Czarny Bóg (powieść)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Bóg |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Czarny Bóg |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stacja pocztowa w Olszance była, jak wszystkie, żydowskiem domostwem, której tyły zajmowały stajnie i remizy, a naprzeciwko, za błotnistą ulicą, świecił szynk, zwykłe schronienie pocztyljonów.
Pewnej nocy, pisarz miejscowy zdawał koledze listy i pakiety do następnej stacji, a obadwa mieli mocno skwaszone miny. Ten, co zostawał wolałby jechać, bo miał żonę sekutnicę; ten, co jechał, wolałby zostać, bo zakochany był w miejscowej popadiance. Na dworze zresztą wicher szalał, padał śnieg i wcale drogi nie było.
Pod oknem, przylepiony do ściany, stał człowiek i przyglądał się przez szybkę robocie, przysłuchiwał się lakonicznym uwagom.
— Ot, policyjna depesza do gubernatora — słyszeliście, telegraf popsuty!
— Psia robota. Jeszcze i za telegraf obowiązek spełniaj! — mruknął drugi urzędnik, wsuwając papier do torby.
Człowiek podpatrujący odlepił się od ściany i poszedł do szynku.
Urzędnicy zasiedli do herbaty.
W pół godziny potem, na dziedziniec stajenny Żyd dzierżawca się wychylił, drżąc z zimna.
— Iwan! — krzyknął.
— Aha! — odparł z głębi chrapliwy głos.
— Zaprzęgaj! Powieziesz „sumkę“.
— Aha!
Po krótkiem oczekiwaniu, dzwonek jękliwy rozległ się przed gankiem.
Urzędnik wyszedł, otulony w burkę i baszłyk, rzucił z pasją torbę na spód bryczki, skulił się na siedzeniu, szablę obok siebie umieścił, nogą kopnął woźnicę.
— Ruszaj kanaljo! — burknął, wściekły na świat cały.
Odgłos dzwonka wnet w wichrze utonął.
— Wio, wiooo! — wrzeszczał od czasu do czasu pocztyljon, ćwicząc szkapy bez miłosierdzia.
Urzędnik już i oczy zakrył, tak go ten wiatr siekł po twarzy. Usypiało go leniwe stąpanie koni, monotonny krzyk chłopa, chlupanie błota. Wreszcie zasnął.
Pocztyljon spojrzał nań raz i drugi, potem fajkę zapalił, przechylił się naprzód, przysunął do siebie torbę i wziął ją na kolana. Kwadrans może tak manewrował. Potem świecąc sobie fajką, obejrzał zameczek, sięgnął do cholewy, dobył pęk kluczyków i dobierał je pokolei.
— Wio! wiooo! — krzyczeć nie ustawał.
Minął znowu kwadrans gorączkowy. Nareszcie znalazł pasujący kluczyk, otworzył, zajrzał do wnętrza. Świeciła mu źle mała iskierka fajki i trudna była robota. Urzędnik kiwał się zawzięcie, — może mu się śniło, że tańczy ze swą miłą na prazniku. Ocknął się na jakieś gwałtowniejsze stuknięcie, odkrył oko, spojrzał na szablę i torbę przedewszystkiem: inwentarz kazionny był w całości. Znowu go ogarnęła wściekłość na tę drogę i niepogodę, kopnął obcasem woźnicę.
— Pojedziesz ty prędzej, błotna gadzino!
Nagle inny duch wstąpił w konie, ruszyły sporym truchtem.
Po godzinie, urzędnik znowu na innej stacji zabierał pocztę i rozgrzewał skostniałe członki.
Woźnica ani chwili nie popasał, z powrotem gnał biedne szkapy. W zanadrzu miał przemokłą, siną kopertę, a biedny urzędnik w tej chwili ani przeczuwał, że za parę dni straci posadę, byt, wpadnie do więzienia, pożegna się z rojeniem o pięknej popadiance. Sina koperta wracała do Olszanki, a zbieg nihilista, za dni parę bezpieczny, przewinie się przez szmat kraju, niosąc epidemję dalej, i zniknie zagranicą.
Szkapy ustawały zupełnie i dzień się robił, gdy pod samą Olszanką woźnica spotkał idącego ku sobie parobczaka.
— Daj wam Boże zdrowie! — wołał dobrodusznie. — I poczęstowali jak brat, i poratowali jak brat. Leżał ja pijany, jak kłoda; żeby wy mnie nie zastąpili, straciłbym miesięczną pensję. Dziękuje!
Wygramolił się na kozioł, — zastępca został na drodze.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nikita preparował trupa w sali anatomicznej, gdy Gregor doń trafił z raportem. Rozmówili się oczami, sina koperta przeszła w ręce Siemionowa. Przeczytał ją i zaśmiał się.
— Djabełby go nie poznał według tego rysopisu. No, sprawiłeś się gracko na pierwszy raz.
— Mogę pójść do siebie?
— Możesz — wieczorem zaprowadzę cię do klubu.
Wziął znowu narzędzie do rąk, gdy sobie coś przypomniał i zawołał wychodzącego:
— Słuchajno, żonie trzeba w drukarni pomocy. Oddaj tam twoją Stefkę, będzie bezpieczna...
Gregor bystro nań spojrzał.
— Każesz? — krótko spytał.
— Nie, radzę!
— To nie chcę. Za młoda ona na to.
— To co? Ja, cham, kobietę rozumiem tylko jako wspólniczkę i pomocnicę. Młoda, tem lepiej, wcześniej twe cele obejmie i zrozumie. Ty co chcesz z niej mieć — zabawkę?
— Nie, ale jej nie mam do sprzedania, ni stracenia.
— Głupio robisz! Rozpustnik Sewer już ją przezwał „Kwiatkiem Lnu“. Zabiłbym go za to, ale tobie kwiatek dogadza — to wstyd, a potem będzie nieszczęście.
Gregor brwi zmarszczył.
— Od nikogo pociechy nie poproszę — mruknął przez zęby i wyszedł.
Zmęczony był, więc spieszył na strych, gdzie mieścili się od roku we czterech. On i Świda byli medykami, Sewer słuchał prawa, Maksymow filologji; po za studjami pracowali rozmaicie: dawali korepetycje, przepisywali akta, chwytali bylejaką robotę, żeby żyć. Sewer miewał zasiłki od opiekuna, Maksymowem zajmował się jakiś pop, daleki krewny, — Świda i Gregor dawali sobie sami radę.
Gdy Gregor wszedł do stancji, zastał Świdę zajętego nauką, Maksymowa czytającego w kącie.
Brakło śpiewu Sewera.
Filolog powitał przyjaciela uśmiechem tak szczęśliwym i radosnym, że aż zaćmił jego szpetotę; Świda badawczo spojrzał mu w oczy.
Legł Gregor spać, ale mu czegoś brakło — wreszcie zrozumiał powód swego niepokoju. Ziewnął i rozejrzał się.
— Gdzie Sewer? — spytał.
— Niema!
— To widzę, słyszę i czuję. Byważ tu kiedy tak cicho przy nim — ale gdzie się powlókł?
— Będzie już zawsze tak cicho! — mruknął zadowolony Maksymow, a Świda dodał:
— Kazał cię pożegnać — wyjechał zupełnie.
Mówił to tak niechętnie, że zajął Gregora.
— Co się stało?
— Zabrał go ten generał do Petersburga.
— Jaki generał?
— Ten, co do niego posyłał hotelowego na Nowy Rok!
— Zabrał — poco?
— Na opiekę.
— Dlaczego? Krewny to jego?
— Długoby gadać — mruknął Świda.
— Jak się zowie ten generał?
— Glebow — szef żandarmów!
Gregor się zerwał i zbielał jak ściana.
— Glebow — dawny gubernator?
— Glebow — uśmierzyciel polskiego buntu — ponuro dodał Świda.
Stali naprzeciw siebie tak wzruszeni, że nie mogli słowa rzec.
Maksymow, któremu przeszkadzali wertować sanskryt, zatknął uszy i czytał półgłosem.
— I za tym Glebowem on poszedł? — wyjąkał wreszcie Gregor.
— Poszedł. Szał go ogarnął. Podobno ma go dostojnik ten nawet usynowić. Sewer wpadł tu do nas nieprzytomny z dumy. — Karjera! — wołał — bogactwa! użycie! — wszystko mam! Nikt z nas słowa nie rzekł do zaślepionego! Poszedł, obiecując nam swe łaski kiedyś.
— Co to znaczy? Kim jest dla niego ten Glebow? Rozumiesz ty cokolwiek?
— Ja rozumiem. Pamiętasz przecie, że sam mówił, żeśmy niedaleko się rodzili. Ale czy warto mówić — niesławy? Poszedł — nie spotkamy go więcej.
— Owszem mów, mów. Ten Glebow więc i u was się krwią zapisał?
— Tak. Stary mój opiekun nieboszczyk — opowiadał o tej sprawie. Dzieckiem byłem — ale mi to w pamięci zostało — jako hańba. W owe czasy było wielu bohaterów u nas — byli i słabi, ale taka ohyda na Litwę całą była jedna. Adrjan Sławicz był porządny człowiek, miał majątek od jeziora ogromnego, pod samym dworem, zwany Jezierna, liczył się do najbogatszych właścicieli, rządził się rozumnie. Zaczęto sarkać nań od ożenienia. Wziął kobietę bardzo piękną, świetną — ale złego rodu. Na naszej konserwatywnej ziemi wierzą w rodową tradycję cnoty lub występku. Była żona Sławicza z rodu złych kobiet — wróżono mu źle zatem. I tak się stało. Jezierna się zmieniła. Bale szły po balach, gości było pełno — obcych, znajomych pani z szerokiego świata. Sławicz sponurzał, usunął się od obywatelstwa, nawet z czasem przestał się pokazywać w pałacu. Cała okolica mówiła głośno o skandalicznych romansach pani, po imieniu nazywając kochanków. On musiał to słyszeć i rozumieć, ale milczał — nie pilnował, nie sądził i nie mścił się.
Wybuchło powstanie. W pałacu był bal, i tejże nocy gospodarz poszedł w las, na śmierć. Piękna pani została na łasce Moskali — a przecie minął miesiąc, a na Jeziernę nie spadała konfiskata. Dziwili się sąsiedzi, a wreszcie dziwić się przestali. Pewnej nocy, w głębi puszczy, gdzie z partją obozował, dowiedział się Sławicz, jaki to glejt miał dom jego przodków, gniazdo uczciwych Polaków. Przyszedł ktoś świeży do braci osaczonych i przy ogniu rozpowiadał:
— Tego wzięli, i tego, i tamtego. Ten dwór spalono, ten zaorano, ten skonfiskowano.
— A Jezierna? — spytał Sławicz.
Opowiadający go nie znał, więc odparł bezwzględnie:
— Jezierna bezpieczna! Strzeże pułk piechoty — no, a pułkownik — kochanek pani!
— Kto on?
— Jakiś petersburski elegant. Rolę gospodarza dobrze odgrywa. Ze dworu pułk idzie na nas obławą jutro!
Wstał Sławicz od ognia, strzelbę wziął i poszedł. Chłop rybak przeprowadził go nocą przez jezioro, szedł oślep na zgubę. Podobno pułkownik miał nazajutrz obwiązaną rękę. Boże — strzelba w pokoju niewygodna broń. Wezwał ludzi, żeby usunęli trupa z sypialni pani. Trup miał dwie rany od kul pistoletowych, a na sobie powstańcze łachmany. U pani w kilka miesięcy potem urodził się syn. Nie zaprzeczył nikt, gdy go nazwano Sławiczem — ale też nikt w to nie wierzył. Pułkownik ruszył dalej w swej zwycięskiej walce i więcej się w Jeziernie nie pokazał. Sławiczowej jednak glejt pozostał, ale usiedzieć nie mogła w tamtych stronach. Sprzedała majątek — zagranicą bawi stale. Chłopaka wywiozła i rzuciła obcym ludziom, wyhodował się bez matki i domu, bez wspomnień i tradycyj. Taki został! Teraz nie wiem dlaczego — ten ojciec prawdziwy go sobie przypomniał.
— Ten ojciec — Glebow!
— Tak.
Spojrzeli na siebie z jednakim wstrętem i ohydą. Potem Świda boleśnie się uśmiechnął, a Gregor zamruczał:
— I stanie się, że ja z jego ręki padnę, albo on z mojej. Jedna droga — ha — jedna droga!
Zaśmiał się i on gorzko.