<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Walka w ciemnościach.

Kroczyłem przez splot ciemnych uliczek, pamiętających straż marszałkowską, karoce pudrowanych szambelanów i mundury czwartaków. Małe domki tuliły się wzajem migając oświetlonemi oknami, bramy rozchylały wnętrza tajemniczo. Doznaję stale dziwnego uczucia, gdy jestem wieczorem w staromiejskiej dzielnicy. Wydaje mi się, że od Fukiera czy z której wnęki, wnet wychyli Hoffmanowski staruszek w bieder-majerowskim stroju i uśmiechając pomarszczonem obliczem, powiedzie w świat fantasmagorji....
Rozmyślając o poczciwych czasach robronów i zatabaczonych asesorów, postępowałem za przewodniczką. Było po siódmej. Sklepy poczynano zamykać, mroki ogarniały kręte ulice, tylko latarnie świeciły zrzadka. Idąca z przodu kobieta znała drogę znakomicie. Przemykała się wzdłuż wązkich, oślizgłych chodników, przeszła pod sklepioną arkadą przechodniej kamienicy, skręciła w bocznicę. Jak gdyby umyślnie unikała bardziej oświetlonych miejsc. Połyskiwały tylko poruszające się nogi w jasnych pończoszkach.
Dążyliśmy na dół, ku Wiśle. Widać było zdaleka jarzące na rzece światła, niby illuminację świąteczną, ryki syren i szum statków napełniały atmosferę gorączkowym niepokojem.
Latarnie stawały się coraz rzadsze, parkany zastąpiły domki a miast chodnika ciągnęła się jakaś drewniana deska.
Uszliśmy, jeszcze parę kroków, nagle przewodniczka stanęła.
— Tu! — wskazała nizką furtkę.
Zatrzymałem się. Nacisnąłem żelazną klamkę, drzwi rozwarły się ze skrzypem.
— Niech pan stąpa — szepnęła — odważnie za mną! I ani słowa!
Znaleźliśmy się na obszernym błotnistym dziedzińcu. W kącie, z za stosu leżących desek, majaczyła murowana piętrowa budowla. W jednym z okien migało światełko naftowej lampy. Podeszła i trzykrotnie lekko uderzyła w szybę.
— Kto? — zabrzmiał z zewnątrz głos.
— Po deski na budowę świątyni!
— Wejść!
Drzwi otworzyły się bez hałasu. Weszliśmy. Wewnątrz stał drab, ubrany, jak robotnik o niemiłym i ponurym wyrazie. Obejrzał nas od stóp do głów i rzucił ochrypłym głosem.
— Jaki klijent?
— Pan czarny, nie warszawski!
Odpowiedz ta musiała wzbudzić w nim nieco zaufania, bo łagodnej pytał.
— A zapłata?
— Znak świętego pentagramu! — kobieta wyciągnęła rękę na której błysnął dziwaczny pierścień. Mężczyzna pochylił się, obejrzał i rzekł.
— Witaj siostro!
— Witaj bracie! Prowadzę nowego profana. Mistrza niema. Wiem. Spotkałam, gdy wychodził. Lecz niezadługo powróci. Rozkazał nam zaczekać.
Mężczyzna znów spojrzał nieufnie.
— Zaczekać?
— Tak, przez znak Salomona, w sprawie tego co zaginęło!
Moja towarzyszka świetnie znała parole, bo po tych słowach pseudo robotnik, ujął w rękę lampę i skinął, byśmy postępowali za nim. Przeszedł przez dwie duże ubikacje[1], napełnione niemal po sufit deskami, poukładanemi w rzędy. Przystanął poza jednym ze stosów, maskującym drzwi, wyciągnął klucz i przekręcił zatrzask. Ukazały się porządne schody kamienne, prowadzące na pozornie opuszczoną górę. Przekręcił kontakt i zabłysło elektryczne światło.
— Dalej siostra wie?
— Dziękuję bracie! Sala posiedzeń katedry!
Ostatnie zdanie rozwiało snać ostatnie wątpliwości, bo zamknął za nami drzwi, przekręcając klucz w zamku. Posłyszeliśmy odgłos oddalających się kroków.
— Jesteśmy uwięzieni? — wyszeptałem przerażony.
— I jak jeszcze! — odparła ze śmiechem, wyciągając klucz z kieszeni. — Przewidziałam wszystko..... od czego wosk i ślusarz!
Patrzyłem z podziwem na Szerloka Holmesa w spódnicy, gdy ona postępując po schodach przodem objaśniała.
— Wspaniały przybytek. Byłam parokrotnie. Widział pan, jaki cerber formalista? Zna mnie doskonale a wypytuje niczem na egzaminie profesor.... Już jesteśmy na górze. Pierwsza sala, do której każdy dostać się może. Za nią jego sypialny pokój. Stale zamknięty. Tam przechowuje wszystko. Dlatego zezwala, w sprawach nagłych oczekiwać w nieprzechowującej sekretów sali. Do tych tajemniczych drzwiczek również dorobiliśmy kluczyk... Dwa razem, to taniej kosztuje... prawda?... Jesteśmy... światło....
Wchodziliśmy do sporej podłużnej sali, o wysoko umieszczonych oknach, przesłoniętych szczelnie okiennicami. Cały lokal jawnie świadczył, iż niedawno został przerobiony ze strychu. Nie tak świetnie zakonspirowany, jak poprzedni w Konstancinie, tem niemniej wcale nieźle zatajał ewentualny pobyt liczniejszego grona. Niepowołany domyśleć się nie mógł, że opuszczona góra, nad składem desek, jest zamieszkałą ubikacją.
Sala umeblowana była skąpo. Długi ciężki stół pośrodku, pod ścianami ciągnęły się szeregi krzeseł. W głębi spory dębowy kredens, z poustawianym naczyniem. Ściany biało malowane, nie zawieszone obrazami. Pośrodku kryształowy elektryczny żyrandol. Słowem, przeciętna i banalna, raczej skromna, jadalnia, na jaką pozwolić sobie może handlarz drzewny.
Na wprost wejściowych, w końcu długiej komnaty, znajdowały się drugie mocne, okute drzwi. Zamknięte nie tylko na klucz, lecz dodatkowy angielski zatrzask.
— Jesteśmy u progu sanktuarjum — zawołała półgłosem — byle pasowały klucze!
— A ten drab na dole — zauważyłem — nie zechce nas szpiegować?
— Wykluczone! Ma zaufanie i nigdy do głowy mu nie przyjdzie, że przybyliśmy w celu.... Zresztą musi pilnować, co się tam dzieje....
Klucz już był w zamku. Przekręcił się bez szmeru, niby całe życie z nim związany legalnym ślubem. Jeszcze krótka manipulacja przy zatrzasku i zakazana droga stała otworem.
— Odetchnęłam...... wejdźmy....
Pewnie, bez wahania, postąpiła parę kroków i znów zabłysło światło. Ujrzałem niewielki pokój, sypialnię. Szerokie mahoniowe łóżko, przed nim biała skóra niedźwiedzia. Na rozwieszonej makacie kolekcja broni. Krzywe tureckie klinki i proste kaukazkie puginały. Pośrodku złotem ozdabiany szyszak. Wielka gdańska szafa i takiż sporych rozmiarów rzeźbiony stół antyk, przed nim głęboki „wolterowski” fotel. Umeblowania dopełniało kilka skórą obitych krzeseł, wszystko jednak sprawiało wrażenie chwilowego pobytu. Nie znać było charakterystycznych śladów, które obecność nasza pozostawia w pokojach, stale zamieszkiwanych. Ot! Zbiór kosztownych mebli, ustawiony prowizorycznie.
— Niezbyt zadomowił się gospodarz! — zauważyłem.
— Nie zamierza pozostać... to czasowe.. dopóki sprawy się nie ułożą....
Na stole leżało parę grubych foliałów. Przejrzałem pobieżnie. Były to rytuały starych stowarzyszeń tajemnych, jakieś książki traktujące o magji, między innemi słynna, w oryginalnem wydaniu „Fama fraternitatis Rosae Crucis”, przypisywana pastorowi Walentemu Andrei z XVII w. Dalej „Enchiridion” Leona III i „Księga Zaklęć” Honorjusza. O tej ostatniej mawiał, Eliphas Levi, że jest to jedna z najbardziej szatańskich i przewrotnych ksiąg ludzkości.
Z tąd czerpać musiał swą mądrość czarny adept.
— Bierzmy się do roboty! — przerwała bibliofilską inspekcję moja towarzyszka — czas biegnie....
Na stole o pojedyńczym blacie bez szuflady, śród tomów, nie zauważyłem papierów, nie zauważyłem również szkatułki, któraby mogła służyć za skrytkę. Znajdować się zapewne musiały w masywnej, gdańskiej szafie.
— Tam? — wskazałem.
Skinęła głową.
— Ma pani również klucz?
— Niestety nie jestem składem wytrychów — uśmiechnęła się — lecz to przewidziałam. Pójdzie łatwo, damy radę.... proszę wybrać sztylet.. tylko mocny...
Zrozumiałem. Podszedłem do zbioru broni i wyjąłem wązki, wschodni z mocnej stali puginał. Wsadziłem w szparę szafy, puginał się nieco zgiął — zamek nie ustąpił. Wtedy schyliłem się i wyłupując drzewo, rozszerzałem otwór. Kobieta, w nerwowem podnieceniu śledziła moje ruchy. Po paru minutach podważyłem na tyle, że mogłem ostrzem dosięgnąć dolnej zasuwy. Podważyłem i uniosłem do góry. Nacisnąłem — drzwi ustępowały...
— Prędzej, prędzej....
Przystawiłem krzesło i począłem wyłupywać drzewo u góry. Poczułem, jak nóż wsuwa się pod sprężynę. Jeszcze poruszenie — opadła na dół. Zeskoczyłem i pociągnąłem drzwi. Ustąpiły, bez uporu i szafa rozwarła się na oścież. Pełno w niej było ubiorów, płaszczy, szpad i masek, służących do tajemnych obrzędów, jakieś fartuszki, makaty, serwety. Gorączkowo przerzucałem i ryłem rękoma w materjach. Stroje nie interesowały mnie zgoła, co innego mi było potrzebnem. Nagle, na samym spodzie, natrafiły palce na twardy przedmiot. Dotykiem wyczułem skrzynkę, wyrwałem szybko i biegłem do światła.
Niewielka ta drewniana skrzynka, rzeźbiona była w dziwne znaki. Na pokrywce widniał wyryty wizerunek Bafometa, potwornego kozła, o piersi kobiecej, zasiadającego na ziemskim globie. Oczy miał z maleńkich rubinków i patrzył ten symbol czartowski, rzekłbyś, ironicznie i złośliwie, na mnie, profanatora, który chciałem odebrać, strzeżone przezeń tajemnice.
Nie namyślając się, wsadziłem puginał w szparę zamkniętej szkatułki i nacisnąłem z całej siły. Drzewo pękło z trzaskiem a z rozwartego pudełka posypał się szereg dokumentów, listów, fotografji. Z innemi na podłogę upadł... pamiętnik Mary.
Schylałem się właśnie, by podnieść leżące papiery i obejrzeć bliżej, gdy nagle...
Dobiegł, jakby szmer otwieranych na parterze drzwi, prowadzących na górę.
— Słyszał pan? — zawołała.
— Napewno idzie odźwierny! — sięgnąłem po brauning.
Umilkliśmy, nasłuchując. Żaden dźwięk nie dobiegał z dołu.
— Zdawało nam się?
— A jednak...
— Co robić?
— Doprowadzić wszystko do porządku — mówiła szybko — papiery mamy, to najważniejsze...
— Za mało czasu, aby porządkować!
— Wiem co zrobię! Postaram się go zatrzymać, jeśli idzie, na schodach. Pan przez ten czas....
Pobiegła na palcach do wyjściowych drzwi, przez wielką salę. Usłyszałem, jak je zamykała za sobą. Pozostałem sam.
Pospiesznie porządkowałem. Powsuwałem dokumenty i listy do kieszeni, próżną szkatułkę wrzuciłem do wewnątrz szafy i ją zatrzasnąłem. Powiesiłem sztylet, zgasiłem światło i wyszedłem, wskoczyłem raczej do pierwszego pokoju, zamykając na klucz drzwi sypialni i raz po raz oglądając poza siebie, czy nie zostanę przyłapany na gorącym uczynku, podczas „roboty”.
Lecz ani niespodziana interwencja, ani żaden odgłos nie przeszkodziły w szczęśliwem zakończeniu „porządków”. Teraz, gdy byłem w pierwszej sali, zbliżyłem się do wyjścia, nadsłuchując czy nie posłyszę toczącej się na schodach rozmowy. Lecz i tam panowała cisza. Snać musiała moja towarzyszka jakimś wykrętem udobruchać cerbera i rozmawia z nim tam, na dole, w składzie desek, pozostawiając mi możliwie dużo czasu. Co za odwaga, zimna krew i spryt! Nie ma w sprawach detektywnych, jak kobiety pragnące się zemścić! Może śmiało pani wracać, jestem gotów!
Byłem w złotym humorze. Osiągnięty cel wyprawy napawał mnie dumą a nieograniczone zaufanie w przebiegłość wspólniczki nakazywało wierzyć, że równie dowcipnie wydostaniemy się z legowiska lwa. A to ci minę wspaniałą będzie miał jutro czarny adept! Szczere kondolencje zasyłam! Nakoniec uściśniemy się za bary z jegomościem!
Usiadłem na krześle, spokojnie oczekując na dalszy bieg wypadków.
Lecz mijały minuty za minutami, upłynął może kwadrans, może pół godziny — nikt nie nadchodził. Co to mogło oznaczać? Wszak tak długo nie mogła rozmawiać!
Poczynał ogarniać mnie niepokój. Czy zostało nasze przedsięwzięcie wykryte i teraz ją indagują? To niemożliwe, bo w takim razie i mnieby zaatakowano. Może zostawiła na dole drzwi otwarte i pragnie bym sam domyślił się i zszedł niespostrzeżenie, podczas gdy ona zabawia draba konwersacją? To domysł najsłuszniejszy. Że też odrazu mi nie przyszło do głowy! Tyle czasu straciłem a ona pewnie drży z niecierpliwości i złości na moją niedomyślność! Wstałem, poprawiłem papiery, któremi byłem dosłownie wypchany, sprawdziłem czy mam kulę w lufie brauninga, ująłem broń w rękę i skierowałem ku wyjściu. Otworzyłem drzwi, prowadzące na schody. Płonęła w matowej ampli elektryczna lampka. Szybko schodziłem ze stopni, zadając sobie pytanie czy wyjście będzie otwarte, czy zamknięte. Zdaleka wydawało mi się, że są drzwi jedynie przymknięte, coby odpowiadało przewidywaniom. Dopiero na dole przekonałem się, iż hypoteza była niesłuszną. Pchnąłem — nie drgnęły; nacisnąłem delikatnie klamkę — bezskutecznie, zaryglowano je od zewnątrz.
Zakrawało na to, że sytuacja zaczynała się stawiać groźną i dostałem się w potrzask. Groźną, lecz nie rozpaczliwą. Wszak lokal jest jasno oświetlony, jestem uzbrojony i przygotowany na napaść. Schody są tak wązkie, że łatwo dam sobie radę nawet z licznemi przeciwnikami. Należy tylko zająć dogodną pozycję. Najlepiej na górze, tuż przy wyjściu. Stamtąd łatwo panować nad schodami i niedopuścić nikogo. Dwa magazyny brauningowe mam, mogę się długo bronić! A jeśli dojdzie do strzelaniny, wystrzały muszą posłyszeć sąsiedzi i pospieszą na pomoc. Jakiś sposób wyjścia się znajdzie! Najważniejsze, że zdobyłem dokumenty...
Pospiesznie przebiegłem schody, pochwyciłem krzesełko i ustanowiłem w ten sposób, że pozostałem napół zakryty rozchylonemi drzwiami, mając widok na prowadzącą drogę. Zamarłem w oczekiwaniu... Nagle stała się rzecz najstraszniejsza... elektryczne światło zgasło. Schody i salę pogrążył mrok. Pozostałem w kompletnej ciemności. Czy był to defekt motoru, czy sygnał rozpoczęcia walki? Tak pozostałem parę sekund. Zapałkę obawiałem się zaświecić, gdyż wtedy musiałem wypuścić broń. Latarkę, na nieszczęście, przedtem oddałem kobiecie. Oczekiwałem w naprężeniu, łowiąc uchem najdrobniejszy szelest... cisza była nieprzenikniona. Wtem... doznałem dziwnego wrażenia. Mimo, że nie dobiegał najmniejszy szmer, mimo że nie dobiegał najmniejszy skrzyp... czułem, że w pokoju nie jestem sam!
Jak ręka która ma uderzyć, czyhało niebezpieczeństwo! Lecz z której strony miałem się chronić przed napastnikiem?
Szybko skupiłem myśli. Przeciwnik najgroźniejszy był, jeśli zachodził od tyłu. Trzeba stanąć tak, by przywrzeć plecami do ściany, wtedy jeśli skoczy, będę mógł zawsze strzelić. Przyciskając brauning do piersi wstałem i począłem cofać się powoli. Od ściany mogło dzielić mnie 8—10 kroków.
Całem mem jestestwem, całą siłą naprężonych nerwów wyczuwałem groźnego „kogoś“ przed sobą, w nieokreślonej odległości... Gdy już mniemałem, że jestem w kącie, względnie bezpieczny naraz od tyłu pochwycony zostałem z niebywałą siłą.
Był to jakby skok tygrysa niespodziany.
Chwyt i uderzenie nastąpiło tak nagle, że nie miałem czasu użyć gotowego do strzału rewolweru, wypadł z mej dłoni. Objęty silnie wpół, obezwładniony i szarpnięty gwałtownie, runąłem na podłogę. Leżąc poczułem, jak jakiś ciężar pada, krępując ręce i nogi.
W tej chwili zabrzmiał melodyjny, lecz ironicznie drwiący głos.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana!








  1. Przypis własny Wikiźródeł ubikacje — (dawn.) pomieszczenia, pokoje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.