Czarna Perełka/Część II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dojeżdżając ku Zakopanemu, gdy w pogodny dzień łańcuch gór oświetlony słońcem zachodu ukaże się przed oczyma podróżnego w całym swym majestacie, ze śnieżystymi głowy, z poszarpanymi boki, z iglastymi szczyty, z czarnymi pasami lasów jodłowych, wyglądających jak podarta, opadająca do stóp szata ciemna — mimowolnie uroczysty jakiś smutek duszę ogarnia. Im bliżej ku tej bliźnie po tysiącoletniej ranie zadanej ziemi — tym kraj staje się dzikszy, puściejszy, cichszy. Gdzieniegdzie łoże strumienia zasiane kamieniami a wyschłe, i choć wyschłe groźne — rozdarta ziemia, którą sączy się górski potok, mogący wezbrać co chwila i rozlać na pola, ponad nim obnażone głazy, kupki jodeł, chaty ciemne, zagrody ubogie i gdzieniegdzie z gromadki drzew ciemna kościołka wieżyczka wygląda. Czuć, że tu już ludzie dotarli do granicy mieszkalnej, że dalej po za wsie u podnóża Tatr człowiek wdrapać się tylko może na chwilę i chronić musi przed siłami, które tym światem władną, a których on nie zmoże. Dalej pustynne doliny, cisza, szumią bory, wiatr szekspirowskie odgrywa dramaty, widy mruczą złowrogo i ledwie postrzeżesz zwierzę. Świat czarów, niezawładnięty przez człowieka, do którego się on wkrada i ucieka; tu leżą legendy, tu mieszka bajka, tu chronią się duchy, tu stare wygnane pieśni drzemią na gałęziach jodłowych.
A mimo tego smutku, który krainę obwiewa — jest ona cudownie piękna, swą wdowią żałobą po życiu, którego nie dopuszcza; kraina to pustelnicza, która chce być martwa i musi być niegościnna, boby nie była gniazdem natchnień, pieśni, snów i legend czarownych. Broni się ona oblężona przez człowieka — króluje jej tylko Bóg.
U stóp jej wsie zdają się pokornie leżeć, jak u nóg królowej, i z przestrachem patrzeć na nią. Stamtąd lecą burze, leją się wody, spadają skały, dziś świeci się gór onych sznur, jak korale krasnych, jutro sino i żałobno na niebie szarzeje... i obwiały go mgły, i porwały chmury, utopił się w obłokach — znikł. Co tam się dzieje z tymi szczyty, w tych dolinach, gdy się one zakryją przed oczyma człowieka, Bóg jeden wie. Czasem nie widać ich długo, aż jednego poranku ów całun porwą wichry i wstają Tatry obmyte, jasne, wesołe, jakby z wędrówki do niebios wróciły.
W jednej z tych podtatrzańskich wiosek, które żyją nie z ziemi ostygłej, ale z przemysłu różnego i wędrownej pracy, nad gościńcem, wijącym się obok wyschłego łożyska potoku, który powyrywał pokłady skał jakichś szarych, jakby ręką duchów w mur regularny poukładanych, stał na wzgóreczku drewniany kościołek, zbyt może na tę osadę obszerny, ale też kilku sąsiednim służący za parafię. Obok widać było plebanię z ogródkiem, a nad samą drogą, naprzeciw murowanej figury, w której wyżłobieniu stał posąg Zbawiciela, wznosił się wedle odwiecznego obyczaju szpital dla dziadów i babek kościelnych. Odznaczał go wielki krzyż drewniany u drzwi, a w prawo i w lewo dwa przedwieczne także obrazy mocno wyblakłe. Na jednym z nich artysta wystawił Łazarza na pół nagiego ze związaną głową, któremu rany psy litościwe lizały; na drugim świętego Rocha w pielgrzymskim stroju, u którego stóp coś na kształt nieboszczyka żółtego niegdyś musiało istnieć, teraz została tylko plama form nieoznaczonych. Szpital zresztą wyglądał wcale porządnie, miał przytykający doń ogródek warzywny i dzielił się sienią na przestrzał otwartą na dwie połowy: męską i żeńską.
Nigdy mu nie zbywało na mieszkańcach, bo gdy jeden dziad zmarł lub babka skończyła życie, natychmiast zjawiali się kandydaci do zajęcia posady, przez fundację któregoś z kolatorów domowych nader korzystnie uposażonej. Wiadomo było powszechnie, iż tu czterem szczęśliwym wybranym działo się dobrze, mieli ordynarię i ogród, chleb, a że przy kościołku bywały odpusty i w kruchcie zajmowali miejsca uprzywilejowane, roboty zaś koło kościoła i posługi było niewiele — trafiało się, iż po zmarłych szpital brał w spadku aż do kilku złotych.
Nieszczęściem, ten dobry byt fatalnie wpływał na charakter mieszkańców szpitala, który dawny proboszcz przezwał był „Gospodą utrapienia“ — z powodu kłótni nieustannych i bijatyki nawet częstej pomiędzy babami i dziadami. Nie było dnia bez hałasu i swaru. Spory sądził organista, sądził proboszcz, czasem arendarz, a nigdy ich radykalnie odsądzić nie było podobna. Skończone wieczorem, odradzały się rano z nową gwałtownością i zawziętością wzrastającą. Wieś nawet brała udział w kłótniach, sympatyzując wedle usposobień z jednym lub drugim stronnictwem. Proboszcz z tą „Gospodą utrapienia“ miał męczarnię nieustanną. Śmierć nawet nie mogła położyć tamy raz zaszczepionemu duchowi rozterki, kandydat nowy po kilku dniach, poświęconych obeznaniu się z położeniem, podejmował po nieboszczyku pozostały spadek.
W chwili gdy nam zajrzeć wypada do „Gospody utrapienia“, była ona zamieszkana przez liczbę zwykłą ubogich. Dwie baby i dwóch dziadów — Dominikowa i Basia składały armię amazonek; niepoczciwie przezwany Hycel i Strzemeczny — drugą. Cała ta ludność szpitalna, mimo nieudolności do pracy i różnych dolegliwości, z których się wylegitymować musiała dla przyjęcia, wyglądała wcale nieźle. Dominikowa podobna była do beczki otyłością, a do pieczonego jabłka cerą i kolorytem twarzy. Basia była chuda niezmiernie, skóra i kości, ale krzyczała za wszystkich, gdy w pasję wpadła. W pasję zaś wpadała kilka razy na dzień. Mężczyzna, zwany niefortunnie hyclem, a w przyzwoitszy sposób kulasem, chodził o jednej kuli, miał nogę skrzywioną, a mimo to zręczny był i zwinny niezmiernie. Strzemeczny, bodaj czy nie stary żołnierz, który latem i zimą chodził w kożuchu, milczał, nie odzywał się nigdy, ale przyprowadzony do niecierpliwości, bił bez miłosierdzia.
Ze wszystkich on może był najlepszy i jemu też było poruczone moralne zwierzchnictwo nad tą rzecząpospolitą... dawał rady kulasowi, babom nigdy. Nienawidziły go, bały się, skarżyły nań bezustannie i raz mu nawet jakichś grzybów nagotowały niezdrowych; ale Strzemeczny miał swoje sposoby, przechorował się i nie umarł. Od tej pory obudzał jeszcze większy szacunek w płci niewieściej. Miano go za człowieka, który coś zna — za czarownika.
Mieszkańcy wioski, przechodzący tego wieczoru przed szpitalem, mogli być wielce zdziwieni fenomenem tak niezwyczajnym, iżby mu zaledwie wiarę dać można. Przed progiem bowiem tej „Gospody utrapienia“ stali w jedną kupkę zbici, szepcząc coś po cichu, wszyscy mieszkańcy jej. Dominikowa w chustce białej na głowie, Basia z fartuchem do twarzy podniesionym, Kulas zażywający tabakę z rożka, i nawet Strzemeczny z pochyloną jak do pilnego przysłuchiwania się głową.
Rozmowa toczyła się po cichu, tajemniczo...
— Jakby doktór był albo cyrulik — mówiła Basia — możeby jego jeszcze odchuchali, ale my jemu rady nie damy... Gdzie do Zakopanego po cyrulika! Księdza nie ma, pojechał do drugiej wsi z Panem Bogiem, organista na łące, a choć my niejedno ziele znamy, skąd go tak prędko wziąć. On taki dojdzie... i tylko bieda z nieboszczykiem, póki pochowają.
— Ja bym go była z gościńca nie brała do szpitala, — odparła Dominikowa — a co nam do tego!
— Ta! — rzekł Kulas — a jakby się był ksiądz dowiedział, co by było!
— A co by miało być? Toć by nie zjadł.
— I kto go wie, co za jeden — paplała Basia. — Koszula na nim cienka, bawełniana, twarz biała, odzież miejska.
— Czy co gadał?
— Nie, ino jęczał. Pobity był strasznie, sińców a krwi więcej niż zdrowego ciała, a głować, miły Boże, jakby ją z moździerza wyjął.
— Nie chybi, to te Cygany, co się tu włóczyły!
— A no, pewnieć nie kto.
— I musieli go odrzeć?
— Kulas patrzył przy nim, nawet kaletki nie znalazł...
— Co by mu teraz po kaletce, kiedy lada chwila Bogu ducha odda.
Rozmowa, podsycana przedmiotem, dostarczającym obfitego materiału do uwag i domysłów, byłaby pewnie się przeciągnęła długo, gdyby na gościńcu wózek nie zaturkotał.
— Otóż nie chybi, jegomość jedzie!
— On pewnie.
— Niechże Strzemeczny pójdzie mu odraportuje zaraz, żeby jeszcze biedy nie było — rzekła rozumna Basia — choćby go wydysponował na śmierć.
Milczący Strzemeczny nie lubił, ażeby mu coś radzono lub nakazywano; znajdował, że na własny użytek ma dosyć rozumu, na ten raz jednak zgodził się ze zdaniem Basi i pociągnął ku plebanii, przed którą w istocie wózek się zatrzymał.
Kulas, Dominikowa i Basia pozostali przed szpitalem w oczekiwaniu dalszych wypadków, gdy po krótkiej chwili ksiądz, złożywszy z siebie komżę i stułę, nadszedł niespokojny, prowadził go Strzemeczny już znów po swojemu milczący. Proboszcz był młody jeszcze człowiek, zdrów i silny, o energicznie wyrzeźbionej twarzy i jak przystało na ojca duchownego górskiej okolicy, zahartowany; pominął kupkę szpitalną, która go pozdrowiła, i co najprędzej wszedł do izby.
Tu na tapczanie, podesłanym słomą i narzuconym grubym prześcieradłem, leżał człowiek — czy trup człowieka, okrwawiony, potłuczony, bezwładny. Zbliżywszy się dopiero, dostrzec było można, iż w piersi tej, okrytej poszarpaną jakby w gwałtownej walce odzieżą, biło jeszcze serce. Krew, w części już poprzysychana, okrywała ręce, skronie, broczyła suknie. Twarz była młoda, przystojna, ale znękana, blada i wycieńczona. Z sukni domyślać się należało, że nieszczęśliwy ów, jeśli nie należał do wyższych, jak je zowią, klas społeczeństwa, nie pochodził też i z ludu. Ręce miał nie zapracowane, płeć nie tak ogorzałą, rysy wyszlachetnione pracą ducha i spadkiem pokoleń może oderwanych od trudu bezmyślnego. Widocznie nie był to chłopak zamożny, ale musiał, jak teraz się to zowie, należeć do inteligencji. Proboszcz po troszę był lekarzem, a namiętnie oddawał się we wszystkich wypadkach obowiązkom miłosierdzia, miał więc pewną wprawę i doświadczenie. Nieraz potłuczonego przywieziono mu górala lub po bójce nieszczęśliwej jaką ofiarę karczemnego sporu. Kazał natychmiast przynieść ciepłej wody dla obmycia ran, posłał do plebanii po bandaże i szarpie, a sam, nie odchodząc już, zwolna badał znaki życia. Tymczasem Kulas, który się przywlókł, opowiedział mu, że kobiety, które chodziły po grzyby, pierwsze postrzegły zbroczone ciało i dały znać do szpitala; że oni czuli się w obowiązku pobiec na niezbyt odległe miejsce, gdzie ono nad drogą w krzaki zaciągnięte leżało, że pobity człowiek ani słowa już odezwać się nie miał siły, gdy go znaleziono... i — na koniec, że widziano w okolicy włóczącą się bandę Cyganów węgierskich, która wedle wszelkiego podobieństwa, musiała dopełnić na nieznajomym podróżnym morderstwa.
Proboszcz wysłuchał szczegółów z uwagą, pochwalił swoim podkomendnym ich gorliwość, a doczekawszy się wreszcie z plebanii przyborów i chłopaka, rozpoczął opatrywanie ran.
Wszystkie one pochodziły widocznie od tępych narzędzi, obuchów i kijów, parę tylko cięć zdawało się zadanych góralskim toporkiem. Głowa, ramiona, piersi, boki całe były w sińcach i krwawych stłuczeniach... a silne uderzenia w czaszkę musiały spowodować wstrząśnięcie nerwów i tę bezwładność chorego. Strzemeczny, który, jako dawny żołnierz, z rannymi nieraz miał do czynienia, i chłopak przybyły pomagali proboszczowi do obmycia i obandażowania nieznajomego, który zdawał się rozbudzać, jęczał i coraz wyraźniejsze dawał życia oznaki.
Proboszcz, troskliwy o pacjenta, kazał go z tapczanem ostrożnie przenieść na probostwo, a sam zaraz posłał po chirurga do Zakopanego. Zdawało mu się, że nim ten przybędzie, zwilżenie ust wodą, trochę ciepłego napoju nie mogło zaszkodzić, a przyczyniłoby się do rozbudzenia życia. Wlano więc w usta ściśnięte kilka łyżek wody, a potem rosołu. W istocie proste środki te zdawały się pomagać nieco, tak że symptomy życia coraz były wyraźniejsze, z czego proboszcz cieszył się niewymownie. Pobity jednak jęknąwszy, wymówiwszy kilka wyrazów, usypiał znowu.
Nad wieczorem nadjechał chirurg, który tu w pustyni u stóp Giewontu zwał się już po prostu panem doktorem, a dla dawnych tradycji fizykiem. Był to człowiek niewielkiej nauki, ale ją zastępowało doświadczenie długie; jął się więc środków, których skuteczność była mu znana. Opatrzenie czaszki przekonało, iż kość nigdzie nie była uszkodzona, ale skóra poprzecinana i wstrząśnienie bardzo możliwe. Wiedział przybyły, po co go wieziono; zabrał więc z sobą, co wedle wszelkiego podobieństwa posłużyć mu mogło, miał lekarstwa i spędził noc z proboszczem razem przy łożu chorego.
Młodzieniec ów, w którym doświadczony czytelnik domyślił się już łatwo biednego Zbigniewa, obudzał we wszystkich litość i nadzwyczajne zajęcie; podróżni w tej porze roku wczesnej około Tatr nie są zjawiskiem powszednim, nie umiano sobie wytłumaczyć, gdzie i po co zapuścił się biedak sam jeden, bez przewodnika. Gdy się wieść o nim rozniosła po osadach sąsiednich, Żyd arendarz z niedalekiej wioseczki przypomniał sobie, że młody podróżny, Polak, ale mówiący nie po krakowsku, był u niego przed paru dniami, odpoczywał, a co dziwna, rozpytywał o Cyganów i o jakiegoś Dżęgę.
Ale co za stosunek mógł łączyć go z włóczęgami, trudno się było domyślić. Dżęgę tego i po węgierskiej, i na polskiej stronie znano z dosyć złej strony, jako przywódcę łotrzyków, którzy po gościńcach dokuczali. Posądzono go o parę zasadzek na pustynnej drodze, wiodącej przez Kościeliską Dolinę. Nigdy mu wprawdzie nie dowiedziono niczego, ale obawiano go się powszechnie. Przez niejaki czas nie było go widać, teraz znów i on, i parę gromadek Cyganów zsunęło się z Węgier i koczowało u podnóża Tatr. To, co dawniej nie zwracało zbytecznie uwagi, teraz, z innej widziane strony, zajmowało. Tu i owdzie mówiono o Dżędze, przy którym miała być cudnej, nadzwyczajnej piękności cygańska dziewczyna, ubrana wedle ich obyczaju, ale bogato i wytwornie. Mówiono, że to była córka Dżęgi, gdzieś na Węgrzech wychowana, za którą dwóch Węgrów majętnych latało, a kto ją zobaczył, szalał.
Te i tym podobne historie, z dodatkiem wszystkiego, co ludzka fantazja na najsłabszym rusztowaniu wieszać zwykła, krążyły po wsi, obijały się o probostwo, gdy w parę dni, za staraniem zacnego proboszcza i wprawnego chirurga, nieznajomy począł przychodzić do przytomności, odzyskiwać siły i mowę.
Lekarz zaręczył, że życie już zagrożone nie jest, ale następstwa ran przewidzieć nie mógł. Umysł zdawał się cierpieć od jakiegoś uszkodzenia wewnętrznego mózgu — symptomata te jednakże zwolna samą siłą młodości zaabsorbowane zostały. Proboszcz nie był natrętny w początkach i jakkolwiek ciekaw wielce, wstrzymywał się od pytań; dopiero gdy Zbigniew podniósł się już, oprzytomniawszy zupełnie, łagodnie o nazwisko, stan i przygody badać począł. Wymagał tego porządek sam, bo występku nie można było bezkarnie puścić i należało choćby sprobować jakiegoś sądowego dochodzenia.
Gdy się z tym odezwał ksiądz, Zbigniew zarumienił się mocno i począł go zaklinać na wszystko w świecie, ażeby z tego wypadku nie wysnuwano żadnej sprawy. Pod pieczęcią największej tajemnicy wyznał on proboszczowi jeśli nie całą prawdę, to jakąś jej cząstkę, która przygodę mniej więcej tłumaczyć mogła. Przyznawał się, iż gonił za bandą Cyganów, ujęty wdziękami córki starego Dżęgi, że to ściganie ich rozjątrzyło na niego i ostatecznie po kłótni, do której on dał przyczynę, został tak okropnie pobity. Proboszczowi dało to wcale nieszczególne wyobrażenie o młodym człowieku, w takich stosunkach z Cyganami zostającym. Wiele rzeczy nie rozumiał, wiele znajdował ciemnymi, ale chorego, póki potrzebował spokoju, drażnić nie chciał.
Rzecz w istocie miała się wcale inaczej. Prawdą tylko było, że Zbigniew szedł w ślady Dżęgi, że parę razy się prawie z jego gromadką zetknął, ale Lenory ani starego nie widział. Cyganie mieli swych szpiegów i powody do tego, by ich śledzenie i pogoń nie niepokoiły. Dowiedziawszy się o młodym człowieku, który włóczył się za nimi, dopytywał, śledził, domyślając się w nim pewno jakiegoś donosiciela, szpiega czy urzędnika, nasadzili nań kilku silnych drabów i wprowadzonego w pustą dolinę, niemal na śmierć pobili... za trupa już rzuciwszy, po odarciu z tego, co miał przy sobie. Zbigniew dlatego nie wyjawiał całej prawdy, iż się lękał ścigania Dżęgi i tym samym Lenory, która z nim razem w ręce sprawiedliwości wpaść mogła. Pomimo to posądzenie na bandę było powszechne, urząd natychmiast w ślad za nią wyprawił, ale się dowiedziano, że już przebrać się na Węgry potrafiła.
Owocem całej podróży Zbigniewa, który Lenorę pragnął ratować, było, że omal życia nie stracił. Wyszedłszy z niebezpieczeństwa jednak, musiał pozostać w gościnnej plebanii, gdyż podróż była dlań niepodobieństwem. Dla proboszcza opatrznościowy to był i nad wyraz miły towarzysz.
W tym zakątku ciasnym człowiek więcej ukształcony, zmuszony z poczciwym, ale prostym ludem obcować, cały w sobie zamknąć się musi i wszystkie myśli wznioślejsze go duszą, idee, z którymi się wynurzyć nie może, przygniatają. — Po długim takim milczeniu, rozmyślaniu, gdy się znajdzie ktoś, co zrozumie, z kim myśl i słowo wymienić można, jakie to wielkie szczęście i jaka rozkosz dla ducha! W tym położeniu będący proboszcz przywiązał się niezmiernie do poczciwego Zbigniewa, chociaż litując się nad nim, podejrzywał go z błędnych i niejasnych wnosząc tłumaczeń, o jakieś w życiu zboczenia; ale chrześcijańską miłością ludzkie usterki osłaniał, spodziewając się poprawy. Dziwiło go niezmiernie, iż Zbigniew, na którego padały domysły dziwne konszachtów z Cyganami, we wszystkim innym okazywał mu się najszlachetniejszym młodzieńcem. Ze wszech miar był on dla niego zagadką.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.