<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Czarne Indye
Rozdział Wesele.
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Indes noires
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.
Wesele.

Groźba starego Silfaxa zanadto była wyraźną, aby nie zwrócono na nią uwagi. Zachodziło pytanie, czy stary pokutnik nie posiadał w swem ręku jakiegoś środka, mogą­cego zniszczyć odrazu całą Aberfoyle.
Stróże zbrojni ustawieni zostali przy róż­nych wejściach do kopalni, z rozkazem ba­cznego śledzenia we dnie i w nocy. Każdy, przybywający miał być przyprowadzony przed Jamesa Starr, celem sprawdzenia jego tożsa­mości. Udzielono też wszystkim mieszkańcom Coal-City wiadomości o groźbach Silfaxa dla całej kolonii, a ponieważ były pokutnik ni­kogo znajomego w kopalni nie miał, nie oba­wiano się zdrady. Nella również powiado­mioną została o wszystkich przedsięwziętych środkach ostrożności i chociaż nie usunęło to jej obawy całkowicie, uspokoiło jednak zna­cznie. Postanowienie zaś Henryka, wygłoszone w obecności wszystkich, że pójdzie za nią gdziekolwiek by się udała, wystarczyło w zu­pełności aby zaprzestała myśleć o ucieczce.
Podczas tygodnia, poprzedzającego wesele, żaden wypadek nie zakłócił spokoju w Nowej Aberfoyle.
To też górnicy, nie przestając czuwać, po­zbyli się tej paniki, która o mało co nie skło­niła ich do opuszczenia kopalni.
James Starr nie ustawał w poszukiwaniach starego Silfaxa. Ponieważ siwy starzec oświad­czył, że Nella nigdy nie zaślubi Henryka, trzeba było przypuszczać, że się przed niczem nie cofnie, aby przeszkodzić temu małżeństwu. Najlepiej byłoby, gdyby go można schwytać bez narażenia jego życia. Rozpoczęto więc znowuż poszukiwania w Nowej Aberfoyle. Przeszukiwano galerye aż do wyższych pięter, które przytykały do ruin zamku Dundonald w Irvine. Mniemano słusznie poniekąd, że Silfax wydostawał się przez stary zamek na zewnątrz kopalni, aby się zaopatrzyć w żywność.
Co do »dam ognistych« James Starr domyślił się i słusznie, że gaz wybuchowy, wydobywający się w tej stronie kopalni, został podpalony przez Silfaxa. Wszelkie poszukiwania pozostały bezowocne. James Starr, podczas tej nieustannej walki przeciw niepochwytnemu nieprzyjacielowi, był najnieszczęśliwszym z ludzi, chociaż tego po sobie poznać nie dawał. W miarę zbliżania się dnia ślubu obawy jego wzrastały, niemniej zaniepokojonym był także stary nadsztygar.
Nareszcie nadszedł dzień tyle upragiony.
Silfax nie dawał znaku życia.
Od rana cała ludność Coal-City była na nogach.
Roboty w Nowej Aberfoyle zostały wstrzy­mane.
Dyrektorzy i robotnicy chcieli tym sposobem okazać swoje uznanie dla starego sztygara i jego syna. Spłacali tylko dług wdzięczność dwom ludziom odważnym i wtrzymałym, którzy przywrócili dawną świe­tność starej kopalni.
Ceremonia ślubna miała się odbyć o godzi­nie 11-ej zrana w kaplicy świętego Idziego, wystawionej nad brzegiem jeziora Malcolm.
O naznaczonej godzinie wyszli z folwarku Henryk, trzymając matkę pod rękę i Szymon Ford, prowadzący Nellę.
Za nim i postępował inżynier James Starr, niewzruszony na pierwszy rzut oka, ale w isto­cie przygotowany na wszystko i Jakób Ryan, w wspaniałym kostyumie dudziarza.
Następnie szli inni inżynierowie kopalni, urzędnicy z Coal-City, przyjaciele i towarzy­sze starego nadsztygara wszyscy członkowie tej wielkiej rodziny górników, która tworzyła odrębną ludność Nowej Aberfoyle.
Na dworze panował upał sierpniowy, który zwykle bywa nader przykrym w krajach północnych.
Powietrze burzliwe dochodziło aż do głębokości kopalni, gdzie temperatura wzrosła w sposób anormalny. Czuć było nagromadzenie elektryczności w powietrzu napływającem przez szyby odświeżające i szeroki tunel Malcolmu.
Można było zauważyć, że barometr w Coal-City zniżył się nagle. Zachodziło pytanie, czy naprawdę burza nie wybuchnie pod sklepie­niem łupkowem, tworzącem horyzont olbrzy­miej kopalni.
Co prawda, nikt wewnątrz kopalni nie troszczył się o zmiany atmosferyczne, zapo­wiadane na zewnątrz.
Wszyscy przywdziali na tę uroczystość naj­piękniejsze stroje.
Magdalena włożyła kostyum, przypomina­jący dawne czasy. Na głowie miała przybra­nie starych matron szkockich, zwane »toy«, a na plecach powiewała »rokelay«, rodzaj man­tyli w kraty, którą szkotki noszą z pewną elegancyą.
Nella postanowiła nie dać poznać nikomu po sobie niepokoju. Wstrzymywała bicie serca, przygłuszała w niem tajemne obawy, okazując wobec wszystkich twarz pogodną i sku­pioną.
Odzianą była skromnie, a prostota jej stroju, którą wolała od najbogatszych kostyumów, dodawała wdzięku jej postaci. Za całą ozdobę przypięła do głowy »snood«, kokardę z wstążki różnokolorowej, które kładą zwykle młode kaledonki.
Szymon Ford miał na sobie surdut, który byłby przywdział chętnie sam czcigodny Nichol Jarvie, Walter Scotta.
Wszyscy udali się do kaplicy św. Idziego, nader suto przybranej.
U stropów Coal-City lampy elektryczne, ożywione silnymi prądami, błyszczały jak niezmierzone słońca.
Atmosfera świetlana zapełniała całą Nową Aberfoyle.
W kaplicy, lampy elektryczne rzucały jasne światło, a szyby kolorowane błyszczały, jak żywe kalejdoskopy.
Czcigodny pastor Wiliam Hobson miał ce­lebrować. Oczekiwał oblubieńców u drzwi ka­plicy świętego Idziego.
Orszak zbliżał się, okrążywszy brzegi jeziora Malcolm.
W tej samej chwili zagrały organy i dwie pary, poprzedzane przez pastora, weszły do kaplicy.
Wezwano błogosławieństwa Bożego na całe zgromadzenie; następnie Henryk i Nella zbli­żyli się sami do celebranta, który trzymał w ręku księgę świętą.
— Henryku — zapytał pastor — czy chcesz wziąć za żonę Nellę i przyrzec jej, że ją zawsze kochać będziesz?
— Przysięgam! — odrzekł młodzieniec gło­sem silnym.
— A ty, Nello, czy chcesz poślubić Hen­ryka Ford, i...
Nella nie zdążyła odpowiedzieć, gdy nagle krzyk i hałas ozwały się na zewnątrz.
Jedna z tych ogromnych skał otaczających brzegi jeziora Malcolm, na sto kroków od ka­plicy, rozpadła się nagle, bez huku, tak, jakby jej upadek przygotowany był wcześniej.
Poniżej wody jeziora wpadły z hukiem w głęboką otchłań, o której istnieniu nikt do­tąd nie wiedział.
Naraz wśród skał zapadłych, ukazała się łódka, którą silna dłoń popchnęła na po­wierzchnię jeziora.
Na tej łódce stał starzec, w płaszczu z ciemnym kapturem, z włosami najeżonemi, z długą białą brodą, spadającą mu na piersi.
Trzymał w ręku swoim lampkę Davy’ego, w której błyszczał płomień, otoczony metali­czną tkaniną aparatu.
Równocześnie silny głos starca rozległ się dokoła:
— Gaz, gaz wybuchający! Biada wszyskim! biada!
W tej chwili lekki zapach, charakteryzu­jący obecność węglowodoru, rozszedł się w po­wietrzu. Powodem tego było zapadnięcie się skały, wypuszczającej ogromne masy gazu wybuchającego, zawartego w niezmiernych czeluściach, których otwory zatkane były do­tąd przez pokłady łupku. Kłęby gazu unosiły się ku sklepieniom górnym pod ciśnieniem pięciu do sześciu atmosfer.
Starzec sam znał istnienie tych czeluści i otworzył je nagle, czem wywołał huk do­nośmy, który usłyszano w kaplicy.
James Starr i kilku górników, opuściwszy spiesznie kaplicę, biegło w stronę brzegów.
— Wychodźcie z kopalni! wychodźcie z ko­palni! — krzyknął inżynier, który, zrozumiawszy ogrom niebezpieczeństwa, rzucił ten okrzyk trwogi u wejścia do kaplicy.
— Gaz! gaz wybuchający! — powtarzał sta­rzec, popychając łódkę na szerszą wodę jeziora.
Henryk pociągnął rodziców i narzeczoną i spiesznie opuścili kaplicę.
— Wychodźcie! wychodźcie z kopalni — wołał James Starr.
Zapóźno było uciekać!
Stary Silfax stał gotów do spełnienia swej groźby, aby przeszkodzić połączeniu Nelly z Henrykiem, nie wahał się zagrzebać całej ludności Coal-City pod gruzami kopalni.
Ponad jego głową krążył potworny harfang o białych piórach, czarno nakrapianych.
Naraz człowiek jakiś rzucił się do wody i zaczął szybko płynąć w stronę łódki.
Był to Jakób Ryan.
Zamierzał obezwładnić szaleńca, zanim ten zdoła uskutecznić dzieło zniszczenia.
Silfax spostrzegł płynącego. W mgnieniu oka stłukł szkło lampki, wyrwał z niej knot zapalony i poruszył nim w powietrzu.
Grobowe milczenie zaległo nad całem zgro­madzeniem.
James Starr, zrezygnowany, dziwił się, że nieunikniona eksplozya dotąd nie zniszczyła Nowej Aberfoyle.
Silfax zrozumiał, że gaz zbyt lekki do utrzymania się w dolnych warstwach powie­trza, musiał się nagromadzić pod samem skle­ pieniem.
Skinął na harfanga, który natychmiast uchwycił w swe szpony knot ognionośny i tak jak dawniej w sztolni Dochart, zaczął się z nim wznosić ku górze, w kierunku wskazanym mu ręką starca.
Jeszcze kilka sekund, a Nowa Aberfoyle istnieć przestanie.
W tej chwili Nella wysunęła swą rękę z dłoni Henryka.
Spokojna i natchniona zarazem, pobiegła na brzeg jeziora.
Harfang! harfang! — zawołała dźwię­cznym swym głosem — do mnie, chodź do mnie!
Wierny ptak, zdziwiony, zatrzymał się na chwilę, jakby się wahał. Nagle, widać poznał Nellę, bo rzucając knot zapalony w wodę, zatoczył wielkie koło i przypadł do stóp dziewczęcia.
Warstwy powietrza pomięszanego z gazem wybuchającym nie zostały naruszone.
Krzyk straszny rozległ się z łódki. Był to ostatni jęk starego Silfaxa.
W chwili, gdy Jakób Ryan dosięgał łodzi dłonią, starzec widząc, że mu zemsta z rąk się wymyka, rzucił się w fale jeziora.
— Ratujcie go! ratujcie! — zawołała Nella rozdzierającym głosem.
Henryk ją usłyszał; rzucił się w pław, dosięgnął Jakóba i kilkakrotnie dał nurka.
Ale wszystkie usiłowania były daremne.
Wody jeziora Malcolm nie oddały swej zdobyczy. Zwarły się na zawsze nad starym Silfaxem...




ROZDZIAŁ XXII.
Legenda starego Silfaxa.

W sześć miesięcy po wyżej opisanych wypadkach, odbył się ślub Nelly i Henryka, w kaplicy św. Idziego, tak dziwnie przerwany za pierwszym razem.
Skoro pastor Hobson pobłogosławił związek, młodzi małżonkowie przybrani jeszcze w żałobę, powrócili na folwark.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.