec odebrał ją, musi pójść za naszego chłopca... i wy jej już mieć nie będziecie.
Wzdrygnął się na tę myśl Zbigniew i nic nie odpowiedziawszy wstał zza stołu. Którędy poszli — nie chciał, czy nie umiał mu powiedzieć Hurda, zapewniał tylko, iż konia i wóz kupić mieli i że Dżęga starą Cyganicę wziął do posługi i twardej roboty, aby córki nie męczyć.
Klapnął go po ramieniu napity Cygan na odchodnym, popatrzył w oczy i dodał:
— Darmo, paneńku, buty zedrzecie, ja wam mówię, darmo... stary Dżęga mądrzejszy od was. Albo on ją swojemu zaślubi, albo na Węgry zawiezie i jakiemu grafowi sprzeda, wszak to jego krew. A co jej złego będzie, jak bogaty pan weźmie na zamek i ojcu dobrze za nią zapłaci? — Machnął ręką. — Żebym ja taką córkę miał, dalipan bym nie co zrobił innego. Dla Cygana to już za delikatne, bo jakby raz i drugi kijem wyłomotał, to by kości połamał; dziecka na plecach nie dźwignie, zimna nie zniesie, zdechłego mięsa nie będzie jeść, a to u nas wszystko się trafia. Jeżeli masz dużo, dużo pieniędzy, to jeszcze, a jak mało co, to ty jej nie dostaniesz, darmo się nie puszczaj. Ojciec chytry! ja go znam, on raz mając taką lalkę, za lada co nie odda, a ona mu się nie wyprosi ani wy nie wymodlicie. A! no — jak wola!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.