<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Seans

— A więc decyduje się pani?
— Bezwzględnie!
Pokój zalegały niemal ciemności. Oświetlała go jedynie niewielka, przesłonięta czerwonym abażurem lampa. Prócz nas dwojga, mnie i Reny, nie było nikogo. Oczekiwaliśmy na medjum.
Od czasu ponurych wypadków, ubiegł tydzień, tydzień ciążący niby lata, smutny i posępny, tydzień, w którym każda myśl jest spowitą kirem i żałobą. Ile zapytań trzeba było zbywać milczeniem czy ogólnikami, pytań natrętnych... dalszych i bliższych krewnych, znajomych, zwykłych ciekawych... pytań, będących torturą. Przed nami zaś, jedynemi, którzy znali prawdę, legło wielkie zagadnienie: co dalej?
Oszczędzając ją jaknajbardziej, wtajemniczyłem pannę Łomnicką w treść tragicznych zapisek, część zaledwie, unikając rażących i drastycznych szczegółów. Uważałem to za konieczne, bo aczkolwiek sam na wszystko zdecydowany, z nią jedynie mogłem podjąć postanowienie dalszego działania.
Najprostszem rozwiązaniem było zapewne powiadomić władze bezpieczeństwa, lecz na samą tą myśl wzdrygnęła się Rena. Dosyć, mówiła, nieszczęść spadło, by stać nadomiar pastwą rozgłosu i sensacji, bezwzględnie związanej z tak skandaliczną sprawą.
Szczere dążenia łączyły nas wspólnie: pochwycić zbrodniarza, pochwycić i wykonać nad nim sąd, wymierzając nieubłaganą karę. Ten fałszywy adept, ten potwór uwodzący kobiety, by odbierać im cześć i doprowadzać do samobójstwa — ujść nam nie mógł.
Lecz w jaki sposób?
Był sprytny, szalenie sprytny, genialny niemal a władza jego sięgała po za grób prawie: czyż nie nałożył nieszczęsnej, nawet w momentach największej szczerości i duchowego wzburzenia kamiennej pieczęci milczenia na usta?
Co miały znaczyć oderwane zdania pamiętnika o jakichś podpisach, za cenę których on praw się wyrzeknie, co miały znaczyć urywkowo rzucane frazesy o tem, że „Rena straci nieco, lecz ocali to jej honor i życie”...
Czyżby o zapisy pieniężne chodziło? Dotychczas jednak nikt z zobowiązaniami zmarłej do panny Łomnickiej się nie zgłaszał, również zapytywany zastępca prawny rodziny twierdził, że nic o długach, lub obligach mu nie jest wiadomem.
A jednak, nie wiem czemu, wyczuwałem niebezpieczeństwo. Wyczuwałem, iż on, chwilowo ukryty w cieniu zbrodniczej sekty, zamarł i przycichł, oczekując wypadków. Nie wiedział jakiemi rozporządzamy atutami, nie wiedział co jest o nim znane, czy ma się spodziewać ataku. A jeśli działanie nie nastąpi, wtedy pewien bezkarności uderzy, postawi warunki. Jasnem było, iż z chwilą gdy spostrzeże, że nie są czynione zaczepne kroki a siostra pragnie sprawę tuszować, wystąpi z mroków i silny ustępstwami, poczynionemi przez nieboszczkę, wyzyska swą sytuację, pójdzie do końca.
Chwilowo nic nie znamionowało walki.
Nic. Chociaż chwilami zdawało mi się, może li tylko wybryk przeczulonych nerwów, może rozpętana wyobraźnia, że czy to na ulicy czy w lokalach publicznych, ktoś mnie śledzi, ktoś mnie podgląda. Lecz jeśli nawet tak było, była to walka z nieuchwytnym, z zagadkowem X.
Sprawa przedstawiała się poważnie i ciężko. Co wiedziałem o czarnym adepcie? Wyliczę.
Stoi na czele zakonspirowanej organizacji i celem kontaktu urządza zebrania. Ma do swej dyspozycji willę pod miastem, w Konstancinie, w niej już nie bywa i zatarł za sobą wszelkie ślady. Prawdopodobnie nadal zgromadzenia odprawia w miejscu niewiadomem... i tu informacje się kończyły. Można było jeszcze dorzucić, że przedstawia się jako baron de Loves, o którym nigdy nikt nie słyszał i że nazwisko zapewne jest zmyślone. Lokator domku zwał się zgoła inaczej, jak sprawdziłem, a w rubryce policyjnej widniała adnotacja „wymeldowany niewiadomo dokąd“.
Z tak nadzwyczajnym i tak niezwykłym przeciwnikiem należało zmagać się niezwykłą bronią.
Zdecydowaliśmy się z Reną na krok, może dziwaczny. Dnia tego rano, telefonował do mnie dr. Habdankowski, proponując przysłać, celem badania, wcale nieznane jeszcze w Warszawie a niezwykłej mocy medjum. Medjum to, mężczyzna w sile wieku, miało zarówno zdolności jasnowidzenia jakoteż materjalizacyjne i w jego obecności, twierdził doktór, na którego zdaniu śmiało można było polegać, zachodziły zgoła supranormalne objawy.
Propozycji uchwyciłem się spiesznie. Prosiłem znanego lekarza o łaskawe skierowanie pomienionego pod moim adresem, dodając, że z całym pietyzmem próby doświadczalne uczynię. Medjum to, nazwiskiem Bolesław Forek (rzecz dziwna, że każde medjum zwie się podobnie: Guzik, Fronczak lub Forek) z zawodu ex robotnik garbarski, miał się stawić o godzinie 7 wieczór.
W ciągu dnia wpadła mi myśl może nie nowa, lecz śmiała. Zatelefonowałem do Reny, czy nie zechciałaby ona na seansie tym, ściśle intymnym, bo w obecności nas dwojga i Forka, być obecną. Nadmieniłem, iż być może postawię parę pytań rewelacyjnych, starając się skomunikować z tamtym światem, w pierwszym rzędzie nawiązać kontakt ze zmarłą.
Panna Łomnicka zgodziła się chętnie; dla tego też w pokoju o przyciemnionych światłach oczekiwaliśmy na przybycie duchowidza.
Przeglądała jakieś ilustracje, ja czyniłem nieodzowne przygotowania, ustawiając nafosforyzowane ekrany i szykując arkusze papieru do automatycznego pisma.
Milczenie przerwała Rena, wyrzucając z siebie nurtującą myśl.
— A czy podobne eksperymenty już były robione z pomyślnym skutkiem? — zapytała.
— O tak — odparłem — z bardzo pomyślnym. W Ameryce w 1848 r. duch zamordowanego kupca Ryana oznajmił młodej dziewczynie Katy Fox miejsce gdzie się znajdowały w piwnicy zakopane jego zwłoki. Kamil Flamarion w swej książce „Po śmierci” a w ślad za nim włoski uczony Ernest Bozzano opisują, jak, podczas seansów, otrzymywali komunikaty od nieżyjących, komunikaty wyjaśniające najprzeróżniejsze sprawy na ziemi. Zjawa pewnego młodego porucznika francuskiego wprost wskazała na swego zabójcę i na miejsce, gdzie się ukrywa... Eksperyment, który dziś uczynić zamierzam, nie jest czemś ani tak dalece nowem, oryginalnem, ani niemożebnem...
Ostatnie słowa przerwał dzwonek. Biła godzina siódma.
— Otóż i on! Punktualny!
Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna, o typowym wyglądzie. Dość wysoki, nawet nieźle zbudowany, twarz miał bladą, bez wyrazu, zdradzającą pewne przemęczenie. Przygarbiony, głowę jakby z przyzwyczajenia, pochylał na piersi.
— Z polecenia pana doktora... — zaczął.
— Wiemy, wiemy — przerwałem — oczekiwaliśmy z niecierpliwością! Pozwoli pani, że przedstawię: nasza przyszła znakomitość — pan Forek.
Gdy całował wyciągniętą rękę panny, zapytywałem, znając obyczaje medjów.
— Może przed seansem pragnie pan swe siły pokrzepić? Może kieliszek rumu, lub lekka przekąska...
— Dziękuję — wymawiał się — ja tam nigdy, chyba...
Napełniłem większy kieliszek. Wychylił i obtarł usta chustką. Przysunąłem talerz z przekąskami.
— Pan dawno w Warszawie?
— Et! parę dni! Ja wileński. Z trzy miesiące temu jęło straszyć u nas doma. Żona płacze, że cosik przeszkadza. My do księdza. Ksiądz posłał do doktora. Posadzili mnie oni, poczęli badać, uśpili. Powiadają: medjum. Posłali z listami do Warszawy. Był u profesora Habdankowskiego, seansował parę razy...
— I coż tam było?
— Tać śpię! Wiedzieć nie mogę! Mówili bardzo straszno.
Jest to typowem u medjów, szczególniej mało inteligentnych, że nie interesują się zupełnie przebiegiem posiedzeń, nie interesują się objawami, jakie podczas ich snu zachodzą. Do tej specyficznej psychologji byłem zdawna przyzwyczajony i nie zdziwiła mnie ona zgoła.
Widząc, że Forek ukończył spożywanie zaproponowałem:
— Sprobujemy?
— Na to i przyszedł — odparł apatycznie — gdzie mam siadać?
Wskazałem duży wygodny, skórzany fotel. Potem zważywszy, że seans miał się odbywać przy świetle, wszystkie więc ruchy uczestników były widoczne, przywiązałem jedynie nogi Forka cieniutką wstążeczką do nóg fotelu. Przysunąłem niewielki mahoniowy stoliczek i zajęliśmy miejsca z Reną po obu jego stronach. Pochwyciliśmy pośrednika zaświatów silnie za ręce.. i zapadła cisza.
Medjum stopniowo poczynało zasypiać. Powieki zamykały się, głowa pochylała na piersi. Zakołysał się parę razy i z westchnieniem opadł na stół. Kurczowo zaciskał nasze dłonie, dreszcze przebiegały jego ciało.
— Śpi! — zauważyła półgłosem Rena.
Teraz dopiero rozpoczynał się seans istotny. Należało oczekiwać pierwszych objawów.
Rzeczywiście, po chwili, jak gdyby o poręcz fotelu, rozległo się leciutkie stukanie.
— Powiedz kto jesteś?
Cisza.
— Odpowiedz nam! Czy jesteś obecny?
Usłyszeliśmy jedno mocne stuknięcie, co w myśl alfabetu spirytystycznego oznacza: „tak.”
— Czyś nam blizki?
Jeszcze potężniejsze uderzenie.
— Boże! — wyszeptała Rena.
— Czy możesz nam odpowiadać?
Trzy dźwięki — znak negacji.
— Czy ci kto przeszkadza? Może która z osób obecnych?
Cisza.
— Może światło? Czy mamy je zgasić?
Jedno stuknięcie.
Nie jestem zwolennikiem seansowania po ciemku. Uważam, że nawet, gdy mowy być nie może o chęci oszustwa ze strony medjum, powoduje brak światła silne naprężenie nerwowe i stwarza nastroje, podatne do halucynacji. Tem nie mniej żądanie było tak kategoryczne a chęć skomunikowania ze stukającą siłą wielka, iż nie namyślając się chwili, powstałem i przekręciłem kontakt elektryczny.
Powróciłem po ciemku, pochwyciłem rękę panny Łomnickiej i duchowidza. Zamarłem w oczekiwaniu. W głębokiej ciszy, śród niebywałego naprężenia, słychać było jedynie bicie naszych serc. Żaden szmer niedobiegał z zewnątrz. W takich momentach ma się wrażenie, że się jest odciętym od świata.
Nagle ponad głową medjum zatańczyły światełka. Zrazu nikłe, blade, niepewne, formowały się jakby w niejasny zarys, kontur ludzkiej twarzy.
— Jesteś?
Niewyraźna mgławica świetlna zbliżała się do Reny, coś nieuchwytnego o dwóch płomiennych, gorejących oczach. Cichy szept powiał po pokoju.
— To ja!
— Kto ty? Powiedz?
— Ja! Mary!
— Ty? Mary? ty.....
Zadźwięczał lekki odgłos pocałunku. Niewidoczne wargi przyciskały się do czoła mej sąsiadki.
— Mary! Pocoś to zrobiła?
— Musiałam... musiałam...
— Mary! Czy masz siłę powiedzieć nam wszystko?
— Trudno mi... postaram się...
— Kim jest on?
— To takie straszne... nie żądajcie...
— A jednak, jeśli możesz, powiedz! Tu chodzi o Renę!
— Trudno mi... postaram się... czekajcie...
— Mary! Pamiętasz swe notatki, coś mi przekazała?
— Tak...
— Kładę je na stole — wyciągnąłem zeszyt z kieszeni — może ci łatwiej będzie...
— Tak...
— Powiedz choć jedno... gdzie teraz jest... co zamierza?
— On teraz jest... jest w...
Nagle głos się urwał. Poczułem jak medjum jęło się wić w konwulsjach. Rzężało, rzucało się niespokojnie. Ręka Forka, dotychczas nieruchomo spoczywająca w mej dłoni, nagle pochwyciła mnie z niezwykłą siłą, czułem, że jego palce wpijają się w moje ramję, sprawiając fizyczny ból. Nie uważałem na to, zdecydowany za wszelką cenę, uzyskać ostateczną odpowiedź.
— Mary!.... jesteś?.... dokończ.... jest w..?
Medjum coraz niespokojniej rzucało się na swem miejscu, głowa biła o stół, ciało przebiegały skurcze.
— Jeszcze ostatni wysiłek! — zawołałem.
— Mary, przez miłość siostry, mów!
Głos z zaświatów milczał, natomiast rozległ się przeraźliwy krzyk Forka.
— Nie... ja... dłużej nie mogę... on... mnie... zabije...
W tej chwili usłyszeliśmy stuk upadającego ciała.
Podbiegłem do kontaktu elektrycznego. Zabłysło światło. Nieszczęsny Forek leżał na podłodze zemdlony.
Pochwyciłem flakon z wodą kolońską, począłem cucić. Na szyji były widoczne pręgi, jakby pochodzące z uścisku zaciśniętych palców. Powoli przychodził do siebie. Błędnym wzrokiem zatoczył po pokoju, po Renie i po mnie. Z trudem podnieśliśmy go z podłogi, sadowiąc na wygodnej otomanie.
— Może szklankę wody?
Duchowidz sączył napój powoli, dzwoniąc zębami o szklankę i przerażonym wzrokiem rozglądając się dokoła.
— Tylko Najświętszej Pannie Ostrobramskiej dziękować, żem żyw wyszedł — obmacywał napuchniętą szyję — szkaplerz był! Za nic więcej seansować nie chcę!
— Co się panu właściwie stało?
— Poczuł ja... śpię a nie śpię. Jestem rozbudzony a jednak w transie. A nademną stoi wielki czarny cień. Koszmarne palce ściskały gardło, cień syczał „przestań, bo zaduszę!”
Chciałem się wyrwać z uścisku — nie mogłem. Chciałem krzyknąć — głosu nie dobyć. Słyszałem wszystko, co się działo a ruszyć siły niema. Ostatnią mocą, nie wiem jak zawołałem, że mnie zabije... Co potem było, nie wiem, nie pamiętam. Ocknął się dopiero, kiedy państwo pochylali nademną... Oj dobrze mówili wileńskie ludzie, żeby w te sztuki czartowskie nie leźć.....
Spojrzeliśmy na siebie wzajem z Reną. Wróg, z którym walczyć zamierzaliśmy był istotnie wszechpotężny. Snać posiadał dar t. zw. „wyjścia astralnego” i mógł w eterycznej postaci dowolnie wchodzić w świat duchów, reagować na grożące niebezpieczeństwo, zdusić w zarodku niepożądane rewelacje.
— Zmęczony jestem, bardzo zmęczony — jęczał medjum — pozwólcie oddalić się! Toć i tak dziś więcej nic nie będzie! Ledwie cały ostał.. Tfu!...
Nie zatrzymałem Forka dłużej. Wcisnąwszy umówione honorarjum do ręki, przeprowadziłem zataczającego się do przedpokoju i ubrałem w palto. Gdy zamknąłem drzwi za nim starannie, powróciłem do panny Łomnickiej, by swobodnie omówić zaszłe wypadki. Siedziała zgnębiona, wciśnięta w róg otomany, przy oczach trzymała chusteczkę.
— To takie straszne — szeptała śród łez — takie potworne! Biedna siostrzyczka! Pragnęła się porozumieć z nami!
— Czarny adept — przerwałem — musiał przewidzieć niebezpieczeństwo. Zapewne o pamiętniku panny Mary nic nie wiedział, lecz pragnął przekonać się, co zamierzamy, co pragniemy uczynić. Śledził i pilnował zdala. Jak pająk wyciągnął swe ramiona, szukał i natrafił na eksperyment przeciw niemu ukuty. Groźny to przeciwnik i poczynam wierzyć w jego hyperfizyczne właściwości. Dokonał wywiadu w ciele astralnem i ten jego sobowtór sparaliżował, unicestwił nasze usiłowania.... Ciężka to będzie walka, bardzo ciężka... bo nierówna. Silniejszy on, groźny, lecz nie należy opuszczać rąk... W każdym razie przekonał się, że również nie jesteśmy bezbronni.... że mamy dowody przeciw niemu, mamy obciężające go niebywale zapiski... Dopóki ten dokument w naszem ręku liczyć się on musi i wie, że niema sprawy wygranej....
— Gdzie są notatki? — zapytała Rena.
Rozejrzałem się dokoła. Spojrzałem na stół. Pamiętnika nie było. Tam jednak na pewno powinien się był znajdować.
— Przecież położyłem go podczas seansu...
— I ja takie odniosłam wrażenie — potwierdziła.
Rozpocząłem poszukiwania. Bezskutecznie. Tymczasem doskonale pamiętałem, żem go niedawno miał, że ściskałem kurczowo, gdy zadawałem pytania zjawie. Uczernione końce palców świadczyły, że spotniała z gorąca, czy zdenerwowania dłoń zachowała ślad liter kreślonych atramentem.
— Nic nie rozumiem... czyżby....
Już chciałem snuć nadprzyrodzone wnioski o możliwości dematerjalizacji notatek, o zrabowaniu ich przez astral wroga, o niezwykłości sposobu w jaki pochwycone zostały, gdy nagle zabrzmiał telefoniczny dzwonek.
— Hallo! Kto mówi?
— Tu mówi — usłyszałem odpowiedź — medjum Forek. Bardzo pana przepraszam za zawód, że na czas przybyć nie mogłem.... ale pozwolił sobie ktoś, w stosunku do mnie na złośliwy żart... Zostałem wezwany do umierającej jakoby siostry, do Pruszkowa, która jak się okazało jest zupełnie zdrowa....
— Co pan mówi?
— Nic nie rozumiem, kogo się łobuzerskie figle trzymają? Straciłem cztery godziny czasu. Doprawdy trzeba być łajdakiem bez serca, żeby podobne zwodzenia urządzać... Czy można obecnie przyjechać do pana? Może za późno?
— Niestety! — odpowiedziałem podnieconym głosem — istotnie za późno! Umówimy się na kiedyindziej. Chwilowo jestem zmęczony. Żegnam.
Zapewne dobrze musiał być zdziwiony moim niezbyt uprzejmym tonem, prawdziwy pan Forek i dzień dzisiejszy zaliczył do dni pechowych swego żywota, lecz doprawdy na ton uprzejmiejszy w danej chwili, nie sposób było się zdobyć.
Drżałem cały.
— Słyszała pani? — wykrzyknąłem.
— Słyszałam!
— Domyśla się pani kto z nami seansował?
— Domyślam!
— I kto nam ukradł najbezczelniej pamiętnik Mary, nie w żadnej astralnej postaci, tylko jako człowiek z krwi i kości?
Skinęła głową.
Naszem medjum był straszliwy czarny adept!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.