<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
W Ziemiańskiej

Nie należy do arkadyjskich rozkoszy samotne odprawianie nabożeństwa nad pół czarną. Tem mniej, gdy za towarzysza służą smutne myśli.
W takim nastroju zasiadałem tego popołudnia w małej Ziemiańskiej, zwanej Akademją sław bez teki, zasiadałem pod obwieszonym różnobarwnemi afiszami piecem. Tłok panował niezwykły, czyli jak o tej porze, w tym przybytku całkiem zwykły, bo to co kroniki gazeciarskie mianują „całą Warszawą” lubuje się w takich miejscach, gdzie powietrza nie dostać za pół polskiego grosza. Kelnerzy snuli się tam i sam, polewając uroczyście płynami, rozcietrzewionych w dyskusji gości. Poziewając, farbowały karminowe usteczka (pomadka Pivert Paris) różnorodnego autoramentu literackie i nie literackie dziewice, wypluwali dolarowe modlitwy spaśli ludzie pieniądza a brać dziennikarska „les faiseurs de gloires”, ci co tworzą sławę, medytowali, jak zwykle nad większem a contem, lub nawzajem obgryzali własne wydmuchane glorje. Było laurowo i od dymu papierosów ciemno.
Z za wielkiej płachty „Matin’a” obserwowałem krążących w poszukiwaniu krzesła, lub wchodzących i wychodzących „małoziemian”. Bądźmy ściśli: raczej obserwowałem „małoziemianki”. Bo cóż może bardziej podnosić człowieka w rozterce duchowej jak zgoła platoniczne studja porównawcze damskich sylwetek i na pokaz wystawionych nóżek. Są to egzercycje wewnętrzne daleko więcej budujące, niżli kazania teozofów, lub „TrędowataMniszkówny. Że trwałem w kontemplacji niemej tych ruchomych cudów, nic tak dalece dziwnego niema. Daleko jednak dziwniejszą wydało mi się sprawą, iż i na mnie spoglądano z ukosa, czasem z oburzeniem, czasem z uśmiechem, potem zaś między sobą zamieniano szepty. Również mężczyźni czynili o mnie jakby uwagi. Z początku piersi poczynała rozsadzać mi duma: snać perorowałem do siebie, popularność ma zaćmi niedługo pana J. M. Bazewicza i szlachetny profesor mapiasty, którego nie zmogła walka z „Atlasem”, teraz z rozpaczy skróci swe wąsy i czuprynę posypie popiołem. Lecz nie! Podziw, manifestowany dla mnie, nosił inny charakter. Tak się spogląda na Witosa, gdy chce zostać premjerem, lub polsko-paragwajskiego finansistę, bujającego na wolności, tylko z tej przyczyny, — że mu precyzyjnie wykonanego „kantu“ udowodnić nie można.
Co to miało oznaczać?
Przy stoliku zajętym przez czarnobrodych malarzy pod prezydencją mistrza od krów Lasockiego (zastępca oficjalny Aleksander Mann) wszczął się ruch. Pan Maliński, wyczerpawszy wszelkie zasoby gadulstwa, powstał i zamierzał się żegnać. Dotychczas odwrócony plecami do sali, nie zdążył mnie był spostrzedz, lecz obecnie, dzięki pozycji stojącej wykrył, niby fijołka w trawie, i zdala czynił radosne sygnały ręką. Podskoczył, jak fryga i jął się cisnąć, niczem akrobata, poprzez stłoczone stoliki, bez żadnego respektu poszturgając kawiarnianych bywalców.
— Jak to dobrze, że spotykam! — wołał zdaleka ponad głowami dwóch rudowłosych piękności — jakto dobrze! Tyle mam do pogadania!
Powyższa enuncjacja oznaczała piłę w brzuchu przez conajmniej półgodziny, lecz może niósł mi on rozwiązanie zagadki i tajemniczego dla mej osoby podziwu?
— Panie — trajkotał szybko — cała Warszawa o panu mówi. Ma pan być zamięszany w sprawę samobójstwa Łomnickiej!
— Ja?
— Do „Zieloniaka” ktoś nadesłał anonim, że tragicznie kochała się w panu... i że przez to nieszczęście...
— Co takiego?
— Ledwie moje stosunkami odrobiłem, żeby nie pomieszczali... chociaż sensacja nigdy nie zawadzi... potemby odczycik „Miłość i samobójstwo”... Ale i tak gadają, jakoś się rozniosło...
— Wie... wie pan... — z oburzenia i wściekłości mogłem wydawać tylko nieartykułowane dźwięki i oderwane frazesy.
— Między nami — nachylał się coraz bliżej — coś musiało być! Wszak sam towarzyszyłem panu na Świętokrzyską, właśnie tego dnia, gdy to się stało...
— Ale...
— Przedemną nie potrzebuje pan ukrywać... jestem, jak grób... Bardzo niemiłe... wierzę. Też zdziwienie, że pan się publicznie pokazał... Warszawa jeszcze taka parafja, żeby w Paryżu... grunt się nie przejmować... każdego obszczekają...
— Ale choćby w tem istniało... słówko prawdy — wybuchnąłem — przecież byłem najbardziej bezinteresownym przyjacielem panien Łomnickich!
— Otóż właśnie! Co za prowincja... miasto kumoszek... ...ale — przymrużył oko — ten list?
— Jaki list?
— Gadają... miał zostać po pannie Mary! Ona niby tego w panu... pan w młodszej siostrze...
— Co?
Czułem, że staję się purpurowy i fioletowy. Jeszcze sekunda... chwycę natręta za gardło. Snać zreflektował się z wyrazu mej twarzy, bo nagie zamilkł, zmieszany.
— Ja tego — zabełkotał po chwili — ja tego... po przyjacielsku... niechcący przykrość zrobiłem... przepraszam ...bardzo przepraszam... może coś poufnie z prasą?
Opanowałem się.
— Daruje pan — odparłem sztywno — lecz pora na mnie, muszę iść — zastukałem łyżeczką na kelnera.
— Rozumiem! Raz jeszcze przepraszam! Może wytłomaczę kiedyindziej, gdy czas zabliźni rany...
Pochwycił mą rękę, wstrząsnął nią parokrotnie i znikł w tłumie z równą wprawą magika, jak przybył.
Teraz dopiero rozumiałem dwuznaczne spojrzenia, rzucane od sąsiednich stolików. Zapłaciłem szybko, nacisnąłem kapelusz na czoło i wyszedłem pod gradem ciekawych oczu z cukierni.
Mżył lekki deszcz. W stanie w jakim się znajdowałem, gdy wewnątrz drgał niemal każdy nerw, najmniej byłem usposobiony powracać do samotnego domu. Do innego lokalu publicznego, ostrzeżony doświadczeniem, również nie miałem ochoty zachodzić, by stać się przedmiotem ciekawości. Dobrze i umiejętnie rozkolportowano insynuację i musiała dotrzeć wszędzie. Skręciłem w ulicę Trauguta i idąc wprost przed siebie, zatopiłem się w myślach.
Czarny adept był istotnie szatańsko zręczny. Wszystko dowodziło tego. Na każdym kroku napotykałem wszak przebiegłą robotę. Starannie usiłował zacierać za sobą ślady.
Ten seans! Skąd dowiedział się, że seansować mamy z Forkiem? Jak przewrotnie usunął go fałszywem zawiadomieniem o chorobie siostry i sam zajął miejsce. Przybył z łatwo zrozumiałych względów. Chciał sprawdzić co zamierzamy, jakie dowody zostały zgromadzone. Dowiedział się czego chciał, że właściwie nic nie wiemy i że jedynym argumentem w walce są pamiętniki. Postanowił zdobyć kompromitujący dokument i podstęp udał się najzupełniej. Zagrawszy znakomicie na nerwach — musiał być brzuchomówcą i prestidigatorem — skorzystał z napięcia wytworzonego sytuacją i symulując konwulsje ściągnął kajet ze stołu. A ja, idjota, zamiast pochwycić bandytę za kołnierz, jeszcze litowałem się nad nim i trzeźwiłem wzmacniającemi trunkami! Jak śmiał się z nas po wyjściu!
Co za odwaga i zimna krew! Gdyby Forek zatelefonował pół godziny wcześniej, cała sztuka spaliłaby na panewce i znalazłby się w naszych rękach.
Wielce niebezpieczny gracz! Jedna nasuwała się pociecha: nie musiał czarny adept być tak potężnym magiem, skoro uciekał do tricków; coraz bardziej poczynała świtać myśl, że za tą maską ukrywa się zwykły zbrodniarz, zbrodniarz wysoce inteligentny, dzięki czemu jest w stanie posługiwać się wyrafinowanemi metodami. Bo czy natem koniec? Zagrabiwszy notatki zadecydował nawet cień podejrzeń odsunąć od siebie a korzystając ze zbiegu okoliczności na mnie rzucił falę kalumnji, jako moralnego sprawcę samobójstwa Mary Łomnickiej. Świadczyły o tem anonimowe listy rozsyłane po redakcjach, urabianie zapewneprzez jego adherentów, opinji publicznej po kątach. Robota wyraźna przynosiła realne owoce, o czem miałem szczęście, przed chwilą, w Ziemiańskiej się przekonać.
Calomniez toujours il y restera quelque chose! Teraz powszednia fama mnie przypisywała śmierć nieszczęsnej. Postępował w myśl maksymy krecich związków tajnych: jeśli człowiek zawadza — należy wykreślić z liczby żywych, lub usta zamknąć milczeniem. W tej symbolice „wykreślić z liczby żywych” oznaczało spotwarzyć, „zamknąć usta milczeniem” — zabić.
Pierwsza część dewizy wykonaną została, przynajmniej wiedziałem, co mnie czeka w razie dalszej walki!
— Przepraszam pana!
Drgnąłem i obejrzałem się szybko. Stałem na placu Zamkowym na wprost kolumny Zygmunta III. Zatopiony w myślach sam nie spostrzegłem, jak tam dotarłem. Obok mnie, w półmroku starych kamienic, wyrastała sylweta kobiety.
— Przepraszam — powtórzyła — wszak pan? — tu wymieniała moje nazwisko.
— Tak jest! — potwierdziłem zdziwiony, przyglądając się mej interlokutorce. Była to wysoka i przystojna blondynka. Łamałem sobie głowę, gdzie mogłem spotykać urodziwą niewiastę, gdy ona jakby odgadując myśli z uśmiechem poczęła:
— Niech pan się nie trudzi. Nie znamy się, a właściwie jeszcze się nie znamy... jeśli pan ma trochę swobodnego czasu, może skręcimy w jedną z bocznych uliczek. Nie chcę by nas widziano razem.
Doprawdy ta Warszawa poczynała się zamieniać w miasto zagadek! Zaciekawiony szedłem obok nieznajomej. Skręciliśmy na Kanonję, tuż za Farą.
— Tu mało ludzi... możemy swobodnie rozmawiać — zwolniła kroku. — Przepraszam za dość oryginalną napaść, lecz nadzwyczajne okoliczności, wymagają czasem nadzwyczajnych środków...
Czekałem co dalej nastąpi.
— Miałam być jutro u pana... wszak pan mieszka na Marszałkowskiej... lecz skoro dzisiaj spotykam, im prędzej tem lepiej!
— Czem mogę służyć?
— Rozmowa nasza musi być jaknajwięcej poufną. Może nawet dobrze się stało, że ma miejsce nie u pana w domu, gdyż uprzedzam, jest pan pilnie śledzony. Z tego łatwo się domyśleć o czem chcę mówić. O tem co pana w tej chwili najbardziej interesuje...
Ujęła mnie pod rękę. Mijali nas nieliczni przechodnie. Obserwowałem z pod oka. Nieznajoma mieć mogła lat koło trzydziestu. Twarz piękna choć blada, nosząca piętno silnych namiętności i cierpienia. Prawidłowość rysów psuł grymas bolesny ust. Twarze takie miewają kobiety, które przeszły zawód miłosny. Ubrana była w ciemne palto z modnym wysokim szenszylowym kołnierzem, z pod niedbale, snać w pośpiechu nałożonego małego lila kapelusika wymykały pukle krótkich włosów, wytworny bucik zakańczał elegancki a dyskretny strój. Wyrażała się swobodnie i inteligentnie całem zachowaniem nie znamionując awanturnicy. Przy ostatnim zdaniu towarzyszki drgnąłem: więc stale i wszędzie wlókł się za mną ten nierozerwalny splot intryg, w które zawikłany byłem...
— Może się i domyślam, lecz...
— Ulica ma uszy — mówiła cicho. — On ma uszy i oczy wszędzie. Pan nawet się nie domyśla, jakie grozi niebezpieczeństwo.
Raz jeszcze obejrzała się. Wyraz takiego przerażenia zamigotał w jej oczach, że i mnie mimowoli poczynał ogarniać niepokój.
— Niebezpieczeństwo? — powtórzyłem. — Wszystko jest możliwe i na wszystko jestem przygotowany! Lecz dotąd nie wiem o co chodzi... Jeśli obawia się pani mówić na ulicy, to...
— Chodźmy, gdzie będziemy bezpieczni!
— Ale gdzie?
Wahała się chwilę, jakby coś obmyślając i ważąc, uderzała nerwowo o trotuar końcem lakierka.
— Gdzieś blizko... Wie pan, najlepiej do trzeciorzędnej knajpy...
Obejrzałem szykowną postać towarzyszki.
— Zdecyduje się pani?
— Tak! Nikt nas nie pozna! On się nie domyśli, gdzie jesteśmy! To dobra myśl... najgorzej stać... idziemy...
Ton nieznajomej był tak kategoryczny i stanowczy, iż nie namyślałem się chwili. Musiała wiedzieć, czego chciała. Zresztą, co rezykowałem? Godzina była względnie wczesna, bo dziewiąta wieczór, brauning przyciskałem w kieszeni. Urywkowo rzucane ostrzeżenia i niekłamany przestrach podnieciły mnie do ostatecznych granic. W tym stanie byłbym poszedł nie tylko do podejrzanej spelunki, lecz na dno Hadesu.
Zdala czerwonym blaskiem migotał szyld narożnej restauracji.
— Czy tam?
— Dobrze! — skinęła głową.
Weszliśmy do zakopconej salki, z bufetem ustawionym w głębi. Na nim tronowała rachityczna palma i nieodzowne zakąski z zeschniętym śledziem. Paru mężczyzn o zaczerwienionym twarzach, raczyło się zawzięcie alembikiem, oświadczając sobie przyjaźń dozgonną. Powiał aromat piwa i potu. Słychać było stereotypowe frazesy.
— Czysta wzmocniona!
— Dla mnie z kropelkami!
— Jedna golonka z kapustą!
Na szczęście za ogólną salą znajdował się mały pokoik. Nie było nikogo. Przyjęła nas obdarta, czerwonym niegdyś pluszem kryta otomana, nad nią landszaft, przedstawiający włocha, zawzięcie wygrywającego na gitarze. Pośrodku stół, pokryty obrusem, który nie zachował najlżejszych śladów dziewiczości i dwa nieco nadwyrężone, zapewne w heroicznych zapasach pijackich, stołki.
— Co państwo szanowne mają życzenie? — łyskając złotemi zębami zapytała opasła kelnerka.
— Panienka będzie grzeczna — odparłem jej niemniej wersalskim językiem — czarnej i likier! A napiwek dla panienki, jak się patrzy, byle tu żaden obcy gość nie wchodził!
Podmignęła
chytrze okiem, oceniając po swojemu sytuację i przypuszczając erotyczny cel odwiedzin.
— To się wi!
Po chwili siedzieliśmy tete a tete nad zaplamioną serwetą. Dymiła kawa w wyszczerbionych filiżankach, z za zamkniętych drzwi dobiegał szmer alkoholicznych konwersacji.
Wpatrywałem się w bladą twarz nieznajomej, oczekując aż mówić zacznie. Wyjęła ze srebrnej papierośnicy papierosa i zapalała powoli.
— Sądzę, że tu jesteśmy bezpieczni — zaciągnęła się głęboko dymem — choć... choć on słyszy przez ściany. Panie! Poco pan mięszał się w tę sprawę.
— W jaką? — udałem zdziwienie, chcąc ją do gruntu wysondować.
— Do walki... z czarnym adeptem! Czyż pan sądzi, że z niej zwycięzko wyjść można? A jednak... jednak... gdyby się znalazł mężczyzna odważny, który by nas wszystkie pomścił! Co to za potwór! Boże!
— Jeśli zapytać wolno, skąd pani znane są te szczegóły i z czego pani wnioskuje o mej walce z... czarnym adeptem?
— Dość udawania! — zawołała żywo. — Proszę nie zaprzeczać! Wiem wszystko! Po to tu przyszłam, że pan jest mym sprzymierzeńcem! Czy pan chce, czy nie! Taka się już sytuacja wytworzyła! W ostatnich czasach wyłącznie niemal się mówiło o panu!
Zagasiła nerwowo papierosa i szybko zapalała drugiego.
Postanowiłem wypowiedzieć przypuszczenie, jakie od początku krążyło w mej głowie.
— Więc szczerość za szczerość! Należała pani do tej bandy, wyzyskano panią i teraz pragnie się pani od „nich” wydostać, lub pomścić? Tak?
Jakby fala krwi przebiegła bladą twarz, zielone błyski zamigotały w oczach.
— Tak! — wyrzuciła namiętnie.
— Skoro jest, jak się domyśliłem, muszę poznać bliższe szczegóły...
Nieznajoma pochyliła się ku mnie.
— Kim jestem — szeptała niemal w ucho — mniejsza! Może później powiem! Niech wystarczy, że przeszłam przez to samo, co Łomnicka... Chwila szału... chwila zapomnienia — skrzywiła się boleśnie — a potem... Nie będę mówiła! Dość że przeszłam to samo, później zmięta, wyciśnięta, jak gąbka, zostałam odtrącona! Zabrano mi rodzinę, majątek, cześć, może nawet rozum i wolę!
Słuchałem, wzruszony tragicznej spowiedzi. Na myśl przychodził pewien fragment pamiętnika. Czy moja towarzyszka nie była ową „blondynką“, o której wspominała Mary? Rysopis zgadzał się całkowicie.
Więc z drugą ofiarą czarnego adepta miałem do czynienia!
Ta przynajmniej pragnęła się zemścić. To było oczywiste!
Lecz skąd trafiła do mnie? Zapytałem.
— Jaką ja w tem rolę odgrywam?
— Obecnie niemal wyłącznie mówią o panu. On się boi, że pan za dużo wie. Odebrał wprawdzie pamiętnik okultystycznym sposobem, złożywszy wizytę w ciele astralnem...
— Hm... — mruknąłem najlepiej poinformowany co sądzić o eterycznej ekskursji.
— Lecz nie jest spokojny! Przypuszcza możliwość rewelacji i pragnie je sparaliżować. Przed niczem się nie cofnie. Siostry nieboszczki, Reny Łomnickiej mniej się obawia, bo sądzi że do rozgłosu ze względów rodzinnych nie dopuści, a skoro do władz bezpieczeństwa się jeszcze nie zwróciła, to już się i nie zwróci... Dlatego na ostatniem posiedzeniu nakazał rozpuszczać wieści, że pan jest sprawcą moralnym samobójczego zamachu... polecił psuć opinię, kompromitować wszędzie. Jeśli to nie pomoże, dodał, rozprawimy się inaczej... Teraz pan poznał czego ma się spodziewać...
Chciałem zgłębić niebezpieczeństwo do końca.
— Czy nie mogłaby pani — zagadnąłem — wtajemniczyć czem jest istotnie sekta i kto w jej skład wchodzi?
— Odpowiedź na to dość trudna — mówiła po chwili namysłu — bo nikt jeszcze nie rozgryzł naprawdę czarnego adepta...
— Jak brzmi jego prawdziwe nazwisko?
— Też zagadka! W okresie czasu gdyśmy się znali, występował to jako książe rumuński Bratesku, to hrabia włoski Galliani, ostatnio baron de Loves...
— O tem wcieleniu słyszałem! — zauważyłem.
— Skoro się gdzieś pojawi, pozyskuje odrazu szereg zwolenników. Z nich wybiera paru, przeważnie ludzi wpływowych i bogatych, lecz bez woli, lub spragnionych silnych wrażeń. Omotuje ich hasłami wybujałego indywidualizmu, otumania eksperymentami z zakresu magji, przykuwa erotycznemi orgjami... słowem opanowuje tak, że czy chcą, czy nie chcą muszą mu być powolni, pójść za nim w ogień i piekło. Rodzaj hypnozy mistycznej z groźbą szantażu, w razie nieposłuszeństwa... W kobietach mniej rozróżnia i zmieniają się często. Łatwo to zrozumiałe, bo która znajdzie się na zebraniu „loży miłości“... szczegóły precyzować zbyteczne... albo nabiera smaku w rozkoszach sabatu, albo milczeć musi. Czasem zdarzają się wypadki tragiczne, Łomnicka nie pierwsza... lecz rozgłos jest tłumiony w zarodku...
— To tylko na paru osobach całe „bractwo“ polega? — przerwałem.
— Niestety! Jest liczne i rozgałęzione. Ci, o których wspominałam, to najbliżsi „rada rządząca“, jak ich nazywa. Tworzą oni i stoją na czele loż drugiego stopnia, tym zaś podlegają formacje niższe. Tam oczywiście o praktykach „czary zapomnienia“ nic wiadomem nie jest a kwitnie hermetyzm w całej pełni i kult dla „odrodzonej religji“. Czarny adept, zwany dostojnym hierofantą, jest osobą mityczną a „bracia“ trawią czas na teatralnych posiedzeniach i oczekiwaniu na „wtajemniczenie najwyższe“. Bo tajemniczością i ambicją można ludzi prowadzić, niby na pasku...
— O tak! — przytwierdziłem.
— W ten więc sposób, będąc niewidzialnym, rządzi on setkami niemal osób, bo o ile jest mi wiadomem liczba „wiernych“ dochodzi do dwustu, gdyż każde polecenie wydane „radzie najwyższej“ jest spełniane automatycznie przez podległe formacje. Kręci członkami, jak bezwolnemi lalkami i ci wykonywują wskazania, nie wiedząc o co chodzi. Przekonana jestem, że przeraziliby się oni, gdyby poznali komu służą i do jakich potworności niechcący przykładają ręce...
— Jakiż cel ostateczny tej organizacji? — zapytałem.
— Na to odpowiedziećby mógł jedynie czarny adept — odparła. — Sama zastanawiałam się czy zwykły to zbrodniarz, czy szaleniec? Może działa z rozkazu sekt zagranicznych... Nie wiem... nawet, my najbliżsi, dokładnie poznać go nie mogliśmy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kobieta, snać znużona opowiadaniem zmilkła. W powietrzu snuły się spiralne kręgi dymu papierosów. Ognisty włoch z landszaftu spoglądał z uśmiechem, z zewnątrz dochodził pogwar pijackich swarów.
Wiedziałem wszystko, co chciałem wiedzieć. Informacje mej towarzyszki potwierdzały osobiste spostrzeżenia, lecz nie upraszczały ani rozwiązywały sytuacji.
— Dla tego panu i Renie Łomnickiej grozi ogromne niebezpieczeństwo... — mówiła po chwili — lub musicie zaniechać walki... On nie cofnie się przed niczem, by was unieszkodliwić, bo chodzi o egzystencję... inni go poprą w obawie kompromitujących rewelacji...
Nie potrzebowała tego tłomaczyć, było aż nadto jasnem.
— Co robić?
— Zaatakować pierwszy, bo się nie spodziewa. Zaatakować i zdławić, zdeptać, jak żmiję — zasyczał nienawiścią jej głos.
— W jaki sposób?
— Potom pana szukała, aby dać sposób! Tylko czy starczy panu odwagi?
— Do czego?
— Do walki z nim! Trzeba być przygotowanym na wszystko.
Skinąłem bez wahania głową. Ta przeżarta chęcią zemsty kobieta miała rację. Należało działać bez zwłoki i uderzyć. Chodziło nietylko o mnie, lecz o Renę.
— Jaki plan? — rzuciłem krótko.
— Zajść go we własnej kryjówce. Zabrać dowody... innych spraw, niezwiązanych z Łomnicką... unieszkodliwić na zawsze...
Na myśl nasunęło mi się zastrzeżenie.
— Skoro ma pani dostęp do zakonspirowanych lokali... czemu miast do mnie nie zwrócić się do policji, która łatwiejby sobie dała radę...
— A czemu pan się do niej nie zwraca?
Uwaga brzmiała trafnie. Istotnie należało wyczerpać wszelkie środki, przed wtajemniczeniem w sprawę organów bezpieczeństwa.
— Więc?
— Przebywa obecnie w znakomicie skrytem mieszkaniu na Starem Mieście. Z tej przyczyny obawiałam się rozmawiać na ulicy, jesteśmy w sąsiedztwie. Nikomu do głowy nie przyjdzie tu go szukać i długo trzeba namozolić, by wynaleźć kryjówkę. Zdawna ją przygotowywał na wszelki wypadek i tam przeniósł wszystko z Konstancina. Mieszka i jednocześnie odbywają się posiedzenia...
— A dostęp?
— Mamy hasła i znaki. O! — wskazała na pierścień z czarnym ze złotemi hieroglifami kamieniem — to otwiera sezamowe bramy. Zresztą znają mnie. Jeśli przygotujemy się należycie, strzegący bez wahania przepuści... Czy pan ma broń — zapytała wyciągając z kieszeni niklowy rewolwer cacko. Pokazałem moją belgijską siódemkę.
— Jutro wieczorem jest nieobecny — tłomaczyła szeptem — wiem napewno. Wyjdzie, o siódmej, przed północą nie wróci. Wystarczy parę godzin na przetrząśnięcie legowiska...
— Więc jutro?
— Jutro oczekuję przed siódmą na Starym Rynku. Tam go nie spotkamy. Będę stała przed Fukierem. Pójdzie pan w pewnej odległości za mną i podejdzie, gdy skinę... Ale proszę się zaopatrzyć w elektryczną latarkę — to koniecznie... Więcej nie mam nic do dodania...
Poczem patrząc w oczy uporczywie, zapytała.
— Nie rozmyśli się pan!
— Może pani liczyć na mnie! — wymówiłem poważnie.
Milczenie, niby pieczęć zawartego paktu legło między nami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.