Czarny Bóg (powieść)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Bóg |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Czarny Bóg |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Klub, do którego wszedł Gregor, miał za szyld ludową garkuchnię i najgorszego gatunku salę taneczną. Wśród wrzawy, tłoku, na oczach policji, spiskowano najspokojniej. Za restauracją i salą zabaw, było kilka stancyj dla graczy i palaczy. Stancje te miały mało znaczne boczne wyjście — miały czujną straż i najlegalniejsze pozory. W najdalszej prezydował sam zarząd klubu. Gregor przeszedł wszystkie stopnie wtajemniczenia. Obcował z hałastrą, niezdającą sobie sprawy z własnych żądz, — z zapaleńcami, służącymi za narzędzia — wreszcie ze starszyzną. Bawił tydzień, gdzie inni rok spędzają. Po miesiącu znał wszystkich i każdego — pojął organizację i siły. Dużo plew było i dużo mętów. Czuć było młodość, nowość instytucji — fermentowało, burzyło się, wrzało gorączkowo. Ledwie kilku rozumiało cele, gotowych było do walki, — reszta przynosiła tylko wstyd i szkodę. Niełatwe miał zadanie Nikita — rządzić tą niesforną zgrają. Trzeba było i gładzić, i pobłażać, i karać — a przedewszystkiem imponować. Gregor niedługo patrzył i uważał — a poznał wnet braki wodza. Był świadkiem starć gwałtownych, niesnasek — poza klubem wściekłości Nikity; — nienawidził swych podkomendnych — nie mogąc ich ujarzmić. Siemionow do czynu się zdał, administracji podołać nie mógł. Mówił źle, unosił się łatwo, brutalizował delikatnych — ustępował przed warchołami — lękał się pięści i języków szui zuchwałej. Gregor jeden był mu ślepo posłusznym, na mieszanych zgromadzeniach wcale nie dysputował, zachowywał się chłodno i rozważnie — nie ubliżył nigdy przywódcy. I stało się, że Nikita pewnego dnia wyznał mu swą niezaradność, poprosił pomocy.
Gregora znali dotąd tylko z artykułów w „Ziemi i Woli“ — artykułów świetnych, pełnych rozumowań ścisłych i planów potężnych. Wertowano je w klubie, w ciasnych głowach nawet czyniły one jasność, sprowadzały najsprzeczniejsze żywioły do jednej idei i celu. Artykuły te miały dziwną moc spokoju, uszanowania i logiki. Wtedy to na jednej z burzliwych sesyj, gdy debatowano nad propagandą wśród wojska, a Nikita daremnie chciał ład zaprowadzić, kilku najburzliwszych rzuciło się do Gregora.
— Ty, powiedz, co myślisz? Jak ty, tak my! — wołano.
Gregor pierwszy raz powstał i przemówił wśród ciszy, której klub nie znał:
— Kim my jesteśmy? Członkami klubu, czy nie? Jeśli nie, jesteśmy zgrają; jeśli tak, powinniśmy jednego słuchać. Ja w imieniu wszystkich przepraszam Nikitę!
Nikt już tego wieczora głosu nie podniósł. Nazajutrz przyszli do Gregora trzej socjaliści, najtężsi, najpoważniejsi z grona: Dmitri Achaczeńko, Fiodor Małyczew i Iwan Satin.
— Słuchaj! — rzekł Achaczeńko — ma nami kto kierować, to tylko ty. Nikity słuchać nie chcemy.
Gregor przez chwilę tylko patrzył na nich tak, że spuścili oczy.
— Czy Nikitę narzucono wam? — spytał.
— Wybraliśmy sami, bo wówczas był najstarszy!... Teraz my dorośliśmy i przerośliśmy jego...
— I przeto jesteście zdrajcami. Nie wy uczynicie co wielkiego! Ja jeszcze nie dorosłem niczego, oprócz posłuszeństwa Nikicie.
Wysłańcy poszli zawstydzeni.
Nikita tego samego dnia wiedział o tem przez szpiegów. Gregor spotkał go w drukarni „Ziemi i Woli“, gdzie przyszedł z artykułem. Ponury był Siemionow i ledwie mu dłoń uścisnął.
— Nikita, tobie nie wolno być człowiekiem.
— Sobacze mięso! — burknął chłop zawstydzony.
— Jeśli ci chodzi o mój szacunek, to daj dłoń! Nie nam myśleć o takiej nędzy!
Już pojednani, złączeni ściślej i poważniej, ruszyli do klubu.
Świda i Maksymow weszli doń jednocześnie z Gregorem. Kaleka nie zajmował się żadnemi nowożytnemi sprawami, ale za Gregorem poszedłby w piekło. Świda wolał w klubie spędzać wieczory, niż samotnie na strychu. Tam słuchał, patrzył, ale zdania swego dotąd nie wyraził. Po zgodzie zawartej z Nikitą, Gregor ośmielił się dać mu rad parę.
— Za wiele ich jest!... Jabym na twem miejscu zdecentralizował klub i rozdzielił władzę. Motłochowi rzuciłbym człowieka z byczą piersią i gardłem. Wybranych zebrałbym ściślej.
— Wybranych?... Jestże jeden pewny? — gorzko wódz mruknął.
— Jest dziesięciu. Tychbym zorganizował, i już gotowych rzucał między ludzi. Przytem mniej gadania, więcej czynu. Dysputy rozwadniają kwestję. Zresztą, my już wiemy, czego chcemy.
— Powiedz to im! — cicho rzekł Nikita.
Uznawał się tedy bezsilnym.
Do klubu nie wchodzili przez garkuchnię. Na ciemnym zaułku wpadli w jakąś sień wąską. Tędy był odwrót zapewniony w razie zejścia policji. Tylko Nikita je znał i chłopak wyrostek, Iluszka, który tu nocną wartę odprawiał. Wchodzący natykali się na niego — cichy gwizd — i Iluszka znikał spokojny. Tego dnia zatrzymał Nikitę.
— Okropnie tam wrzeszczą! — szepnął — ja skoczę, zobaczę, co to znaczy. Zaczekajcie!
Zostali, a on po kilku minutach wrócił.
— Nic to. Bawią się! — oznajmił.
W ostatnim pokoju kilku starszych czytało gazety, lub pisało na skrawkach pospiesznie. W następnym słuchano jakiegoś obcego i przeglądano broszury litografowane, dalej panował wrzask ogłuszający.
Nikita spojrzał na obcego, zamienili z sobą milczący uścisk dłoni i odeszli na stronę.
Gregor skierował się na ten hałas, tknięty przeczuciem. Przez kurz, parę i plecy ludzkie zrazu nic nie ujrzał; skupiony tu był tłum młodzieży. W reszcie dostał się do środka i spostrzegł jednego z klubowców, syna kupca, Fiodora Chwastowa, przedstawiającego jakąś dziwaczną pantominę.
Student, wielki drągal, zrobił sobie garb olbrzymi, podkurczył jedną nogę, rozburzył włosy, umalował na żółto twarz i wśród strasznych kontorsyj, pijany, skakał, udając, że tańczy i wył fałszywie jakąś bezwstydną piosenkę. Była to karykatura Maksymowa, tak udatna, że widzowie bili brawo i wtórowali huraganem śmiechu.
Oryginał, trzymany na rękach przez dwóch drabów, asystował, wijąc się jak wąż i prawie płacząc w bezsilnej złości.
Gregor przyskoczył do Chwastowa, porwał go za kark, wstrząsnął i przed sobą postawił.
— Co ty robisz? — spytał zimno.
— Bawię się! — burknął student.
— To idź się bawić gdzieindziej, do podobnych tobie. My, co do swobody dążymy, do wolności i równości, nie pozwolimy nad słabszym się pastwić. Tam idź, gdzie słaby ofiarą; u nas słaby jest godnym szacunku, bo my rycerze biednych, małych, pokrzywdzonych! Idź od nas — czynowniki niech ci będą mistrzami!
Chwastow milczał, Maksymow uczuł się wolnym, tłum cofnął się i malał. Umykali lepsi, wstydem zdjęci.
Gregor wtedy pierwszy raz przemówił, rękę na ramieniu Maksymowa trzymając. Zdało się, że blask słoneczny go oświecał, taka piękność, siła i zapał zeń biły. Mówił swym metalicznym głosem, co miał raz po raz to stali zgrzyty, to dzwonów dźwięki, to organów powagę.
Słowa mu biegły jak rzeka, zwroty miał to groźne i dzikie, to błagalne; a przed oczyma słuchaczy rozwijał się obraz całej ludzkości — tej zdeptanej — nędza, rany, krzywdy. Aż głos jak w trąbę uderzył, trąbę do boju, do powstania, do wynagrodzenia, a potem w modlitwie jakby skończył, w prośbie o zgodną pracę, o wytrwałą walkę, o szlachetne braterstwo, o zgodę i jedność. „Bo dzieło wielkie jest i przeklęty, co mu przeszkadza, głupi, co za sobą go nie widzi, nieszczęsny, który je zdradza!“
Już przestał mówić — a jeszcze długie minuty cisza trwała taka, że nawet szmer oddechów ustał — potem ledwie szepty zadrgały, a wreszcie rzucili się do niego wszyscy, porwali na ramiona, wyli — podnieceni do szału — zelektryzowani na bohaterów.
Zdumieni ciszą — z dalszych izb ukazali się starsi — wszedł wreszcie Nikita z tym obcym i słuchali tej nadzwyczajnej wymowy.
— Więc to wasz Małorus! — szepnął obcy. — Zobaczymy go wysoko. To demon! Więcej takich — a sprawa nasza wygrana.
— Taki stworzy sobie podobnych! — zawołał Nikita przejęty.
Odtąd Gregor przemawiał czasami i odtąd on był rzeczywistym zwierzchnikiem. Doszło do tego, że Siemionow nie zdecydował nic bez porady z nim. Poznał tedy Gregor wszystkie tajemnice i wszystkich ludzi, ideą z nim złączonych, i tylko dotąd Świdy nie przejrzał.
Polak był to człowiek spokojny i cichy, zgnębiony swem położeniem wyjątkowem, rzetelny pracownik, marzyciel w chwilach wolnych. Wtedy śpiewał, albo czytał poezje swoje narodowe. Cenił go Gregor i zjednać chciał. Czekał, że on zacznie o tem rozmowę, ale Świda o tem zdawał się nie myśleć.
Więc raz zaczepił go sam pewnej wolnej niedzieli wieczorem.
— No i cóż — i ty z nami? — rzekł.
Myślał wahanie spotkać, ale Świda kategorycznie odparł:
— Nie.
— Jakże! Pogodziłeś się ze świata porządkiem?
— Nie, ale w wasz plan nie wierzę — tutaj.
— Jakto, tutaj?
— To znaczy na świecie wogóle — a w Europie w szczególności. Nie ziemski to plan i nie ludzki. Idea szczytna dla wybranych. Kup wysepkę małą i zaludnij ją tymi wybranymi — i to zadanie nad siły, i ci się rozprzęgną! A ty marzysz o świecie takim i to w Europie starej, przeludnionej, zgrzybiałej w swej nieprawości, wiekami uprawnionej. I marzysz co: równy podział ziemi i bogactwa, swobodę zdań i myśli, wolność obyczajową, moralną, religijną! Jestże to możliwe? Nazajutrz już jeden straci, drugi przysporzy, jeden pracować będzie, drugi nie. To koniec równego podziału. A swoboda zdań i myśli? Jeden powie, że dzień, drugi, że noc, wezwą trzeciego na sędziego i oto spór gotów, oto dwa już stronnictwa. Marzysz wolność obyczajową i moralną — wydrzyj że ludziom swoim nerwy, wytocz krew, zniszcz żądze, swawole i fantazje, bo inaczej drugi świt wolnego świata ujrzy znowu mordy, nadużycia, stare rany odnowione!
— Jakto, więc nie wierzysz w dojrzewanie duchów i społeczeństw? Nie wykształcamyż ludzi?
— Nie — bo środki wasze są haniebne! Kto sieje wiatry, zbiera burze. Kto składa waszą partję? Teoretycy i utopiści, uważający ludzi wedle jakichś książkowych formułek; — szalone głowy, żądne wrzawy i ekscesów, i masa brudna, chcąca się obłowić!
— A mnie do kogo zaliczasz?
— Tyś się urodził o dwieście lat za wcześnie, jak ja o dwieście za późno. Dlatego zmarnujemy się obadwa!
— Więc ty czego pragniesz — do czego dążysz? Czyście już tak zupełnie niewolą spodleni, że żadnej iskry w was nie zostało?
Świda poczerwieniał.
— Ja osobiście nic już burzyć nie chcę. Królobójców nie było w naszym narodzie. Zmęczony, skrzywdzony, cierpię cicho! Chciałbym do ziemi swej wrócić, i na niej żywot zbyć — pracując. Ach, kawałek ziemi!
Gregor pogardliwie splunął.
— A ziemiaż ta? Uważasz, że twoja? Kazionna ona, czynownicza, popia a nie twoja!
— Moja! — dumnie podnosząc głowę rzekł Świda. — Moja, bo na niej mój ojciec padł w otwartej walce, bo w niej moja matka leży, która mi tę oto jedną pamięć po sobie zostawiła, zaszytą w szkaplerzyk.
Sięgnął medyk do piersi i pokazał blaszkę srebrną, jak medalik. Orzeł i Pogoń były na jednej stronie, Bogarodzica na drugiej.
— Ot — mój sztandar. Mnie idei ni walki szukać nie trzeba. Pod ten znak pójdę albo pod żaden. Nie wolno mi też po nocy walczyć i tradycji burzyć — mnie starego rodu synowi — i nie stanę z tymi, co w Boga nie wierzą — bom Tej Królowej poddany! Wy — młody naród — żyć i działać poczynacie. Nie brudźcież rzezią pierwszej karty waszej młodzieńczej historji. Wieki z was tej plamy nie zmyją. Bez wiary jesteście, prędko moc stracicie. Mnie was żal!
— Więc cóż czynić mamy? Biernie znosić gwałt nad duchem i człowieczeństwem?
— Nie — lecz wychowywać! Wychowajcie urzędników uczciwych; uczonych o szerokim poglądzie; nauczycieli mądrych i dobrych; kobiety poważne i światłe. Niech staną wasi legalnie u steru rządu, niech nie krwią zaleją kraj, ale swoją własną jasnością. Macie ludzi, którzy napiszą konstytucję — wychowajcież jeszcze takich, coby ją rozumnie, głęboko pojęli. A nie tykajcie dwóch rzeczy: Boga i rodziny. Gdy to zwalicie — nie ujrzycie swej przyszłości!
Gregor głową potrząsnął.
— Zaiste — urodziłeś się o dwieście lat za późno — lunatyku! — rzekł ponuro — Tak — dla ciebie niema wśród nas miejsca! My nie możemy czekać lat na wyzwolenie — nam iść trzeba krokami olbrzyma, walczyć bronią, jaką się da, wierzyć w Czarnego, mściwego Boga! W każdym razie, wierzę ci, i skoro przejrzysz — przychodź do nas śmiało!
— Nie zdradzę was za cenę życia nawet, ale nie pójdę, za cenę wolnego kraju! — odparł spokojnie Świda.
I już więcej nigdy o tem nie mówili.
Czas biegł, przygotowania do egzaminów pochłonęły wszystkich. Świda kończył kursy — miał pracować na doktoryzację. Gregor nawet wieczory w domu spędzał. Nikita przychodził do niego, skoro interes się trafił.
Klub zamknięto na czas jakiś, wskutek nagłej rewizji w lokalu, której ofiarą padł restaurator, Bogu ducha winien, niczego nieświadomy, i odsiedział miesięczny areszt. Uczyniła się tedy wielka cisza. Gazety rozpisały się szeroko o stłumieniu nihilistycznego ducha w Kijowie, gubernator dostał order, policja pieniężną nagrodę.
Biedny Iluszka coś wiedział o tem zwycięstwie policji. Stracił swą nocną posadę, a natomiast musiał „Ziemię i Wolę“ roznosić po mieszkaniach, i co tydzień gdzieindziej — obwieszczać punkt zborny — wedle rozkazu Nikity. Wskutek rozgłosu, sprawa zyskała kilku dobrych członków, którzy dotąd o niczem nie wiedzieli, a emisarjusz z zagranicy przywiózł pełne skrzypce poleceń dla wodza.
Skrzypce te przyniósł Nikita do Gregora i przejrzeli zawartość. Był przekaz na bank — na 50.000 rubli. Na zapomogi jednym, na przekupstwa drugich — na druki, na podróże, na propagandę były te pieniądze.
— Patrz, jacy my bogaci! — rzekł Nikita do Świdy, który u tegoż stołu pisał swą rozprawę.
Polak obojętnie na stos pieniędzy spojrzał:
— Moja Litwa bogatsza. Przez dwadzieścia już lat płaci rocznie sześć miljonów kontrybucji za powstanie!
— Stado! — burknął Nikita, zwracając się do Gregora.
— I my stąd pójdziemy. Dla ciebie jest rozkaz stawienia się w Genewie, mnie poruczono przekradzenie z zagranicy fałszywych asygnat. Tedy ruszymy za dni parę. Skończyłeś egzaminy?
— Skończyłem.
— Zabierz swe papiery. Kto wie, czy wrócisz tutaj. A teraz do dzieła. Trzeba z gotowemi rozkazami dla wszystkich być dzisiaj na sesji. Och! katorga wakacyjna — ile to ginie przez te dwa miesiące, jeden o drugim nie wiedząc!
Zasiedli do dzieła. Nikita wziął na siebie przekradzenie fałszywych asygnat, tęższych rozsyłano na propagandę po całem Cesarstwie, słabych oddawano pod zarząd zorganizowanych klubów, rzucano ową zarazę ducha wszędy, by toczyła społeczeństwo.
Załatwiwszy tę czynność, wyszli, zostawiając Polaka w mieszkaniu.
Wczesna wiosna opanowała już niebo i ziemię. Latarnie uliczne nie rozjaśniały już ulic. Rozjaśniał je śliczny księżyc i gwiazd miljony na wypogodzonem odświętnie szafirze niebios. Dniepr szumiał potężny, a wiatr nanosił w nozdrzach świeżej ziemi rzeźwość, pobudzał krew do grania.
Tak idąc, wspomnieli o sobie.
— Żonkę mi rzucić trzeba! — rzekł Nikita. — Ostatni wieczór tu bawię. Jutro Nikifor tandeciarz pasporty nam przygotuje i pójdziemy. Kobieta zostanie sama.
Chłopskim obyczajem podrapał się za uchem i przez zęby zagwizdał.
— Zabierz ją z sobą — rzekł Gregor.
— Aha! A drukarni kto dopilnuje? Ona tu obowiązkiem przykuta, ja gdzieindziej. Z fałszywemi asygnatami całą Rosję trzeba przejść. Żeby chociaż wrócić. Jeśli zginę, to może ją bracia przygarną, żeby dziecko podhodować mogła!
Znowu zagwizdał.
— Jednakowoż bez niej prędzejbym zginął. Człowiek brnie naoślep, nikogo za sobą nie mając. Ano, jak swe szczenię małe wspomni, chytrzej postępuje! Ty się nie ożenił?
— Nie.
— To się ożeń przed odjazdem. Kto wie kiedy wrócisz. Wicher daleko wolny liść niesie, a kochanka jak wolny liść. Żona co innego!
Gregor nic nie odparł. Nie wywnętrzał się nigdy ze swych spraw osobistych. Może się wstydził kochania jak słabości, może się bał ludziom o swym raju opowiadać... Raj ten sam sobie stworzył.
Przed kilku laty, w chłodny marcowy wieczór, zerwał to kochanie swoje jak kwiat tajemniczej, wielkiej mocy. Dziewczyna to była, co sprzedawała fiołki na rogach ulic, sama jak kwiatek ładna i delikatna w swych łachmanach. Jakaś wiedźma, która ją wychowywała dla występku, jak towar, wysyłała ją co rano z wiązankami kwiatów, ucząc w ten sposób włóczęgi i żebrania. Owego wieczora, u drzwi kawiarni, czatowała długo, skulona na marcowej słocie, bojąc się wrócić bez zarobku do domu. W kawiarni studenci grali w bilard i dokazywali z usługującemi dziewczętami, a w kącie, obojętny na kobiety, obojętny na stuk kul, Gregor czytał gazety. Ilekroć drzwi się rozwarły, na dziecko zziębnięte buchało ciepło przesiąkłe zapachem jadła i dymu, i ukazywały się twarze śmiejące. Czekała na tych spóźnionych gości, ożywiona nadzieją groszowego zarobku, głodna jak zwierzę często bite, cierpliwa.
Nareszcie zaczęli wychodzić, potykać się prawie o nią, opędzać się od jej próśb żałosnych, wreszcie kląć. Przeprowadziła ich jednak do rogu, aż ją któryś nastraszył policją. Wtedy ustąpiła zalękła i płacząc wróciła do oświetlonego okna, postanawiając tam nocować we wgłębieniu muru. Gzyms ją nieco osłaniał od szarugi. Zgarbiła się w kłębek i znieruchomiała, wyczerpana głodem, zmęczeniem, zimnem i płaczem. Wtedy Gregor wyszedł ostatni. Doleciał do jego uszu pisk jakby porzuconego kociaka, dostrzegł tę drobinę w łachmanach.
— Czego płaczesz? — spytał.
— Bić będą i jeść nie dadzą! Nikt kwiatów nie chciał.
— Ileż chcesz za kwiaty?
— Pół rubla, panie!
Wstała i wtedy ją ujrzał w świetle okna. Chude to było, nędzne, sine z zimna. Główka tylko miała już skończoną doskonałość form, przedziwną karnację i wyraz. Ciemniejsze od fiołków były oczy, nad wiek głębokie i słodkie; złocistsze od zboża, roztargane, bujne włosy; jak kwiat czerwone usta. Gregor poczuł gorącość w piersi i oczu długo od niej nie mógł oderwać. Budził się w nim kult zmysłów, pociąg nieprzeparty do piękna, zachwyt dla złotowłosego ideału kobiety.
— Chodź ze mną! — rzekł bezwiednie prawie.
Poszła spokojnie, trzymając go za rękę. W dłoni jego rozpalonej rozgrzała swą skostniałą rączynę i dreptała milcząca. Zaprowadził ją do garkuchni, kędy jadał, nakarmił, wypytał o przeszłość.
Gdy, posilona i wypoczęta, uśmiechnęła się doń raz pierwszy z bezmierną czułością, poczuł, że bez uśmiechu tego żyć nie potrafi i rzekł, porwany potęgą, która o życiu całem stanowi:
— Chodź ze mną. Nie dam cię nikomu krzywdzić! Będziesz moją!
Dziewczyna roześmiała się znowu rozkosznie. Jedną ręką oddała mu swe fiołki, drugą włożyła w jego prawicę i przytulona doń, poszła, o nic nie pytając.
On też dotrzymał słowa. Pracą niestrudzoną, odejmując sobie od ust, stworzył jej byt spokojny — za legitymację — sprzedał swe życie, włożył w nią wszystkie swe ideały i nadzieje. Przez te kilka lat wyrosła na śliczną kobietę, promieniała młodością, krasą, szczęściem. Mało kto ją znał z kolegów Gregora. Skarb swój on trzymał w ukryciu. Tylko Sewer ciekawy wyszpiegował czarodziejkę i Świda o niej coś wiedział.
Mieszkała u starej emerytki, wdowy po oficerze, i zajmowała się robieniem kwiatów, bardziej dla zabawy, niż z potrzeby, bo Gregor płacił za nią komorne, ubierał, karmił, dogadzał nawet kaprysom. Kosztowała go bezsenne noce, prace całodzienne; odmawiał sobie wszystkiego dla niej. Przyjmowała to nieopatrznie, sprawy sobie nie zdając z jego ofiar, jako rzecz sobie należną to biorąc. Kochała go za to i była wierną. Poświęcała się nawet, bo nauczyła się wielu nudnych rzeczy, byle mu dogodzić. Wprawdzie on sam profesorem był. Sztukę pisania, czytania, rachunków — odeń pojęła, zaznajomił ją z geografją i historją, nauczył myśleć i sądzić. Poświęcenie to było dla jej natury: żywej, swawolnej, wesołej — męką dla ruchliwego umysłu!
Przecie wybrnęła z suchych teoryj i nawet umiała słuchać, gdy jej czytywał poważne rzeczy, chociaż wolała mu śpiewać jak ptaszek, wolała się z nim pieścić jak kotek. Natura to była, jak wosk miękka; urobił sobie ten wosk, jak chciał, i szczęśliwy z nią był nad wyraz wszelki. Ona jedna znała jego śmiech, widziała oczy jego łagodne, słyszała jego serdeczne słowa. W tej izdebce, co raj jego zawierała, on był człowiekiem jak inni, tam ten demon zrzucał swą moc i nienawiść, był dobrym, słabym, wesołym! Za wszystko mu starczyła: za rodziców, za rodzeństwo, za wiarę, za dom, za marzenie!
Teraz ją opuścić miał. Gdy otrzymał rozkaz wyjazdu do Szwajcarji, z wątpliwą perspektywą powrotu, poczuł śmiertelne zimno w sercu i choć się ni słowem, ni drżeniem nie zdradził, cierpiał nieznośnie. Nie pojmował życia bez niej, a jednak szedł ją pożegnać.
Przed chwilą pożegnał druhów w klubie. Wobec ich entuzjazmu i uwielbienia dla siebie, nie mógł się pozbyć owego chłodu w duszy. Przeczucie to śmierci było, śmierci człowieczeństwa dla idei. Powoli, ciężko wszedł na dobrze sobie znane schody, prowadzące do mieszkania Marty Iwanówny Czymbajew, opiekunki dziewczyny.
Nikita rozstał się z nim, dając urlop parogodzinny zaledwie — potem mieli się spotkać na dworcu kolei i ruszać w swą drogę.
Stanął Gregor u drzwi mieszkania i we właściwy sobie sposób zapukał. Wewnątrz lekki krok się rozległ i głos srebrny dziewczęcia spytał:
— To ty?
— Ja! — odparł głucho.
Rozwarły się drzwi i ramiona go objęły za szyję, i poczuł serce bijące u swej piersi, i usta gorące na swej skroni. Wpół ją ramieniem ogarnął — gibką, smukłą i tulił do siebie — myśląc, że chyba lepiej tak w objęciu skonać, niż odejść na zawsze może!
Długi czas w pokoiku rozlegały się tylko szepty gorących słów i szmery pocałunków. Nic o czasie nie chciał wiedzieć, nic o rzeczywistości. Po rozpaczy swej, jej ból ceniąc, myślał odejść, jak zwykle, nic nie rzekłszy; to znów czuł, że powiedzieć musi. Boć przecie dotąd ona jedna jego bóle dzieliła, jak dzieliła szczęśliwości.
Przemocą od ust się jej oderwał, od uroku.
— Ty wiesz, że ja dzisiaj odjeżdżam! — zawołał dziko, wściekle.
— Gdzie? Na długo? — zapytała bez tchu.
— Zagranicę, nie wiem na jak długo. Ty wiesz, że słuchać muszę!
— O Boże! A ja? — zawołała.
— Ty! O moje szczęście... Słuchaj — mówił mi kolega, żebym przed odjazdem ożenił się z tobą. Nie chcę — za nic nie chcę! Rozumiesz — nie chcę żadnych pęt ci nakładać, ani cię bodaj nazwiskiem swem narażać. Spokojna masz być, bezpieczna, duszą tylko ze mną związana i własną wolą. Jakeś mi się oddała, a jam ci opiekę przysiągł i wiarę — tak ci ją dochowam. Gdziekolwiek mnie losy rzucą, o swój los bądź spokojną. Jesteś mi jedną i pozostaniesz. Nie do żony mnie rwać będzie — ale do szczęścia — nie o obowiązku pomyślę, ale o życiu. Życie moje — to ty!
— Umrę bez ciebie! — jęknęła rozpacznie — o, zabierz mnie lepiej.
— Wrócę — teraz sam iść muszę!
— Ale ja cię kocham! O Gregor, nie zostawiaj tak mnie! Boję się!
— Czego? Daleki, czy bliski, będę przy tobie. Opiekę moją codzień czuć będziesz, a nie zawiedziesz mnie przecie, bo ci wierzę, bom człowieka uczynił z ciebie, bo wiesz, że mnie zabijesz, gdy zapomnisz i zdradzisz. Bóstwem jesteś, które czczę; ideą, którą szanuję; krwią moją, okiem, duszą i jedyną własnością. Zginie człowiek, coby cię skrzywdził, a ten coby się o ciebie pokusił, nie będzie żył, póki ja jestem na świecie. Teraz odchodzę, wrócę za rok może, za dwa, za trzy. Ale cię odnajdę wszędy! Kochasz mnie?
— O Gregor... Nie potrafię żyć bez ciebie!
— Nie mów, tak, nie mów! O mocy moja!
Ustami jej zatkał usta, i zrozpaczeni oboje — szaleli, chcąc ból zagłuszyć.
Gdy godzina odejścia nadbiegła, bez głosu byli, bez sił, znękani, nieszczęśni. Jeszcze raz ją wziął w ramiona i szeptem dzikim spytał:
— Nie dasz mi życia stracić? Zastanę cię swoją?
— O Gregor! Jedyny! — szeptała wśród łkań.
— Adres ci przyślę, i wieści częste. Tylko ty mnie nie zabijaj. Bez ciebie ja zwierz będę i szatan! Daj mi człowiekiem być!
— Do śmierci wierną będę, do śmierci! Ale ty wracaj prędko! O nie zostawiaj mnie!
Zemdlała mu w objęciu.
Nieprzytomny oddał ją w opiekę Marcie Czymbajew; polecił staraniom, prosił o pamięć życzliwą i uciekł, zatykając uszy, zataczając się, jak pijany.
Był już wielki czas. Na dworcu czekano na niego. Nikita z żoną się żegnał, niby obojętnym głosem dając jej polecenia, tylko co chwila czynił ruch taki, jakby go febra trzęsła. Świda i Maksymow przyszli druhów raz jeszcze ujrzeć i przeprowadzić. Garbus zostawał w Kijowie, on nigdy nie miewał wakacyj, ani kogo swego, by na odpoczynek pojechać. Świda wybierał się do krewnych dalekich, w strony swoje.
Przez chwilę patrząc w wierne oczy Maksymowa, Gregor chciał mu dziewczynę polecić, ale go zwykła skrytość przemogła i zamilczał.
Pożegnanie krótkie było i ciężkie, choć, jak na zuchów przystało — spokojne. Nikita czapkę zdjął, dziecko do siebie podniósł, pocałował i matce oddał.
— Nu, kobieto, — rzekł szorstko, — jakby mnie utłukli, to cię może koledzy poratują. A jeśli nie będą pamiętali, to sama nie daj się łatwo biedzie zjeść. Znasz ją nie od dzisiaj, a jak chłopiec z nią się wcześnie pozna, to albo go umorzy prędko, albo zahartuje. Ot, wiadomo psia dola nasza. Może jeszcze wrócę. Nie płacz, głupia, bo mi wstyd! Ot i bęben się drze, jakby to co rozumiało! Bywajcie zdrowi, koledzy.
Uścisnęli sobie dłonie, wsiedli odjeżdżający do wagonu. Dwóch studentów i kobieta z dzieckiem na ręku stali milczący na platformie, patrząc w okno.
Tłum ich popychał obojętny.
Gregor zaszył się w kąt ławki, Nikita w oknie się rozparł i gwizdał przez zęby. Oczy jego błądziły po niebie i dachach, czasem je przymykał i ukradkiem na żonę spozierał, tak ostrożnie, aby nawet ona tego nie spostrzegła.
Dopiero gdy pociąg ruszył i turkotał, chłop głowę wysadził i zawołał:
— Helenka, a wspominaj mnie — złoto!
Przeraźliwy gwizd zagłuszył go i Kijów został w mroku.
Długo towarzysze wyprawy nie odzywali się do siebie. Siemionow spał, Gregor czytał. Przebyli spokojnie granicę. Potem zaczęli rozmawiać o obojętnych przedmiotach. Na jednej z małych stacyj Nikita wyciągnął dłoń do kolegi.
— Tu się rozstaniemy. Wysiadam!
— Wysiądę i ja, przeprowadzę cię z pieniędzmi zagranicę. We dwóch bezpieczniej.
— A pewnie. Ale ciebie niewolno narażać!
— Mniejsza o to! I tobie, i mnie nie sądzono ginąć w takiej podłej przeprawie. Czeka nas coś lepszego od śmierci!
Wyskoczyli tedy i poszli ze stacji pieszo, zagłębiając się w parowy, ocierając się o zboża, odpoczywając nad strumykami. Zmęczone ich piersi chłonęły chciwie swobodę i spokój. Aż stanęli we wsi dużej, o której nazwę spytał Nikita i rzekł:
— To tutaj!
Potem więcej się o nic nie dowiadywał, tylko surdut swój zdjął, podszewką na zewnątrz wywróciwszy, zarzucił na ramię i tak, z pozoru rzemieślnik wędrowny, z czapką na bakier, rękami w kieszeniach, ruszył po ulicy, z ukosa wszędy zazierając.
Gregor, idący za nim, począł się bacznie owej podszewce surduta przypatrywać, ale nic nie dojrzał, to tylko, że była łatana i cerowana troskliwie.
Po chwili człowiek jakiś, palący fajkę przed domostwem, gdy go mijali, wstał i począł iść za nimi. Tak przeszli we trzech wieś, wcale się nie odzywając. Na drodze obcy wyprzedził Nikitę i on ich prowadził teraz. Wsunęli się w gęsty, bukowy gaj, potem w dębinę, gdzie już tylko ścieżka się wiła.
Nikita zagwizdał, przewodnik zawtórował mu i Gregor tę samą melodję powtórzył. Uczuli się spokojni, że trafili. Wreszcie bór się rozrzedził i ukazała się leśniczówka.
Przewodnik wszedł do domku, studenci położyli się na trawie, z całą abnegacją czekając dalszego ciągu.
Gregor patrząc na schludne budowle, ład i dobrobyt tej osady, rzekł ponuro:
— Dożyją też wnuki twoje, żeby rodziny, co gniją po piwnicach, marzną po poddaszach, miały każda taką fermę i zdrowie?
— Ten wiek idzie! Czas gnić i marznąć panom! — odparł chłop, dziko łyskając oczami.
Przewodnik ukazał się we drzwiach i patrzał na nich. Wstali tedy i podeszli.
— Ludów dzwon? — rzekł leśniczy.
— „Ziemia i Wola!“ — odparli obadwa.
— Znak!
Nikita nóż dobył, kołnierz surduta odpruł, wyjął z pod szwa skrawek brudnego papieru.
Stało na nim: „Nikanor Hryncewicz — Nikicie Siemionow odda towar“.
— Spocznijcie i posilcie się. Zaraz pakę przyniosę!
Usiedli przy stole, zastawionym przekąską i jedli, jak wilki zgłodniałe. Potem bez ceremonji pokładli się na ławach i usnęli kamiennym snem.
O zmroku zbudził ich Hryncewicz.
— Gotowe! — rzekł. — Oto towar — granica o milę, noc będzie chmurna. Ruszajcie z Bogiem.
Nikita do pudła zajrzał i jedną z krasnych dziesięciorublówek obejrzał.
— Łotry dobrze robią. Ani śladu, że ten Michał Romanow samozwaniec!
Zaśmiał się.
Wypakował fałszywe asygnaty w dwie torby, które sobie przez ramię przewiesił, obejrzał rewolwer, zapalił papierosa i wyszedł.
— Granica tam? — spytał, ręką wskazując.
— Mogę was zaprowadzić! — ofiarował się Hryncewicz.
— Nie trzeba czynić więcej nad rozkaz! Zrobiłeś swoje, idź spać! Reszta do nas należy. Pójdźmy, Gregor.
Nie pożegnali nawet leśniczego. Jak widma przepadli w gęstwiejącym mroku.
Rychło wydostali się z lasu. Ława pustego, sfalowanego wiatrem piasku była między nimi, a czarniejącemi het lasami Wołynia. Na tle tem czarnem gdzie niegdzie błyskały ognie posterunków granicznych i majaczyły jałowcowe krzaki, rozrzucone po piaskach.
Nikita nie zdradzał najmniejszego niepokoju. Zielone jego oczy szperały każdy cień i ruch; weszli w miałki piasek. Krok ich ginął bez szelestu, tamowali oddech. Minęli ławę jasną, dotarli krzaków.
— Udało się! — szepnął Nikita.
Domawiał tych słów, gdy krzak się zaruszał. Czarna sylwetka granicznika stanęła przed nimi.
— Gdzie idziecie?... Pasport! — spytał przepitym, chrypliwym głosem.
— Idziemy, gdzie nam trzeba. Ustąp! — odparł Gregor, wysuwając się naprzód, by uwagę draba zwrócić na siebie.
— Ruszajcie na posterunek!
— Nie mamy czasu!
Nikita, korzystając ze zwłoki, rzucił się w bok i przepadł za krzakiem.
Strażnik podniósł do ust sygnałową gwizdawkę — Gregor pięść podniósł i uderzył go w twarz. Człowiek się zachwiał, ale i on pojął, że ten, co uchodził, zwierzyną był. Ogłuszony razem, nie odpowiadał napastnikowi, lecz strzelbę z ramienia zdjął i za zbiegiem poskoczył. Dojrzał go, przemykającego jak zwierz wśród zarośli, z błyskawiczną szybkością wziął na cel. Z błyskawiczną też szybkością poskoczył za nim Gregor. Lewą ręką, nie patrząc, uderzył po lufie, prawą rewolwer wydobył i do boku granicznika przytknął. Dwa strzały i dwa jęki rozległy się jednocześnie. Strażnik broń z rąk wypuścił, za bok się chwycił i padł twarzą do ziemi. Gregor machinalnie do ust lewą swą rękę podniósł, czując ból wściekły. Dwa palce kula mu urwała, nim kędyś w piaskach ugrzęzła. Zaciąwszy zęby, spojrzał, szukając Nikity. Nigdzie go widać nie było. Tedy na strażnika oczy zwrócił. Na ziemi się wił, pełznąc bezwiednie, drapiąc rękami piasek, bełkocąc; za nim pozostawała droga czarna, krew! Wyglądał jak krab potworny, wyrzucony na piasek.
Tam, w dali odzywały się gwizdy, tętent, głosy. Strzały zaalarmowały całą linję straży. Biegli towarzyszowi z pomocą. Instynkt zachowawczy zbudził się w Gregorze. Zawrócił wstecz i uchodził spiesznie pod opiekuńcze skrzydła boru, cisnąc do boku okaleczałą rękę, z gardłem zaschłem, sercem bijącem i straszną zgrozą tej pierwszej ofiary jego idei, ofiary niewinnej, narzędzia, które zdruzgotał!...
Ten człowiek, pełzający w ostatnich odruchach konania, został mu głęboko w pamięci.
Już nad nim tryumfujący, roztaczał swą moc ponurą Ahryman Zendawesty!