Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Na pierwszy rzut oka, postać Ewiina nie sprawiała ujmującego wrażenia. Czarne gęste włosy, spadające ma czoło, gęste, krzaczaste brwi, czarna broda, którą zapuścił w czasie wandejskiej wojny, nadawały jego obliczu srogi wyraz — jedynie łagodne spojrżenie i poważny, słodki uśmiech czyniły tę surową postać bardziej ujmującą.
Strój, jakiego używał barom podczas morskich wycieczek, nie różnił się od zwykłego stroju majtków i rybaków tej części Francji: spodnie miał szerokie, z żaglowego płótna, kurtkę z grubej wełny, z kapturem — w tym też ubiorze wszedł do kuchni. Mimo ulewnego deszczu nie spuścił kaptura; był blady, włosy na czole miał pozlepiane i zmoczone; z ubrania woda ciekła mu strumieniami.
Wchodząc, z pośpiechem zamknął drzwi za sobą, jakoby go ktoś ścigali.
Wszedł tak gwałtownie, przytem postać jego zdradzała taką trwogę, że Les-en-Goch aż chwycił za karabin.
— Co się stało, jaśnie wielmożny baranie? — wrzasnął stary bretończyk, biegnąc ku swemu pen-kan-ger‘owi.
— Najświętsza Panienko z Falgoat! Czyżby jaśnie panu groziło jakie niebezpieczeństwo?... — załamała ręce Anna-Joanna.
Słowa te, zdaje się, przywróciły Ewinowi przytomność; rozejrzał się dokoła, dotknął ręką czoła, jakby zawstydzili się dziecinnego przestrachu. Usiłując się uśmiechnąć, rzekł do Les-en-Gocha:
— Zgadnij, kogo tu nie wpuszczę?
Bretończyk spojrzał ze zdziwieniem; Ewin uśmiechnął się jeszcze i dodał z wymuszoną wesołością, spuszczając zasuwkę:
— Mnich czerwony mnie ścigał.
Mimo tego żartu, wciąż wyglądał, jakby nie mógł jeszcze przyjść do siebie.
— I czy pana dopędził? — zapytał bretończyk z całą powagą, święcie przekonany o możliwości podobnego spotkania. — Spójrz, wielmożny baronie, przecież masz spodnie krwią zbroczone!
— Najświętsza Panienko, święta Brygido... nasz pan raniony... moje dziecię! — wykrzyknęła Anna-Joanna, chcąc rzucić się w objęcia swego młodego pana.
Ewin, po raz pierwszy chyba w życiu, odsunął delikatnie starą piastunkę i, nie odpowiedziawszy jej ani słowa, usiadł przy ogniu.
Stary szuan, także w milczeniu, długo przyglądał się krwawym plamom na ubraniu Ewinia, zmytym już mocno przez wodę; wreszcie rzekł z wielką ulgą do żony:
— To nie jego krew... chodzi dobrze i niepodobna, by był ranny w nogę.
— Bogu dzięki, jeżeli to nie jego krew... może jakiego wroga przyszło mu pokonać — rzekła Anna-Joanna i przeżegnała się.
Ubranie Ewina było tak przemoczone, że dłuższy czas drżał z zimna.
— Może zechce pan zmienić ubranie? — spytała go piastunka.
Ewin jakby nie dosłyszał; wówczas Anna-Joanna zbliżyła się doń i powtórzyła pytanie, kładąc zaś lekko rękę na ramieniu Ewina, dodała:
— Niepodobna przecież, żeby pan pozostawał dłużej w tych sukniach, zupełnie przemoczonych... Co za straszny deszcz!...
Po kilku jeszcze chwilach posępnego milczenia, Ewin ocknął się wreszcie i rzekł, jakby sam siebie chciał uspokoić:
— Jeżeli listopad nazywają miesiącem czarnym, to maj nazywają miesiącem kwiatów... Trzeba mieć kapuścianą głowę, żeby się tak lękać... Czyż nie wyszedłem cały z największego niebezpieczeństwa?.. Jeżeli Mor-Nader jest warjatem i to kiepskim, to jeszcze z tego nie wynika, żeby miał być czarnoksiężnikiem... Dalej, Anno-Joanno, daj mi wieczerzę — dodał po chwili, prawie zupełnie już ochłonąwszy ze wzruszenia — a potem jeszcze mi przyszykuj trzy czary wina grzanego — wypiję z tobą i z Les-en-Goch‘em.
— Wypijemy za twoje zdrowie i szczęśliwy powrót, jaśnie wielmożny baronie! — ucieszył się szczerze bretończyk.
— Ale też w takim czasie puszczać się na morze! Na morze... i to jeszcze z tym Mor-Naderem... Najświętsza Panienko z Falgoat! — lamentowała jeszcze Anna-Joanna, krzątając się nad przygotowaniem wieczerzy.
Nazwisko sternika przykre wywarło na Ewinie wrażenie; twarz jego zasępiła się na nowo, ale silił się na wesołość.
— Przeciwnie, moja kochana, na morzu zawsze lepiej z czarownikiem, który powiada, że go z burzą djabli swatają. Przyznam zresztą, że dziś pani burza niezbyt łaskawie potraktowała swego oblubieńca, skoro go wygrzmociła do krwi.
— Aż do krwi, panie baronie?
— Alboż nie zauważyłeś śladów na moich spodniach... to właśnie...
— Tak, panie.
— Widzisz, Les-en-Goch; maszt nam się złamał, a kiedyśmy chcieli podnieść go, ogromny bałwan uderzył w łódź; Mor-Nader potoczył się i... i... Skaleczył się w czoło. Szczęściem mniej krwi utracił, niż bólu doznał.
Chociaż Ewin mówił to z wielką pewnością, lecz, nie przyzwyczajony do kłamstwa, jąkał się okropnie.
— Więc pan baron był w łodzi sam jeden... z Mor- ader‘em?
— Alboż potrzebowaliśmy pomocy? Od jakiegoż to czasu ja i Mor-Nader nie jesteśmy zdolni do kierowania taką łupiną z orzecha?
— I Mor-Nader w taką pogodę powrócił sam na wyspę Sein?
— Nie, nie... — odpowiedział Ewin z pewnem pomieszaniem. — Wysiedliśmy w Kerer; Mor-Nader przenocuje zapewne u Legal‘a, rybaka.
— Więc jest pan pewny, panie baronie, że ten... spędzi noc u Legal‘a?
— Nie ze wszysitkiem... jednak tak sądzę — odpowiedział Ewin z niecierpliwością; później zaś dodał jeszcze — no, mój stary towarzyszu broni, pozwól mi zrzucić te suknie, które(ważą conajmniej sto funtów i których, jak ci mówiłem, czerwony mnich[1] dotknął.
Les-en-Goch zbyt głębokie miał uszanowanie dla swego pen-kan-ger‘a, aby mu się miał naprzykrzać pytaniami co do przyczyny przestrachu, jaki zdradzał Ewin przy wejściu do zaimku.
Zaraz po wieczerzy Ewin udał się do swego pokoju i starzy słudzy pozostali w kuchni sami.
Les-en-Goch, zamyślony, w milczeniu palił fajkę przy kominie.
Anna-Joanna, wiedząc, że napróżno byłaby usiłować wszcząć rozmowę, kiedy mąż duma, usiadła smutna przy kominie, bo tajemne przeczucie mówiło jej, że mab-mei-brin, musiał walczyć z innem jeszcze niebezpieczeństwem, prócz burzy.
Nagle Les-en-Gach zgasił fajkę, schował ją do kieszeni, podniósł się, wziął karabin, obejrzał zamek i powoli skierował się ku wyjściu z kuchni.
Już mając wyjść, zatrzymał się, przystanął i, po chwili rozwagi, położył karabin z powrotem na miejsce i znowu wpadł w zamyślenie.
Anna-Joanna nie spokojnie patrzyła na przygotowania męża; odgadła jego zamiar.
— Les-On-Goch,, czy chcesz iść do rybaka Legal‘a, dla ukarania Mr-Nadera? Och, nie czyń tego, proszę cię... jeżeli działał na szkodę naszego pana, sann Bóg go za to ukarze.
Bretończyk, zdziwiony domyślnością żony, odrzekł powoli:
— Człowiek jest i winien być narzędziem woli Bożej i kary.
— Les-en-Goch — zawołała Anna-Joanna z przestrachem — ale chyba nie będziesz zabijał Mor-Nader‘a!... Niech sobie będzie winny, albo niewinny, ale daruj mu, tym razem przynajmniej!
— Nie wiem — Odpowiedział bretończyk.
Anna-Joanna poszła pod drzwi pokoju Ewina, żeby się przekonać, czy już śpi; nie dosłyszawszy żadnego szmeru, powróciła do kuchni, gdzie mąż jej modlił się na klęczkach, uklękła przy nim i wkrótce głębokie milczenie nocy zaległo stary zamek Treff-Hartlog.