Czarny miesiąc/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
EUGENJUSZ SUE
Czarny Miesiąc
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1930
|
Od zachodu wieje wściekły, zimny wiatr; czarne chmury pokrywają niebo, słońce zachodzi w krwawej aureoli, rzucając bladawe światło, smutne, jak ostatnie pożegnalnie, na granitowe skały Bretanji.
Ocean huczy, noc zbliża się powoli; zielone bałwany tracą swą matową przezroczystość, ciemnieją i stają s:ę bardziej jeszcze wzburzone — rozbijają się z hukiem i piana ich bieleje, w miarę, jak ciemność okrywa wody.
W dali od brzegu, który bałwany obsypują pienistym śniegiem, widać lekką szalupę, ginącą w nieskończoności rozigranego morza.
Niekiedy żagiel tej łupiny, miotany wichrami, schyla się, aż dotyka szczytu bałwanów, wielkich, jak góry — potem z powrotem stacza się w otchłań, potem znów wyskakuje na grzbiet fali, a za chwilę znowu spada w ciemną przepaść.
W miarę jak się ściemnia, wiatr huczy coraz mocniej i morze coraz burzliwiej się pieni.
Wśród zapadającego zmroku można jeszcze dojrzeć dwóch ludzi w łodzi, która, nim dopłynie do brzegu, zostanie chyba, zdawałoby się, ze dwadzieścia razy pochłonięta przez burzliwe morze.
Jeden z nich trzyma silną ręką ster; człowiek ten nazywa się Mor-Nader, jest zaś sternikiem, z pobliskiej wyspy Sein[1].
Powiadają, że Mor-Nader ma dar przewidywania i lękają się go. Przepowiada on przyszłość, zaś przepowiednie jego są przeważnie smutne i prawie zawsze się sprawdzają. Mówi językiem poetycznym, jak język bardów Aroryki[2], których pieśni do dziś żyją.
Mor-Nader jest już stary; białe włosy, któremi wiatr powiewa, okrywają mu głowę; cała powierzchowność jego robi wrażenie szorstkie; piersi i ręce ma obnażone, twarz to dzikim wyrazie — oczy ma okrągłe, siwe, jakby nieszczęście wróżące, głos zaś jego, donośny, grobowy, rozlega się wśród burzy i huku bałwanów. Wraz z niebezpieczeństwem, grożącem łodzi wzrasta jego zapał i śpiewa smutną, złowróżbną pieśń w starem narzeczu galijskiem, które do dziś przechowało się na tym niegościnnym brzegu[3];
Evid aonn mé nam eur ket,
Meur ked aonn da vout laret
Evid aonn mé nam eur ket,
Armrev awaléh er — onn me bet.
- (Nie wiem, co znaczy bojaźń, ani trwoga; mnogie lata już przeżyłem; nie wiem, co znaczy bojaźń, ani trwoga i nie straszą mnie drogi, które mam jeszcze przebyć na tym ziemskim świecie).
- (Nie wiem, co znaczy bojaźń, ani trwoga; mnogie lata już przeżyłem; nie wiem, co znaczy bojaźń, ani trwoga i nie straszą mnie drogi, które mam jeszcze przebyć na tym ziemskim świecie).
Drugim człowiekiem, siedzącym na przodzie łodzi, jest młodzieniec — nazwisko jego brzmi — Ewin de Ker-Elliot.
Młodzieniec ten jest panem starego zamku Treff-Harttog, który wznosi śpiczaste dachy i granitowe, potężne mury w pośrodku mgieł na szczycie samotnej Czarnej Skały.
Zamczysko to groźnie spogląda na zatokę Topielców i na rafę Konania — takie są nazwy topograficzne w tym posępnym kraju.
Ewin jest młody; wiatr miota jego czarnemi włosami; rysy ma męskie, surowe, wzrok wlepił w oblicze Starca..
Młody pan słucha ponurych pieśni Moir-Nadera, słucha ciekawie i z trwogą. Smutny, lecz przyjemny uśmiech łagodzi niekiedy posępność jego twarzy.
Sternik ukończył pierwszą zwrotkę ponurej pieśni; wówczas Ewin rzekł mu:
— Powiedziałeś mi, że teraz dowiem się o swem przeznaczeniu? Rozum mi wskazuje, że w rzeczywistości nic o niem nie wiesz, jak wogóle o wszystkiem co jest tajemnicą dla reszty ludzi — rozum mi powiada, że mnie zwodzisz, a jednak jestem tak słaby, że z niecierpliwością czekam twych słów. Dlaczego mówiłeś, że przepowiesz mi /przyszłość dopiero na morzu? Mów, mów; burza już się zbliża i będziemy musieli myśleć o łodzi, jeżeli nie chcemy, aby nas czarci wzięli.
Mor-Nader, jakby odpowiadając na pytanie Ewina, zaczął znów śpiewać:
Deuz fors pérra a chvarvezo
Pez a zo Mlet, a vezo;
Red é d’aun holl mervell tor gwes,
Kent évid arzew eun — divez.
- (Cóż mię obchodzi me przeznaczenie — niepodobna cofnąć go, ani zmienić; czy śmierć imię czeka bliska, czy daleka, niepodobna mi przed nią uciec).
- (Cóż mię obchodzi me przeznaczenie — niepodobna cofnąć go, ani zmienić; czy śmierć imię czeka bliska, czy daleka, niepodobna mi przed nią uciec).
— A więc przepowiadasz mi bliską śmierć? — zawołał Ewin.
— A cóż to kogo może obchodzić... wszakże jestem starym cymbałem i oszustem... — odpowiedział starzec z dziką ironją.
— Mów, mów!
— Nie... przecież jestem kłamcą? nie, nie, ja nie mogę wyczytać przecież tak bliskiej śmierci z tak młodocianych rysów.... — Powiesz może...
— A gdybym powiedział: Ewinie de Ker-Eliot, módl się, albowiem za chwilę morze cię pochłonie — na coby ci się taka przepowiednia przydała... przecież wcalebyś mi nie wierzył. Lepiej ci powiem: Ewinie, będziesz żył długo, szczęśliwie, będziesz miał żonę, dobrą, jak baranek, łagodną, jak gołębica i będziesz patrzył w spokoju i radości na zabawy swych wnucząt. Takim przepowiedniom to ludzie wierzą...
I starzec znowu dziko się roześmiał.
Młodzieniec, mimo całej swej odwagi, trwożliwie spojrzał na starca; myślał, że już wpada pod wpływ jego ponurego szaleństwa i żałował, że się jemu właśnie powierzył.
— Co chcesz powiedzieć, Mar-Naderze? jeżeli rzeczywiście zagraża ani jakie niebezpieczeństwo, to wytłumacz mi, jak się należy.
Wówczas starzec zawołał straszliwym głosem:
— W jakim miesiącu umarł dziad twój, Ewinie de Elliot?
— W czarnym[4] — odpowiedział Ewin.
— A w jakim miesiącu umarł twój ojciec, Ewinie de Ker-Elliot?
— W czarnym — odpowiedział młodzieniec, drżąc mimowoli.
— A jaki teraz miesiąc mamy, jaki, Ewinie de Ker-Elliot?
— Czarny — odpowiedział Ewin półgłosem, po chwili zaś zawołał:
— Sterniku, sterniku, patrz — czy widzisz tę ogromną falę?... Czyżbyś chciał zatopić mnie, wraz ze sobą.. czyżbyś chciał teraz...
Nie mógł dokończyć; olbrzymi bałwan uderzył w szalupę, napełniając ją wodą.
Mor-Nader nie wypuścił steru, ze spokojnem czołem, z bacznem okiem, niezatrwożony ani na chwilę, wytrzymał okropne wstrząśnienie.
— Jeszcze jeden! — zawołał Ewin na widok drugiej fali, jeszcze większej. — Doprawdy, jutro ciała nasze znajdą na piasku wybrzeża.
— Tak, zapewne... zimne twoje ciało znajdą na piaszczystym sztrandzie... wodorosty obwiją twe skronie... i to będzie twój wieniec pogrzebowy... — odrzekł starzec — jeśli masz zaraz umierać, to zaraz umrzesz... czarny miesiąc zawsze będzie czarnym miesiącem...
Mé wel as mor waorh émp tout,
Ken a gren am aot gant ar spont
Hen trem gwenn ewid and erc‘h gann
Em hé benn kerno a avyaut
(Wychodzi mi ima spotkanie koń morski[5],
Wszystko na brzegu drży przed nim...
Biały jest, jak śnieg, rozbija fale,
Rogi ma lśniące, jak ze srebra).
Umilkł, a ster prawie wypuścił z ręki.
Wtem nowy bałwan, jeszcze silniejszy od poprzednich, omal nie wywrócił czółna dnem do góry.
Ewin, obalony uderzeniem., podniósł się i groźnie huknął ma starca:
— Cóżto ma znaczyć — czy chcesz mnie zatopić, nędzniku?... Och, biada mi, biada! — po co ja się wdałem z tym obłąkańcem?
— Ależ nie, bynajmniej! — z ironją odparł sternik — przecież jestem tylko oszustem... przecież nie mogę widzieć iw obłokach tajemniczego pogrzebu tych, co mają wkrótce rozstać się z tym światem... nie, przecież ja nie mogę widzieć, jak śmierć ku nim ręce wyciąga... Ewinie de Ker-Elliot, czy kiedy, wpadając w otchłań, będziesz słyszał nad sobą huk bałwanów, to też nazwiesz mnie oszustem?... Ewinie de Ker-Elliot, czy widzisz, przy ostatniem światełku wieczora, ten ogromny bałwan, czarny bałwan, który leci, rycząc i potrząsając pienistą grzywą? — Oto zbliża się... huczy i mówi, grożąc: Nie, Mor-Nader nie jest oszustem, on to mnie przywołał, abym mógł wchłonąć w swe wnętrzności martwe ciało... Gdzież ono jest, o, już je widzę!...
Szał sternika doszedł do szczytu;’podniecony strasznym widokiem burzy aż do wściekłości, zaślepiony dziką dumą, gotów był poprostu do poświęcenia swego życia, byle przekonać Ewina o prawdziwości swej złowrogiej przepowiedni; Opuścił więc ster i stanął, wyprostowany, w tyle czółna.
Z rękami, założonemi na nagiej piersi, ze wzrokiem, jakby natchnionym, z czołem, groźnie zmarszczonem, zdawał się być złym duchem rozszalałego morza.
Krucha łódź, pozbawiona kierownictwa, po dwakroć stoczyła się w przepaść; rozległ się głuchy łoskot — coś białego zabłysnęło i znikło w głębokiej pomroce — to wiatr zerwał żagiel.
— Jesteśmy zgubieni! — wrzasnął Ewin.
I z rozpaczliwą wściekłością rzucił się na starca, usiłując pochwycić ster.
Szaleniec odepchnął go gwałtownie.
Zaczęła się pomiędzy nimi walka nad otchłanią, która w każdej chwili gotowa była pochłonąć ich wraz z łodzią.
Ewin zdołał ranić starca w czoło, aż mu krew popłynęła, lecz po chwili dostał taki raz w czoło wiosłem, że padł nawpół omdlały na dno szalupy. Przymknął oczy, poleciwszy się Bogu, leżąc, oczekiwał nieuchronnej śmierci w falach.
Szalupa, pozostawiona łasce Bożej, przeskakiwała tu i owdzie nad bałwanami.
Mor-Nader, z zakrwawionem czołem, z obłąkanemi oczyma, ukląkł, podniósł ręce i zaintonował jakiś ponury hymn:
Movvrangoz — lé lavar d‘i — me
Pétra c‘choavi gan, ou amé?
— Tal ann prenn — lu choavi gan in
He raoulag ru a fel d‘in
He raoulagard a yrapann net
Abék da cé enn deur tennet.
(Kruku morski, co trzymasz w dziobie?
Pewno głowę rycerza, abym mu ślepia
Wydarł, jak niegdyś on wydarł tobie,
Gdy cię pochwycił na wybrzeżu...
— Sterniku... djabelski sterniku!... Czy mię do piekła prowadzisz? — bełkotał Ewin, czując, że szaleństwo Mor-Nadera poczyna go opanowywać. — Gotów jestem umrzeć, czegóż ci jeszcze potrzeba?...
— No, co... czy oszust ze mnie... czym kogo zawiódł?... — mówi starzec, schylając pokrwawione czoło nad swą ofiarą, rozciągniętą nadal na dnie kołysającego się słabiej już czółna.
— Litości, litości... nie jesteś oszustem, bynajmniej nie jesteś!... Nim jednak zginę, ty, co wiesz wszystko, popisz się przede mną całą swą djabelską nauką — powiedz mi coto za tajemniczy portret... ta postać z czarnemi oczyma i bladem czołem, którą ujrzałem, jak widziadło i której wspomnienie ściga mnie bezustannie, jak wyrzut sumienia?
— To kwiatek czarnego miesiąca... jest to grobowy kwiatek... więcej nie dowiesz się... przed czasem... — odpowiedział sternik.
Wtem nowa fala runęła na czółno. Ewin, zalany wodą, przywalony do dna, stracił wszelką możność ruchów; łódź znowu była bliska zatonięcia.
Wtem głośniej jeszcze zabrzmiał znowu dziwaczny, ponury śpiew Mor-Nadera:
Na te louarnne tarar di — mé,
Petru c‘ hoavi gan — ou a mé?
He galon a c‘ choavi gan — i?
Oa — Ken d‘ gwiv vel ma hani...
Na te lavav d‘i — me tousek
Petru rez aré korn hereck?
Me a zo ana‘ nem laket
C’hontoz he ene da zonet...
(A ty wilku, co masz w paszczy?
Wydarłem jego serce...
Okrutne, nieczułe serce junaku...
A tobie, jaszczurko, co się dostało.
W twój chytry pysk?...
Jego dusza — oto wszystko.
Całe zachodnie wybrzeże Bretanji, od Brest aż do Nantes, w ujściu Loary, jest nieurodzajne i dzikie; widok jego, chociaż chwilami prawdziwie majestatyczny, nie jest zbyt miły dla oka.
Pomiędzy skaliste przylądki Karnavan i Rar wrzyna się zatoka, zwana zatoką Topielców — dalej rozciąga się wybrzeże, albo mielizna Konających i skała Nieboszczyków. Złowróżbne te nazwy przypominają, jak niebezpieczną jest żegluga na wybrzeżach tej ponurej krainy, zwłaszcza w okresie panujących w końcu jesieni, wiatrów zachodnich w tym sensie przesąd bretończyków o czarnym miesiącu ma pewną podstawę. Krew w żyłach ścinająca scena, jaką opisaliśmy powyżej, nastąpiła właśnie w tych strasznych okolicach.
Tu i owdzie, ma szczytach ogromnych skał, tworzących brzeg Armoryki, piętrzy się jeszcze kilka średniowiecznych zamczysk bretańskich, o granitowych murach i spiczastych dachach. W pobliżu małego miasteczka Saint-Michel, wznoszącego się nad zatoką Topielców, stał, wspomniany już przez nas zamek Treff-Hartlog, starożytna siedziba baronów de Ker-Elliot — jednego z najstarszych i najbardziej poważnych rodów Bretanji.
Trudno dziś pojąć doprawdy, w jakim celu założyciele Treff-Hartlogu wystawili swą warownię w miejscu tak dzikiem i samotnem. Granitowe mury zdawały się stanowić jedną całość ze skałami — kolor miały czarny, mech je okrywał były już mocno poodrapywane. Główna część zamku — siedziba samego barona,,’wizinosiiła się pośrodku dziedzińca, iwysadzonego jodłami, i modrzewiami, niegdyś symetrycznie podcinanemi, oddawna jednak pozostawionemi samym sobie. Nad lewem skrzydłem zamku wznosiła się wysoka wieża, prawie całkowicie okryta splotami odwiecznego bluszczu; prawe skrzydło oddawna było ruiną.
Z tej strony, gmach wznosił się prostopadle nad morzem. Na trzy stopy poniżej wewnętrznego dziedzińca rozciągał się rodzaj tarasu, z którego widać było morze, skały i wąski kanał, oddzielający cyple zatoki Topielców od wyspy Sein; dalej rozciągał się już niezmierzony Atlantyk.
Posiadłości, należące do panów Treff-Hartlogu, rozrzucone były tu, i owdzie po dolinie, wpośród zielonych dębów, świeżą swą zielonością przerywających dziką monotonję niezmierzonych płaszczyzn — rodzaju stepu, jaki pokrywa całe wnętrze Bretanji poza skałami wybrzeża.
Obecny pan zamczyska; baron Ewin de Ker-Elliot, opuścił rano Treff-Hartlog i wybrał się na, wycieczkę na morze z Mor-Naderem, starym sternikiem z wyspy Sejn. Wiemy już o katastrofie, jaka zakończyła tę wycieczkę, na zamku jednak nie wiedziano jeszcze o niczem.
Było to właśnie w środku listopada 1838 roku; dzień był pochmurny, posępny. Zaczynało się już ściemniać kiedy dobry ogień, podsycany żywicznemu polanami dębowemi, płonął z trzaskiem na kominie ogromnej kuchni zamkowej.
Scena, którą teraz zamierzamy opisać, stanowiłaby wspaniały istotnie temat dla jakiegoś flamandzkiego malarza.
Ogromną izbę zamkowej kuchni, bieloną wapnem, oświecało jedno potężnych rozmiarów gotyckie okno, wysokie, a wąskie, z małych, zielonawych szybek, oprawnych w ołów. Mury izby, jak i całego zamczyska, były tak potwornej grubości, że we wnęce okna można było swobodnie postawić stół i stary fotel, wybity skórą, z olbrzymiemi poręczami.
Siedząc w tem krześle, stara Anna-Joanna, mamka pana zamku, przędła kądziel, paląc gipsową, wielką fajkę — zwyczaj, powszechny wśród starszych wiekiem niewiast Armoryki.
Ponieważ mrok już zapadał, połowa postaci Anny-Joanny zasunęła się już w cień i tylko połowę można było dostrzec na tle nawpół przezroczystego okna. Na głowie Anny-Joanny wznosił się wysoki czepek biały, mocno związany na pomarszczonem czole; gorset miała z niebieskiego sukna ze srebrnemi guzikami; spódnicę z grubej wełnianej, czerwonego koloru materji — całego tego stroju dziesiątki lat nie zmieniały.
Ciemność coraz głębiej zalegała kuchnię, walcząc ze światłem ogniska, które, drżąc, rzucało różowy blask na dębowy stół i szafę, napełnioną naczyniami fajansowemi i cynowemi, utrzymanemi we wzorowej czystości. Kilka płaskorzeźb, ordynarnej roboty, poprzybijanych gwoździami do murów, przedstawiało świętych patronów Bretanji, o dziwacznie dla francuza brzmiących imionach — świętego Gnehenoc‘a, świętego Hennoc‘a i świętego Goulvain‘a; największa zaś ze wszystkich płaskorzeźba, wymalowana z prostacką starannością, przedstawiała kapliczkę Falgout, słynną ze swego pustelnika — św. Sulënna — błogosławione to dziecię widniało na tej płaskorzeźbie w okazałej aureoli, pod spodem zaś obrazu można było odczytać słowa wielkiego maga średniowiecznego katolicyzmu — mądrego i świętobliwego Alberta Wielkiego[6]:
„Kredy Salënn wychodził żebrać po Lesnewen i okolicy, dwoma tylko słowami naprzykrzał się ludziom, bo stając w drzwi chaty, czy zamku, powiadał tylko: ave Maria — potem brał, co mu dano, powracał do pustelni i tam, u źródła, spożywał wśród modłów razowy chleb z wodą.
„W czasie największych mrozów, a mrozy w onej krainie srogie są, mały Salënn w nędznej swej, połatanej szacie, wdrapywał się dla rozgrzewki na drzewa, czepiał się gałęzi i, huśtając się, śpiewał: o Maryja, ma dziewico! — Kiedy zmarł w Bogu, znaleziono przy jego świętych zwłokach, liliję, o cudownym zapachu, na której złotem! literami było wypisane: O, Marjo!...
Reszta napisu była zatarta“.
Nie mogliśmy powstrzymać się od przytoczenia tu tego urywka jednej z najpopularniejszych z pośród niezlicznych, czasami pięknych, czasami dziwacznych legend starożytnej Armoryki — przytoczyliśmy go choćby dlatego, by zaznaczyć, że Anna-Joanna żywiła szczególne nabożeństwo właśnie dla tego świętego, w czasie zaś dzieciństwa Ewina de Ker-Elliot, uczyniła świętemu Salënnowi ślub.
Wiatr świszczał, wstrząsając oknem kuchni starego zamczyska, wielkie krople deszczu, pomięszane z gradem, biły po wątłych szybach, zdaleka zaś dochodził huk oceanu.
Anna-Joanna kilkakrotnie spojrzała z niepokojem w okno, aż wreszcie podniosła się cała i rzekła w bretońskiem, celtyckiem narzeczu, do osoby, całkowicie ukrytej w cieniu:
— Les-en-Goch, Les-en-Goch — co za czas dla naszego mabmeibrina!
— Deszcz i wicher!... Hm... Gorsze jeszcze przenosił nasz pen-kanger w lesie Menez-Chom — odpowiedział mąż Anny-Joanny — on to był bowiem — nie poruszając się ze swego miejsca.
Las-en-Goch był świetnym typem starego bretońskiego plemienia, dotąd jeszcze tak różniącego się od francuzów, silnego i nieugiętego, jak skały Artmoryki — plemienia! pełnego poświęcenia, męstwa, przesadnej pobożności, łączącej się z cudackiemu przesądami, pełnego ducha wierności, i ducha buntu, plemienia milczącego, a zarazem niezaprzeczenie pojętnego.
Siedząc przy samym kominie, Les-en-Goch palił fajkę w poważnej zadumie. Blask ogniska padał na jego twarz ogorzałą od słońca i posiekaną przez wichry i słoty Atlantyku.
Był to mężczyzna już przeszło pięćdziesięcioletni, lecz ta żywotna rasa nie wcześnie się starzeje i dotąd zachował średnią tuszę, siłę i zwinność — jedynie jego długie, czarne włosy zaczynały już siwieć. Niskie czoło, dolina szczęka silnie wystająca, oczy zapadłe, czarne i przenikliwe, nos, nieco zgarbiony, cała powierzchowność stateczna i budząca respekt, wskazywały na charakter twardy i rozważny. Założywszy nogę na nogę, zgarbił się, oparł rękę na kolanie, podbródek na dłoni drugiej ręki i powoli pykał z wielkiej fajki. Postać jego, w długim kaftanie i szerokich.spodniach, malownicza rysowała się na tle ogniska.
Wielki kundel ze śpiczastemi uszami, powalanie usiadłszy na tylnich łapach obok swego pana, delektował się ciepłem komina, niekiedy zaś, z ukontentowania, powoli i majestatycznie zamiatał podłogę długim, kudłatym ogonem.
Aby nic nie pominąć w kontrefekcie męża Anny-Joanny dodamy jeszcze, że na szyi nosił sporo relilkwij, zawieszonych na rzemyku. Twarz miał prawie bez zarostu, policzek i czoło przecinała mu głęboka blizna. Nosił zwykle niski kapelusz z ogromnemi skrzydłami, pas z czerwonej wełny i ogromne drewniane soboty — obuwie, wspólne chłopom całej Francji.
— Co za deszcz, co za deszcz! — odezwała się znowu Anna piastunka — jak nasz pan mógł wyjechać na morze w taką zawieruchę?... Ach, Les-en-Goch — nie wiem sama, ale Ewin od niejakiego czasu zgoła jakby do siebie niepodobny. Nie dlatego by, brońcie mnie wszyscy święci — aby miał stać się gorszy, niż dawniej — ale budzi jakiś posępny!...
— Les-en-Goch, co mu może dolegać?
Stary bretończyk nic nie odpowiedział tylko mocniej dym z fajki pociągnął.
— Czemu mi nie odpowiadasz nic, Les-en-Goch... widzę przecież, że i ty nad tem medytujesz?... Alle, mój Boże, co za zawierucha!... GCy słyszysz, jak morze huczy?... — dodała Anna-Joanna, dorzucając ogromną kłodę do ognia. — Mój mab-meibrin wyszedł od samego rana, a tu deszcz leje i leje — niechże przynajmniej, jak wróci, zastanie dobry ogień!
— Oho, nasz pen-kan-ger to wytrwałe panisko — kiedy leżał w lesle na ziemi, ostatni zrywał się, by się cofnąć, gdy żołnierze poczynali strzelać do nas, jak do willków.. Och, wtedy nie był smutny!...
— Dałbyś już spokój z tem wszystkiem — przerwała Anna-Joanna tonem wyrzutu. — Alboż nasz Ewin nie był raniony na tej wojnie — poco mi przypominać — alboż nie był wraz z tobą skazany na śmierć, na szczęście ułaskawiony przed dwoma laty z wami wszystkimi? Przez piętnaście miesięcy trwania tej sławnej pamięci kuanerji[7] dzień w dzień błagałam Boga i świętych jego w kościele św. Michała o zwycięstwo dla naszych i o opiekę nad naszym panem — a potem powracałam tutaj, zakrywałam głowę fartuchem i płakałam za moim wychowankiem i za tobą, Les-en-Goch.
— Och, wtedy, to Pen-kan-ger był daleko szczęśliwszy, kiedy las służył mu za schronienie! Dzień po dniu walczył... a jak wesoło szedł do ataku!... Dzielny pan z niego... dobre były — czasy...
— Dlaczego — nazywasz Ęwina pen-kan-gerem,, kiedy wojna, Bogu dzięki, dawno się już skończyła? — mówiła Anna-Joanna, zapalając mosiężną lampkę.
Bretończyk wskazał na długi karabin, zawieszony na ścianie i rzekł:
— Na wojnie, czy w pokoju, broń zawsze bronią, a naczelnik naczelnikiem.
W tejże chwili deszcz przeszedł w prawdziwą ulewę, wiatr stał się jeszcze gwałtowniejszy, a po paru minutach zawyła burza. Huk oceanu, początkowo głuchy i oddalony, zdawał się przybliżać coraz bardziej. Drzwi i okna domu drżały od huku rozigranych żywiołów.
— Jezus, Marja! Najświętsza panienko z Falgoat! — zawołała Anna-Joanna, składając ręce — święty Michale, spraw alby nasz Ewin ocalał!... Co za okropności muszą się dziać na morzu!...
— Ocaleje — odrzekł jej mąż flegmatycznie.
— Skądże wiesz o tem, z taką pewnością, kochany Les-en-Go-ch? Bretończyk zdjął nogę z nogi, początkowo nic nie odpowiedział, lecz raptem powstał, zagasił fajkę i chwycił kapelusz.
Wagw, ów wielki kundel kudłaty, również zerwał się za swym panem.
— Co, czy masz zamiar szukać Ewina? — spytała mamka.
Mąż, zamiast odpowiedzieć, schylił głowę, założył ręce z tyłu i począł spiesznie przechadzać się po kuchni w głębokiej zadumie.
Wagw chodził za nim, jakby szykując się do jakiejś ważnej roboty.
— Boże, miej nas w swojej opiece! Wszyscy święci! — wołała Anna-Joanna z coraz większą rozpaczą, — znając znaczenie każdego ruchu swego małżonka. — Widzę już zagasiłeś fajkę i przechadzasz się wielkim krokiem — znaczy, że mojemu mab-meibrin‘owi grozi niebezpieczeństwo!...
— Burza rzeczywiście straszna, a on namorzu... z Mor-Naderem! — odpowiedział stary bretończyk — posępnie.
— Jezus, Marja, Józef! Zlitujcie się nad tym, którego wykarmiłam, jak własne dziecię! — jęknęła Anna-Joanna, padając na kolana.
Les-en-Goch zdjął kapelusz, który już nałożył, ukląkł obok żony, ucałował relikwje, które nosił na szyi i począł cicho i żarliwie się modlić, zaledwie poruszając wargami.
Czyż nie jest to naprawdę wyruszające, w naszym zepsutym wieku, w roku 1838, widzieć dwoje sług wiernych, modlących się z czystego, szczerego serca, za swego pana?
Les-en-Goch uczynił ślub Najświętszej Marji Pannie i św. Brygidzie, patronce ziemi bretońskiej, prosząc je o ratunek dla Ewina de Ker-Elliot, który przecież jest baronem jenego z najstarszych zamków poświęconej im ziemi.
Wreszcie bretończyk podniósł się pierwszy, pewny siebie, bo ufał w skuteczność swojej modlitwy. Zaczął chodzić na nowo, od czasu do czasu przysłuchując się burzy, która ryczała z coraz większą wściekłością.
Kiedy niekiedy rozlegał się daleko huk przeciągły, głuchy, jak wystrzał wielkiego działa — był to huk wielkiej fali, prawdziwej ściany wodnej, spadającej na płaskie wybrzeże zatoki Topielców.
Deszcz był ulewny; ogromne krople wpadały kominem aż do kuchni — ogień zgasł i całą izbę zaległa okropna ciemność. Wreszcie wiatr przyniósł odgłos dzwonu kościoła św. Michała, zwiastujący gadzinę siódmą.
Słudzy bretońscy kochali, swego barona jak własne dziecię, to też cierpienia ich były okropne — chociaż nie objawiały się bezużytecznym krzykiem, lecz spokojną, cichą rezygnacją i powalaną prawdziwie pobożną modlitwą.
Anna-Joanna, dla zagłuszenia czemś swego niepokoju i strachu, zabrała się do przygotowania wieczerzy dla swego mab-meibrina — przystawiła do komina długi stół orzechowy i nakryła go obrusem domowej roboty, utkanym w ciągu długich, zimowych wieczorów w Treff-Hartlog, wybielonym zaś, starym sposobem, na rosie majowych nocy. Na tym obrusie ustawiła symetrycznie dwie srebrne salaterki, starożytnej, ciężkiej roboty i inne rzeczy, niezbędne dla spożycia wieczerzy przez brak znakomitego barona.
Może ktoś będzie uważał za zbyt już patrjiarchalny zwyczaj, by, bogaty przecież, baron jadał w kuchni, młody pan jednak, jak ogół panów bretońskich, mało dbając o etykietę, lubił wieczerzać wesoło przy tym wielkim kominie, przy którym w dzieciństwie słuchał cudownych legend swej mamki, albo opowiadań o walkach wandejczyków z trójkolorowymi[8], o których najciekawiej prawił stary szuan[9], ojciec Les-en-Goch‘a, Brul-Hueffle.
W czasie tych skromnych uczt, Ewin rozmawiał ze swoją mamką, dziś będącą ochmistrzynią zamku i z Lesen-Gochem, masztalerzem, ogrodnikiem i kamerdynerem zarazem.
W zaciszu tego komina, za przykładem ojca swego, Tremendara de l‘Escoet, barona de Ker-Elliot, dziedzic ziarmmku udzielił posłuchania swym dzierżawcom-wasalom. Nigdy nie odrzucił zażalenia, nigdy nie odmówił wsparcia, dni wynagrodzenia, skoro tylko żądanie było słuszne. W czasie tychże wieczerzy, wasale-rybacy, powracając z połowu, przynosili na zamek najpiękniejsze ryby, za które Ewin hojnie przepłacał, mimo upomnień oszczędnej Anny-Joanny. Wreszcie, po smacznej wieczerzy, młody baron rozsiadał się w wielkim fotelu, gdy jego mamka i stary Jakób biesiadowali dalej przy wielkim stole.
Wówczas Ewin zapalał fajkę, wlepiał wzrok w ogień i pogrążał się w ulubionych swych dumaniach, albowiem umysł jego, jak się o tem dowiemy jeszcze, szczególną miał do nich skłonność — wreszcie, około dziewiątej, przechodził do swego pokoju i zasypiał spokojnym snem w wielkiem, rzeźbionem łożu, w którem pomarli jego ojciec, dziad i pradziad.
Pan na Treff-Hartlog wiódł życie bardzo spokojne, wyjąwszy oczywiście piętnaście miesięcy, gdy mężnie wojował w Wandei na czele czterdziestu swych wieśniaków i wasali, przystawszy do sławnego powstania księżnej Berry[10].
Wybiła wreszcie godzina ósma; wiatr huczał jeszcze groźniej, a Ewina, jak nie było, tak nie było widać.
— Jak widzę, Mor-Nader może mieć słuszność... — mówił do siebie Les-en-Goch w zadumie. — Może ta stara sowa naprawdę jest wróżbitą?
— Pan Bóg tylko świętych swoich czyni wróżbitami — rzekła Annia-Joanna.
— No, nie wiem... czy ja mówię, że jego dar wróżenia pochodzi koniecznie od Boga? Czy jego mądrość pochodzi od Boga, czy od szatana... niechże ją Bóg przeklnie, jeżeliby przepowiednia jego miała się spełnić!
— Jaka przepowiednia?
Stary bretończyk wzdrygnął się.
— Kiedyś spotkałem Mor-Nadera ma wybrzeżu... Siedział na załamie skały... słońce właśnie zachodziło i pogoda była niepewna, a ten stary puszczyk śpiewał, czy też krakał:
Pa guz ann Héol, pa goeno ar mór
Me war kana, war treuz ma dor.
(Gdy słońce zapada i morze huczy
Ja śpiewam wesoło w progu mej chaty).
— Smutna to piosenka, Les-en-Goch; powiadają, że, kiedy Mor-Nader ją śpiewa, chmury ciemnieją i bałwany mocniej igrają... A może to naprawdę jaki prorok czartowski?
— Tak, słyszałem... a i dziś właśnie chmury są ciemne... Mówiłem przecież Mor-Naderowi: sterniku, uważaj, bo noc będzie zła. — ale nic na to nie odpowiedział, tylko mi wskazał na wieżę Treff-Haitlog, którą widać było zdaleka. — Co to ma znaczyć, Mor-Naderze? — pytam — w tym żamku mieszka nasz pen-kan-ger. — A sternik, po chwili milczenia, odpowiada mi: Wiatr czarnego miesiąca śmierć przynosi w ten dom. I nic więcej nie mogłem z tego złowróżbnego czarownika i wróżbity wydobyć. A to mnie trwoży...
— Dlaczego, Les-en-Goch?
Mąż Anny-Joanny zawahał się i dopiero po chwili odpowiedział cicho:
— Żono, jaki maimy miesiąc?
— Czarny...
Anna-Joanna w pierwszej chwili nie zrozumiała, o co mężowi chodzi — później dopiero, przypomniawszy sobie słowa Mor-Nadera o czarnym miesiącu, feralnym dla rodziny Ker-Elliot, wykrzyknęła ze strachem:
— Ach, rozumiem cię, Les-en-Goch! Przecież ten straszny miesiąc trwa jeszcze.
Stary bretończyk schylił głowę i zaczął przechadzać się spieszniej.
— Czarny miesiąc trwa jeszcze — powtórzyła Anna-Joanna z coraz większym przestrachem — a Ewin jest na morzu, wśród strasznej burzy... i z Mor-Naderem... Doprawdy, odpowiednie to dlań nazwisko[11]... bo człowiek bardzo złośliwy... wszyscy uciekają przed nim; sam wielebny przeor, z St. Michel, świętobliwy i uczony ksiądz de Keronëllan obiecał go wykląć, jeżeli nie zaprzestanie czarów[12].
— Szkoda, że ksiądz przeor od trzech miesięcy bawi w Paryżu; od trzech też miesięcy nasz pen-kan-ger jest smutny... a on powiedziałby mu to, czego my nie umiemy..
— Zwłaszcza, że przecież już nam sam mówił o tym tajemniczym portrecie, który powiększył jeszcze jego smutek. Les-en-Goch, czyżby za życia nieboszczyka świętej pamięci swego ojca, nie widział tego portretu?
— Nigdy.
— Ale to przecież obraz bardzo stary.
Bretończyk potrząsnął głową na znak powątpiewania i cicho odpowiedział:
— Kto wie, może ta blada postać to jakaś osoba zaczarowana...
— Niestety, Les-en-Goch! Kiedy pan pytał nas, skąd się wziął w jego pokoju ten portret, a nie umieliśmy mu odpowiedzieć — pamiętasz, jak się przestraszył i zdziwił?
— Tak, juści, że to jakieś czary, czary... — odpowiedział Les-en-Goch. — Kiedyś o zmroku, wszedłem do komnaty pen-kan-ger‘a...
— No i...
— Zdawało mi się, że oczy tej białej postaci błyszczą i ruszają się...
— Jezus, Marja!... To wróży jakieś wielkie nieszczęście. Och, mój Boże — co za straszliwie burza! Zgubione nasze dziecię, zgubione!... — krzyknęła stara piastunka z rozpaczą.
— Oby Bóg sprawił, aby ten nieczysty człowiek nie zdołał nic wyczytać w przeznaczeniu naszego bogobojnego pen-kan-ger‘a!
— Tak, tak... chyba Bóg nie pozwoli, aby taki pan zginął od czarów — odpowiedziała Anna-Joanna, schylając głowę, ażeby lepiej móc się wsłuchiwać. — Och... zdaje mi się, że ktoś idzie... to on, to on napewno! Bądźże błogosławiona, Najświętsza Panienko, bądź pozdrowiona, święta Brygido... nie opuściłyście mego dziecięcia, za którem was błagałam!
I Anina-Joanna padła na kolana, składając kornie ręce.
Na pierwszy rzut oka, postać Ewiina nie sprawiała ujmującego wrażenia. Czarne gęste włosy, spadające ma czoło, gęste, krzaczaste brwi, czarna broda, którą zapuścił w czasie wandejskiej wojny, nadawały jego obliczu srogi wyraz — jedynie łagodne spojrżenie i poważny, słodki uśmiech czyniły tę surową postać bardziej ujmującą.
Strój, jakiego używał barom podczas morskich wycieczek, nie różnił się od zwykłego stroju majtków i rybaków tej części Francji: spodnie miał szerokie, z żaglowego płótna, kurtkę z grubej wełny, z kapturem — w tym też ubiorze wszedł do kuchni. Mimo ulewnego deszczu nie spuścił kaptura; był blady, włosy na czole miał pozlepiane i zmoczone; z ubrania woda ciekła mu strumieniami.
Wchodząc, z pośpiechem zamknął drzwi za sobą, jakoby go ktoś ścigali.
Wszedł tak gwałtownie, przytem postać jego zdradzała taką trwogę, że Les-en-Goch aż chwycił za karabin.
— Co się stało, jaśnie wielmożny baranie? — wrzasnął stary bretończyk, biegnąc ku swemu pen-kan-ger‘owi.
— Najświętsza Panienko z Falgoat! Czyżby jaśnie panu groziło jakie niebezpieczeństwo?... — załamała ręce Anna-Joanna.
Słowa te, zdaje się, przywróciły Ewinowi przytomność; rozejrzał się dokoła, dotknął ręką czoła, jakby zawstydzili się dziecinnego przestrachu. Usiłując się uśmiechnąć, rzekł do Les-en-Gocha:
— Zgadnij, kogo tu nie wpuszczę?
Bretończyk spojrzał ze zdziwieniem; Ewin uśmiechnął się jeszcze i dodał z wymuszoną wesołością, spuszczając zasuwkę:
— Mnich czerwony mnie ścigał.
Mimo tego żartu, wciąż wyglądał, jakby nie mógł jeszcze przyjść do siebie.
— I czy pana dopędził? — zapytał bretończyk z całą powagą, święcie przekonany o możliwości podobnego spotkania. — Spójrz, wielmożny baronie, przecież masz spodnie krwią zbroczone!
— Najświętsza Panienko, święta Brygido... nasz pan raniony... moje dziecię! — wykrzyknęła Anna-Joanna, chcąc rzucić się w objęcia swego młodego pana.
Ewin, po raz pierwszy chyba w życiu, odsunął delikatnie starą piastunkę i, nie odpowiedziawszy jej ani słowa, usiadł przy ogniu.
Stary szuan, także w milczeniu, długo przyglądał się krwawym plamom na ubraniu Ewinia, zmytym już mocno przez wodę; wreszcie rzekł z wielką ulgą do żony:
— To nie jego krew... chodzi dobrze i niepodobna, by był ranny w nogę.
— Bogu dzięki, jeżeli to nie jego krew... może jakiego wroga przyszło mu pokonać — rzekła Anna-Joanna i przeżegnała się.
Ubranie Ewina było tak przemoczone, że dłuższy czas drżał z zimna.
— Może zechce pan zmienić ubranie? — spytała go piastunka.
Ewin jakby nie dosłyszał; wówczas Anna-Joanna zbliżyła się doń i powtórzyła pytanie, kładąc zaś lekko rękę na ramieniu Ewina, dodała:
— Niepodobna przecież, żeby pan pozostawał dłużej w tych sukniach, zupełnie przemoczonych... Co za straszny deszcz!...
Po kilku jeszcze chwilach posępnego milczenia, Ewin ocknął się wreszcie i rzekł, jakby sam siebie chciał uspokoić:
— Jeżeli listopad nazywają miesiącem czarnym, to maj nazywają miesiącem kwiatów... Trzeba mieć kapuścianą głowę, żeby się tak lękać... Czyż nie wyszedłem cały z największego niebezpieczeństwa?.. Jeżeli Mor-Nader jest warjatem i to kiepskim, to jeszcze z tego nie wynika, żeby miał być czarnoksiężnikiem... Dalej, Anno-Joanno, daj mi wieczerzę — dodał po chwili, prawie zupełnie już ochłonąwszy ze wzruszenia — a potem jeszcze mi przyszykuj trzy czary wina grzanego — wypiję z tobą i z Les-en-Goch‘em.
— Wypijemy za twoje zdrowie i szczęśliwy powrót, jaśnie wielmożny baronie! — ucieszył się szczerze bretończyk.
— Ale też w takim czasie puszczać się na morze! Na morze... i to jeszcze z tym Mor-Naderem... Najświętsza Panienko z Falgoat! — lamentowała jeszcze Anna-Joanna, krzątając się nad przygotowaniem wieczerzy.
Nazwisko sternika przykre wywarło na Ewinie wrażenie; twarz jego zasępiła się na nowo, ale silił się na wesołość.
— Przeciwnie, moja kochana, na morzu zawsze lepiej z czarownikiem, który powiada, że go z burzą djabli swatają. Przyznam zresztą, że dziś pani burza niezbyt łaskawie potraktowała swego oblubieńca, skoro go wygrzmociła do krwi.
— Aż do krwi, panie baronie?
— Alboż nie zauważyłeś śladów na moich spodniach... to właśnie...
— Tak, panie.
— Widzisz, Les-en-Goch; maszt nam się złamał, a kiedyśmy chcieli podnieść go, ogromny bałwan uderzył w łódź; Mor-Nader potoczył się i... i... Skaleczył się w czoło. Szczęściem mniej krwi utracił, niż bólu doznał.
Chociaż Ewin mówił to z wielką pewnością, lecz, nie przyzwyczajony do kłamstwa, jąkał się okropnie.
— Więc pan baron był w łodzi sam jeden... z Mor- ader‘em?
— Alboż potrzebowaliśmy pomocy? Od jakiegoż to czasu ja i Mor-Nader nie jesteśmy zdolni do kierowania taką łupiną z orzecha?
— I Mor-Nader w taką pogodę powrócił sam na wyspę Sein?
— Nie, nie... — odpowiedział Ewin z pewnem pomieszaniem. — Wysiedliśmy w Kerer; Mor-Nader przenocuje zapewne u Legal‘a, rybaka.
— Więc jest pan pewny, panie baronie, że ten... spędzi noc u Legal‘a?
— Nie ze wszysitkiem... jednak tak sądzę — odpowiedział Ewin z niecierpliwością; później zaś dodał jeszcze — no, mój stary towarzyszu broni, pozwól mi zrzucić te suknie, które(ważą conajmniej sto funtów i których, jak ci mówiłem, czerwony mnich[13] dotknął.
Les-en-Goch zbyt głębokie miał uszanowanie dla swego pen-kan-ger‘a, aby mu się miał naprzykrzać pytaniami co do przyczyny przestrachu, jaki zdradzał Ewin przy wejściu do zaimku.
Zaraz po wieczerzy Ewin udał się do swego pokoju i starzy słudzy pozostali w kuchni sami.
Les-en-Goch, zamyślony, w milczeniu palił fajkę przy kominie.
Anna-Joanna, wiedząc, że napróżno byłaby usiłować wszcząć rozmowę, kiedy mąż duma, usiadła smutna przy kominie, bo tajemne przeczucie mówiło jej, że mab-mei-brin, musiał walczyć z innem jeszcze niebezpieczeństwem, prócz burzy.
Nagle Les-en-Gach zgasił fajkę, schował ją do kieszeni, podniósł się, wziął karabin, obejrzał zamek i powoli skierował się ku wyjściu z kuchni.
Już mając wyjść, zatrzymał się, przystanął i, po chwili rozwagi, położył karabin z powrotem na miejsce i znowu wpadł w zamyślenie.
Anna-Joanna nie spokojnie patrzyła na przygotowania męża; odgadła jego zamiar.
— Les-On-Goch,, czy chcesz iść do rybaka Legal‘a, dla ukarania Mr-Nadera? Och, nie czyń tego, proszę cię... jeżeli działał na szkodę naszego pana, sann Bóg go za to ukarze.
Bretończyk, zdziwiony domyślnością żony, odrzekł powoli:
— Człowiek jest i winien być narzędziem woli Bożej i kary.
— Les-en-Goch — zawołała Anna-Joanna z przestrachem — ale chyba nie będziesz zabijał Mor-Nader‘a!... Niech sobie będzie winny, albo niewinny, ale daruj mu, tym razem przynajmniej!
— Nie wiem — Odpowiedział bretończyk.
Przerwiemy na chwilę opowieść o dalszych wydarzeniach, aby poświęcić trochę miejsca na scharakteryzowanie dziwacznej natury młodego pana na Treff-Hartlog‘u; później też opowiemy, w jaki sposób wydobył się z niebezpiecznej sytuacji w łodzi, wśród burzy, z obłąkanym sternikiem.
Ewin, jedyny syn Tremadona, barona de Ker-Elliot, utracił matkę bardzo wcześnie; wychowanie naszego bohatera powierzył ojciec Annie-Joannie, która wywiązała się ze swych obowiązków z poświęceniem i czułością. Kiedy Ewin doszedł do wieku, w którym należało pomyśleć o jego edukacji, baron zaprosił na zamek księdza de Keronëlen, dawnego porucznika dragonów królewskich, który zamieniwszy pałasz na kropidło, został plebanem, tytułowanym w Bretanji rektorem, parafji św. Michała w sąsiedniem miasteczku i zażywał wielkiej sławy i powagi z powodu swej, rzadko spotykanej w Bretanji, uczoności. Oczywiście, o uczoności tego światłego męża wiele dałoby się powiedzieć, jednakże księżyna istotnie łączył ze zdrowym rozsądkiem stały, dzielny charakter oficera i rzadkie przymioty serca i duszy. Elewa swego nauczył czytać i pisać, mówić jak się należy po francusku, wreszcie zaś arytmetyki na tyle, aby mógł się obliczać ze swoimi dzierżawcami; do tego dołączały się chaotyczne wiadomości z dziedziny historji, polityki i św. teologji, jako też wszelkich możliwych nauk.
Chociaż wykształcenie szkolne Ewina, jak i ogółu podobnych jemu panów bretońskich, było porządnie zaniedbane, jednakże wychowanie jego moralne i fizyczne udało się mentorowi cudownie; odkrywszy bowiem w dziecięciu odraził moc ciała i charakteru, oraz szlachetność i wzniosłość duszy, zrobił zeń, bez trudu zresztą, człowieka szczerego i wspaniałomyślnego, równie mężnego, jak silnego ciałem. Jak każdy szlachcic bretoński starej daty, od kolebki wpojoną miał szczerą, przesądną pobożność, instynktowny rojalizm — zasady religijne i polityczne, które dadzą streścić się w dwóch wyrazach: Bóg i król.
Stary baron, umierając, zalecił synowi, aby kościół szanował, był wierny prawowitemu monarsze, nienawidził „jakobinów“ i bonapartystów, był dobry i sprawiedliwy dla poddanych i żeby nigdy nie jeździł do Paryża, gdzie narazić się może na zgubienie i duszy i ojcowizny.
Ewin święcie wypełniał ostatnią wolę ojca. Gdy nadszedł rok 1830 i w Bretanji zaczęło się zbierać na wojnę domową, Ewin poszedł za przykładem ojca, dawnego naczelnika szuanów z lat Wielkiej Rewolucji i poszedł popierać prawowitego monarchę[14] na czele czterdziestu ludzi ze swego majątku. Wyszli, śpiewając dawną pieśń szuanów, pełną swoistej, rycerskiej poezji, naiwnej, energicznej i pełnej pobożności:
Er re Goch huyer mère
Hed nager er ported... etc.
(Starcy i dzieci, niezdolne do broni
Rano i wieczór niech się modlą szczerze
By Bóg, co cnotę i niewinność słoni,
Poszczęścił szaunów wierze... i t. d.).
Przez; cały czas powstania, Ewin walczył nieustraszenie na czele małego oddziału, który utrzymywał własnym sumptem. Gdy już niefortunna wojna dobiegała do końca, ścigany, jak wilk, skazany zaocznie na śmierć, ukrywał się z wiernym sługą, Les-en-Goch‘em wśród gęstych lasów Armioryki.
Po czterech miesiącach tułaczego życia, doczekał się amnestji — wtedy mógł powrócić do domu, okryty chwałą, bo w niejednej potyczce z „konstytucyjnymi“ okazał odwagę i zimną krew.
Wreszcie mógł już powrócić do dawnego, spokojnego trybu życia; czas jakiś żałował awanturniczego, junackiego okresu swego życia, jako młody i lgnący do wszystkiego, co tchnie niebezpieczeństwem i rycerstwem; jednak ten wojowniczy zapał gasł w nim pomału pośród słodyczy samotności. Rzecz dziwna w naszym wieku — Ewin widział szczęście w ciszy i samotności i cały pierwszy rok po ruchawce upłynął mu spokojnie w starem zamczysku.
Ewin mógł bądź oddawać się miłym dumaniem, bądź też podziwianiu cudów natury. Często noc go zaskoczyła, gdy szczęśliwy, wzruszony widokiem zapadającego w niezmierzony ocean słońca, w czasie pięknych, choć rzadkich tu, letnich wieczorów, słuchał starych pieśni bretońskich, tak drogich każdemu synowi Armoryki.
I tak zmierzch następował po dniu, noc po zmierzchu, a młody baron siedział jeszcze na skale, mając oczy, przepełnione łzami i czując rozrzewnienie, zbyt głębokie, by je opisać.
Powracając wolnym krokiem do starego zamczyska, podziwiał gwiaździste niebo, oddychał rozkosznie wonią kwiatów, które każdemu bretończykowi tak są przyjemne.
Przybywszy wreszcie ido Treff-Hartlog, Ewin zasitawał przychylnych sobie służących, ogień, trzeszczący wesoło na kominie, gotową wieczerzę i starą piastunkę, niespokojną, czy potrawy przypadną mu do smaku. Później mógł dumać swobodnie przy kominie, aż wreszcie zasypiał spokojnym snem pod dachem przodków.
Niekiedy, dosiadłszy konika z gór Arrez, małego, lecz pełnego siły i ognia, odbywał długie wycieczki po kraju, unikając tylko miast, jak Pont-Croix i Kemper, albowiem nie lubił huku i gwaru. Najczęściej harcował po niezmierzonych stepach, po równinach, pustych, jak wyschłe morze i jak morze pełnych wrażeń.
Czasami znowu polował — terenu do polowania miał dosyć w tym kraju, pełnym lasów, błot, dróg nieprzebytych, poprzerywanych rowami; dzięki swej sile i zręczności, powracał prawie zawsze z torbą, pełną zwierzyny, poprzedzany przez dwa wierne psy myśliwskie: Cyfnerth‘a i Bilnewin‘a.
Na podstawie tego szkicu o życiu młodego barona, de Ker-Elliot, mógłby ktoś sądzić, że był to człowiek zdolny jedynie do ćwiczeń fizycznych, a przecież trudno znaleźć umysł bardziej ruchliwy, bardziej poetyczny, niż umysł tego młodego szlachcica, mimo jego małego wykształcenia.
Ewin, tak był czuły na piękno natury, że śmiało możemy go nazwać poetą, mimo, że wierszy nie pisał; wiemy bowiem, że zaledwie czytał i pisał poprawnie — był atoli poetą dzięki wzniosłości ducha i poczuciu piękna, dzięki swemu zamiłowaniu do samotności, w której źli stają się jeszcze gorszymi, lecz dusze czyste oczyszczają się ostatecznie, wielkie bardziej jeszcze rosną.
Był on wreszcie poetą przez swą sympatję do ludzi prostych, nieoświeconych, lecz pełnych sił duchowych — i przez wstręt instynktowny do wszystkiego, co tchnęło zepsuciem i upodleniem, jakich ogniskiem są wielkie miasta.
Żyjąc w spokoju i zadowoleniu pomiędzy poczciwymi rybakami i rolnikami, Ewin zgoła nie odczuwał skłonności do przestawania z młodzieżą miejską, której brudne zabawy i hałaśliwa wesołość odrazę budziły w tej poważnej i czystej duszy, ilekroć z tym światem się zetknął.
Dobroć, szczera wspaniałomyślność barona de Ker-Elliot, pomimo jego samotnego trybu życia, tak były głośne w całej okolicy, że nie miał nieprzyjaciela; nawet urzędnicy i zwolennicy rządu przebaczyli mu jego zachowanie się podczas awantury wandejskiej; nawet jego skłonności do samotności często uważanej za objaw dumy, nikt nie odważał się tłumaczyć w niekorzystny dlań sposób — nazywano go nawet filozofem.
W jaki sposób umysł, tak zdolny do przejmowania wrażeń, był jednocześnie tak zdolny do przechodzenia z jednej ostateczności w drugą? W jaki naprzykład sposób mógł łączyć swą wrażliwość i uczuciowość, z rządkiem męstwem i energją? Skąd tyle delikatności uczuć mogło się rozwinąć pod szorstką korą tego, mimo całej swej średniowiecznej pańskości, wieśniaka? Jakim sposobem, nie przeczytawszy w całem swem życiu ani jednego wiersza, prawie, jak wogóle nie przeczytawszy prawie niczego, mógł tak nagle unieść się o własnych siłach w nieskończoności dumania i poezji, nie poezji pisanej, ale poezji myśli? Skąd zaczerpnął tę skłonność do życia samotnego, którego mu nie zostawił przecież w spadku po sobie ojciec, dobry myśliwy, dobry do bitki i do wypitki — skłonność do życia spokojnego, od którego przecież samo wychowanie, wspólne całej szlachcie bretońskiej i półtora roku wojaczki powinny go były odstręczyć? Zamiast wyjaśniać teraz wszystkie te zawikłane sprzeczności, opowiemy o pewnym fakcie z jego życia, na nieszczęście bardzo prawdziwym.
Przykro jest zastanowić się, że skłonności duchowe, podobnie jak namiętności zmysłowe, im bardziej się je podnieca i zaspakaja, tem mocniej się rozwijają; im więcej są rozwinięte, tem więcej wymagają; stąd wynika, że muszą prowadzić w końcu do zbytku, przesytu, zniechęcenia, prowadzących z kolei do smutnych katastrof.
Jeżeli chodzi o rozpadanie wyobraźni, stara ta, ogólnie uznana, jaskrawiej jeszcze i tragiczniej występuje.
Życie młodego pana Treff-Hartlog‘u aż do niedawna spokojne i powabne, powoli zaczęło ulegać głębokim zmianom. Bywa tak niekiedy, w poranek gdy niebo jest czyste, roztacza najpiękniejszy lazur, bez najlżejszej chmurki... a jednak, powoli, prawie niewidzialnie, wznosi się jakby dym, niebo ciemnieje powoli, a wreszcie chmury gromadzą się za chmurami i nadchodzi burza...
Nic prostszego, nic bardziej ludzkiego, nad przyczynę przełomu w życiu Ewina.
Pewnego dnia odczuł, że samotność ciężyć mu poczyna. Zmuszony do skupienia wrażeń w samym sobie, zaczął żałować, że nie ma przy sobie ani jednego, przyjaciela, ani jednego umysłu, podobnego do jego, ani jednej duszy poetyckiej, z którą mógłby się dzielić swemi uczuciami. Smutek ten doprowadził go do wytworzenia sobie w myśli istoty idealnej — jednego z pięknych urojeń młodzieńczej myśli.
Nie mówiliśmy dotąd o roli, jaką w życiu duchowem Ewina odgrywała miłość — albowiem nieliczne spotkania, z nimfami w gorsetach i bez trzewików, niegodne są przecież tego miana.
Sąsiedzi, których spotykał, pytali go niekiedy z uśmiechem:
— No i kiedy się ożenisz, panie Ewinie?
— Nigdy chyba — odpowiadał młody baron. — Jestem za, dziki i zanadto cenię swą wolność, abym miał kiedykolwiek myśleć o ożenku.
Tak szczery i otwarty zawsze Ewin, w tym wypadku nie mówił prawdy. Od niejakiego czasu nie było dnia jednego, w którymby nie marzył o jakiemś cudownem małżeństwie, czy o związku, jaki sobie uroił; tylu atoli wymagał od swego ideału przymiotów i wdzięków, że w rzeczywistości był to ideał nie do znalezienia. Te same przyczyny, dla których stronił od wesołych, lecz zbyt pustych i prostackich zabaw sąsiadów, wywoływały jego antypatję do prowincjonalnych panienek, wśród których łatwo mógł wyszukać żonę.
Znaczny majątek Ewina, jego znakomite nazwisko, szanowane w całej Bretanji, jego czyny rycerskie, będące dotychczas dla większości jego ziomków przedmiotem sympatji, jego powszechnie znany, szczery, zacny charakter sprawiały, że wielu z pośród panów okolicznych chętnie widziałoby go, jako swego zięcia. Dawny jego nauczyciel, ksiądz Keronëllen, już próbował go swatać, między innemi, najpierw z jedną, potem z drugą bogatą dziedziczką Quimper, z któremi pan Treff-Hartlog‘u zapoznał się przypadkowo przed rokiem na pojednaniu[15] w Falgoat.
Chociaż obie te panienki były istotnie bardzo miłe, dobrze urodzone i wychowane, tak mało przecież odpowiadały marzeniom Ewina, że, jak zwykle, wymówił się od zrobienia wyboru swoim wstrętem do małżeństwa.
Przez długi czas pan de Ker-Elliot zaprzątał głowę wypracowaniem obrazu wymarzonej piękności: codziennie dodawał jej jakiś nowy wdzięk i rozmaite przymioty; obok cudownej piękności chciał widzieć w swym ideale różne talenty; tworzył w wyobraźni charakter łagodny i silny zarazem, duszę czułą, poetyczną, zdolną do odczucia całej wspaniałości natury. Jednem słowem, ideał dziewicy, wytworzony przez jego fantazję, musiał być podobnie, jak on, rozmiłowany w spokojnej, radosnej samotności dwojga osób.
Takim był twór poetycznych marzeń Ewina — jak prawdziwy artysta potrafił go wzbogacić wszystkiemi skarbami serca, duszy i umysłu — był to prawdziwy ideał.
Dopóki to szczególne urojenie było jedynie grą wyobraźni młodego zapaleńca, śliczne to widziadło mile zajmowało go w jego osamotnieniu, gdy jednak powoli myśli, początkowo przyjemne, stały się cierpkiemu, zasmucił się okropnie i mówił sam do siebie:
— Dlaczegóż dotąd podobnej kobiety nie ujrzałem nawet?
Stopniowo myśli jego stały się gorzkie i mówił sobie: gdybym nawet spotkał taką kobietę, nie mógłbym marzyć o jej posiadaniu!
— Jakże jestem nieszczęśliwy — mówił sam do siebie — życzenia moje są tak wielkie, że się ziścić nie mogą, gust mój stał się tak zępsuty, że nie wystarczy mi szczęścia zwyczajnego — zawsze będę wzdychał za czemś więcej — a przecież to, czego pragnę, przekracza nieskończenie moje możliwości, to zaś, co jest dla mnie możliwe, wydaje mi się niegodnem!
Urocze i spokojne obrazy, które przedtem były dlań tak miłe, teraz zaczęły go nudzić. Teraz szukał burzliwych wieczorów tak, jak przedtem wschodzących, spokojnych poranków, które podnosząca się jutrzenka krasiła karminem i lazurem; stał się nieczuły na piękność łąk, na których połyskiwała się rosa; nie lubił już obszernych, porosłych krzakami przestrzeni, na których ciepły wiatr powiewał, nie szukał szmeru strumieni, które mruczały pod wierzbami i odbijały w sobie srebrne blaski letniego księżyca w pełni.
Pan na Treff-Hartlog nie chodził już więcej, by siadać na szczytach skał i podziwiać blask zachodzącego słońca i patrzeć, jak zbierające się chmury, grożące burzą, płoszą rybaków z powrotem do zacisznych portów.
Dziś doznawał dzikiej przyjemności, słuchając, jak ocean u stóp mu huczy, patrząc jak spienione bałwany biją w piaszczyste wybrzeże zatoki Topielców, rozlewając się daleko po sztrandzie. To znów ścigał okiem gęste chmury, pędzone przez huragan, które, fantastycznie oświetlone blaskiem księżyca, wydawały się w jego bladem świetle wojskiem widziadeł, kawalkatą demonów, pędzącą na skrzydłach burzliwego, zachodniego wiatru.
Napatrzywszy się tym okropnym obrazom, Ewin powracał do Treff-Hartlog zziajany, zmęczony; czuł, juk sam mówił, burzę w swej duszy.
Macierzyńska pieczołowitość Anny-Joanny, ciche poświęcenie Les-en-Goch‘a, uspakajały nieco gorączkowe wzruszenie młodego pana. Nim wszedł do swego pokoju, powolnym krokiem przechadzał się po niezamieszkałej części zamku, słuchając z nieokreśloną trwogą, jak wicher huczy po pustych komnatach.
Potrzeba wzruszeń i ta czarna melancholja osłabiły umysł Ewina i rozwinęły w nim i tak już wrodzoną mu jak każdemu bretończykowi nawet najwyższego rodu, wiarę w cudowność.
W całej okolicy mówiono z pewną trwogą o magicznych siłach Mor-Nadera, ponurego sternika z pobliskiej wyspy Sein i Ewin nie mógł opanować chęci zapoznania się z nim i szukania jego rad. Stary sternik, w rzeczywistości doprowadzony własną przesądnością prawie do obłąkania, prorokował mu o fatalnym wpływie czarnego miesiąca, od wielu pokoleń zgubnego dla rodziny panów zaimku Treff-Hartlog.
Widzieliśmy już, jak półobłąkany wiejski mag, dla dowiedzenia prawdziwości swych ponurych przepowiedni, nie zawahał się przed narażeniem swej ofiary na śmierć.
Mimo tych, rosnących coraz bardziej dziwactw, mało zresztą rażących w potwornie przesądnej Armoryce, Ewin zachował całkowicie dawną dobroć, łagodność i szczerość, a nawet miłosierdzie jego dla nieszczęśliwych i dobroczynność rosły w miarę wzmagania się jego wewnętrznych cierpień. Natomiast urojenia jego poczęły przechodzić poprostu w jakąś nieuleczalną chorobę, zwłaszcza pod wpływem pewnego osobliwego wypadku.
Treff-Hartlog nie obfitował w przedmioty sztuki; trudno zaliczyć do takowych niekształtne, choć kosztowne swym materjałem naczynia srebrne, tudzież szpetne bohomazy, uwieczniające na ścianach świętych patronów ziemi bretańskiej i przodków pana zamku. Jednakże do pokoju Ewina zabłąkało się w tajemniczy sposób stare malowidło, nawpół już zniszczone, lecz rzeczywiście wartościowe; przedstawiało ono prześliczną kobietę.
Na tle prawie czarnem odcinała się twarz blada, którą prawie zupełne zatarcie się pierwotnego kolorytu czyniło jeszcze bledszą; ramiona postaci przykrywała różowa tunika, której ślady zaledwie można było dostrzec; na skroniach zwijały się w pukle brunatne, gęste włosy — reszta zaś nikła zupełnie w ciemności tła. Z całego portretu w najlepszym stanie zachowało się czoło i oczy: czoło wysokie, dumne, o białości i twardości kararyjskiego marmuru — oczy czarne, wielkie, cudownie piękne, mimo ich wyrazu, złośliwego i zuchwałego. Rysów reszty twarzy: nosa, ust, podbródka, raczej trzeba się było domyślać, niż je dostrzec; portret sprawiał wrażenie bardzo starego.
Malowidło to niesamowite zrobiło wrażenie na młodym marzycielu: Ewin odrazu nadał wymarzonej przez siebie istocie wyraz twarzy tego portretu; nawet rysy twarzy, mocno zatarte, cudownie odpowiadały gorączkowym rojeniom jego chorobliwej imaginacji.
Codziennie, kładąc się spać i wstając, Ewin zawsze pierwszem spojrzeniem szukał tych wielkich oczu i białego czoła.
W tym nastroju, W jakim ¡znajdował się pan Treff-Hartlog, najmniejsza okoliczność przybiera charakter cudowny, prawie nadnaturalny. Czy stosunkowo późno zwrócił na to malowidło uwagę, czy też umieszczono je w jego pokoju w ostatnich czasach dopiero, bez jego wiedzy, dość, że Ewin był przekonany, że za życia ojca nigdy tego kontrefektu nie widział i zgoła nie miał pojęcia, skąd ten obraz wziął się w jego pokoju, tembardziej, że napróżno wypytywał o to i Les-en-Goch‘a i Annę-Joannę; wierni słudzy nie umieli nic mu wyjaśnić, a ich odpowiedzi, jak i ich zdumienie, połączone ze strachem, zdwoiły ciekawość młodego pana.
Tajemniczy obraz malowany był na drzewie; Ewin obejrzał go pilnie i, po długich oględzinach, zdołał dostrzec u spodu jakiś, prawdę już zatarty, napis, z którego jeden tylko wyraz pozostał czytelny... — listopad... Wzdrygnął się — jakim cudem. znajduje na tym obrazie nazwę złowrogiego czarnego miesiąca — zgubnego dla jego rodu?... Pomyślał, że może dawny jego nauczyciel, pleban z parafji św. Michała, zdołałby objaśnić mu tę niesamowitą tajemnicę; niestety, pleban od trzech miesięcy bawił w Paryżu, to też Czarna melancholja jego ucznia zdążyła przez ten czas poczynić zatrważające postępy.
Nazajutlz po dniu, w którym Ewin de Ker-Elliot cudem nieledwie wydobył się z tak groźnej przygody, ksiądz de Keronēllen, pleban parafji ś-go Michała, wysoki i krzepki starzec, ex-ofrcer w sukni duchownej, jechał stępa na małym, siwym komiku po stromej drodze, prowadzącej z małego, zapadłego miasteczka, do zaimku Treff-Hartlog.
Wiatr wczorajszy już ustał, lecz zimna i wilgotna mgła dalej rozciągała ciemny całun nad całą okolicę; morza nie można było dojrzeć i tylko huk bałwanów zdradzał jego bliskość.
Ksiądz de Keronēllen śpiewał głosem, donośnym bardziej, niż harmonijnym, przepisane Kanonanen ar Belek ferbonnet[16]: modlitwy księdza w podróży, który tak się zaczyna:
„Słuchaj, pobożny plebanie biskupstwa Vannes[17], w imię wiary wyszedłeś ze swej siedziby; ciało twoje daleko jest od niego, lecz myśl o niej nigdy nie opuści twego serca“...
Ksiądz, dawny wiarom, surowo wypełniał powinności swego stanu; jednakże dotąd nie mógł wyzbyć się sposobu wyrażania się, właściwego stanowi żołnierskiemu — jeżeli też dobremu księżynie wymknęła się z ust jakaś niewłaściwość, i to zazwyczaj gruba, mało licująca z obecnym jego świętobliwym stanem, zwykł był zaraz dodawać, jakby dla usprawiedliwienia: ach, do stu par djabłów... znowu to żołnierskie przyzwyczajenie!... Zresztą, zarządzał swą parafją roztropnieli owieczki bardzo go kochały. Fizjonomja męska i otwarta odrazu uprzedzała o jego charakterze, o dobrem sercu i szczerej życzliwości dla wszystkich. O jego sławie, jako męża światłego, sławie, mocno zresztą bezpodstawnej, pisaliśmy już poprzednio.
Pleban trzymał się na koniu mocno — odrazu można było dostrzec, że człowiek ten w swej młodości więcej miał do czynienia z koniem, niż z zakrystją, żołnierka objawiała się we wszystkich jego ruchach.
Dotarłszy wreszcie do bramy zamkowej, mocno szarpnął za kołatkę.
Ukazał się Les-en-Goch; pozdrowił go z uszanowaniem, i wziął konika, aby go wprowadzić do stajni i nakarmić.
— Czy Ewin w domu? — zapytał kapłan, który zawsze nazywał swego dawnego ucznia poufale po imieniu.
— Jest, wielebny księże proboszczu. Pen-kan-ger ucieszy się bardzo, żeście zawitali po tak długiej podróży najpierw do niego.
— No, a co tu nowego słychać... od czasu jak stąd wyjechałem? — zapytał ksiądz, który, jak już wspomnieliśmy, wyjechał do Paryża właśnie w chwili, gdy czarna melancholja Ewinia już zaczynała występować.
Les-en-Goch smutnie potrząsnął głową.
— Więc jest w takim samym stanie, w jakim był, gdy odjeżdżałem? — zapytał ksiądz.
— Och, o wiele gorszym, księże proboszczu; o wiele gorszym...
— Czy który z sąsiadów go nie odwiedzał ostatnio?
— Nie, księże proboszczu... Wczoraj ja i Anna-Joanna byliśmy w czasie burzy okropnie zaniepokojeni o naszego pen-kan-ger‘a.
— Jakto... a cóż on takiego robił w czasie tej burzy, od której cała moja plebanja trzęsła się od dachu aż do fundamentów?... — Od dziesięciu lat nie widziałem takiej nawałnicy... No, ale mów, cóż takiego stało się podczas tej burzy?
— Pen-kan-ger był na morzu...
— Jezus, Mar ja! oszalał, czy co! — zawołał proboszcz, łapiąc się za głowę.
— Na morzu, tak... i z tym... Mor-Nader‘em — dodał stary sługa.
Twarz proboszcza zasępiła się.
— Z tym... bałwanem?... I to pomimo wieści, jakie o tym starym puhaczu krążą?... To źle... to rzeczywiście źle.
— Tak, tak, to bardzo źle, księże proboszczu. Mor-Nader jest bardzo ¡złośliwy... przytem... więcej wie o przyszłości, niż na dobrego chrześcijanina przystało... za dużo wie...
Ksiądz zirytował się, tembardziej, że starannie ukrywał, że przecież sam w gruncie rzeczy podziela przesądy swych parafjan.
— A z ciebie lepszy osioł, niż chrześcijanin... skoro wierzysz w jakąś nadprzyrodzoną moc tego starego kpa, który zawraca we łbach jeszcze gorszym kpom!... Otóż słuchaj, jesteś również głupi, jak twój pan, który z takim durniem przestaje, — a ze mnie największy głupiec z was wszystkich, jeżeli wogóle gadam z wami o podobnych bzdurach... Odprowadź lepiej konia do stajni, a ja pójdę do Ewina.
— Pen-kan-ger jeszcze nie wstał, wielebny księże proboszczu.
— Co, już szósta, a ten leń jeszcze śpi!... No, już go obudzę — a podobno to się już zdarza nie po raz pierwszy... A uprzedź Annę-Joannę, że tu zostanę na śniadaniu; niechże nami przyrządzi co smacznego, wygłodziłem się w tym Paryżu.
Bretończyk skłonił się z szacunkiem; księżą szkapę odprowadził do stajni, gdy tymczasem jeździec wchodził po granitowych schodach, wiodących do mieszkania pani zamku.
Zamiast zapukać do drzwi sypialni Ewina, rubaszny księżulo szedł z łoskotem, wrzeszcząc na całe gardło:
— Wstawaj że, leniu zatracony!
Ewin, nawpół już ubrany, siedział na łóżku, wpatrując się, jak zwykle po przebudzeniu się, w ów tajemniczy portret. Na gwałtowny hałas, czyniony przez proboszcza, drgnął i nagle odwrócił głowę, w chwili, gdy ksiądz już wchodził.
— Co za szczęście! Ach, to ty, księże Keronëllen! — zawołał ze szczerą radością i serdecznie wyciągnął rękę do starego mentora..
Kapłan cofnął się.
— O, nie, nie; nie zasługujesz poprostu, abym ci rękę podawał, panie marzycielu! Pięknych rzeczy o tobie dowiaduje się — jak tak dalej pójdzie, to w końcu zajedziesz do domu warjatów! — Następnie, wpatrując sic w wychudłą, bladą i sczerniałą twarz swego ucznia, — rzekł już z powagą: — Spójrz w zwierciadło, jakie masz oczy! Tego jeszcze tylko brakowało, żebyś sobie zdrowie zrujnował. To bardzo naturalne — chce żyć, jak bornik, nudy go dręczą, a nie przyzna się, nie powie, co mu takiego... och, żebyś ty wiedział, jakie to przyjemne dla tych, co się kochają!... Otóż i masz swą wolność!
— Słusznie mówisz — rzekł Ewin posępnie — smutne to życie.
— A kto temu winien? Mało to razy mówiłem ci: weź i ożeń się, wybierz sobie jaką młodą poczciwą dziewczynę, z jakiej znanej rodziny tutejszej, z której będziesz miał pociechę — ale nic nie pomaga, pan baron chmurny, na wszystko kręci nosem; może ci potrzeba jakiej paryskiej lafiryndy? Doprawdy, śliczny masz gust, mój kochany, twoi przodkowie chyba aż się w grobach przewracają!... I co ty właściwie zamierzasz?
— Mój kochany księże, daję ci słowo, że się zgoła mylisz i że..
Proboszcz przerwał gwałtownie swemu dawnemu elewowi.
— Co to, jeszcze śmiesz się odzywać?... A więc — cóż tymczasem robi pan baron? Zachciało mu się peregrynować po morzu w czasie takiej burzy — i to z kim w dodatku? Z tym starym cymbałem, przed którym sensowni ludzie uciekają, uszy zatykając!... A dlaczego właściwie pan baron tak polubił tego —obwiesia — oto, poprostu, piątej klepki panu baronowi nie dostaje i czarów mu się zachciewa. To rzecz bardzo przyjemna, jak się usłyszy o jakiemś głupstwie, które normalnie mogłoby zadziwić co najwyżej czteroletnie dziecko: a, to coś nadprzyrodzonego, to coś, czego rozum ludzki nie ogarnia to... to... i tak dalej... czary, czary!... O, Boże, cóż to jest, czy mnie oczy mylą?! — wrzasnął nagle pleban, przerywając kazanie i wytrzeszczając oczy ma obraz, który Ewin postawił przed sobą. — Jezus Marja — a to co takiego?... jakim cudem ten... obraz tu się wziął?... Nie, to nie do wiary?
— Co chcesz powiedzieć, księże proboszczu? — zapytał Ewin i zadrżał mimowoli.
Proboszcz, nic nie mówiąc, wziął obraz i przysunął się, z nim pod okno.
Ewin chciwie ścigał oczyma każde poruszenie swego mentora — pomyślał, że nakoniec dowie się o tej tajemnicy.
— Tak... ależ to ten właśnie!... — mówił proboszcz, wpijając wzrok w portret, z wielką uwagą — Czy to sen... czy mnie wzrok myli... nie, to ten sam... te litery czerwone... ten wyraz: listopad... prawie żadnym zmianom nie uległ... Tak... ale tego nie pojmuję... sam rozum nie pozwala mi wierzyć... a przecież to prawda... prawda, jak mur. Na honor!... ta tajemnica... zaczyna mnie trwożyć... — dodał, ze wstrętem odrzucając tajemniczy konterfekt.
Odrazu rzucił się w oczy kontrast, pomiędzy ostatniemi słowami księdza, a jego poprzednią perorą; przed chwilą dopiero oburzał się na ludzi, wierzących w jakoweś gusła i wszelkie dziwy nadprzyrodzone, aż sam, ujrzawszy dziwny portret, wykrzyknął: To coś niepojętego... rozum nie pozwala mi wierzyć, a jednak... ta tajemnica mnie trwoży!...
Łatwo wyobrazić sobie jakie wrażenie wywarł ten kontrast w zachowaniu się księdza na Ewinie, znającego proboszcza od św. Michała, jako człowieka godnego szacunku i rozsądnego.
— Jeszcze raz... Ewinie, w jaki sposób ten... ten obraz znalazł się w twoim pokoju... i to teraz... wyjąkał proboszcz.
— Ależ sam nie wiem i właśnie czekałem, aż przyje-dziesz, myśląc, że chyba ty coś mi wyjaśnisz. Ale, właściwie, dlaczego tak osłupiałeś?
— Mój drogi, jakże nie mam się dziwić... skoro przecież już sześć lat mija od chwili, kiedy wraz z twoim ojcem, spaliliśmy ten... portret... i to tu, w tym kominie!...
Teraz osłupiał i Ewin.
— Więc widziałeś na własne oczy, jak mój ojciec palił ten portret?... — zapytał z niedowierzaniem — czyżby istotnie ten portret był związany z jakąś fatalną tajemnicą? — pomyślał.
— Widziałem... ależ na własne oczy widziałem! Było to akurat na rok przed śmiercią twojego ojca! Pamiętam, sam przecież...
— Ależ, księże miły, to nie do wiary!
— I ja nie mówię, żeby to sprawiało wrażenie czegoś wiarogodnego... powtarzam tylko to, co na własne oczy widziałem.
— Ale przecież od czasu śmierci mego ojca tyle razy byłeś w tym pokoju — czyżbyś nigdy nie zauważył tego portretu? — Przecież zawsze wisiał sobie ot, tu, między dwoma oknami.
— Gdybym go dostrzegł wcześniej, tak samo bym oczy wybałuszył!
— Ale dlaczegóż spaliliście ten portret?... Gdzież on dawniej wisiał?... Dlaczegóż ja nic o tem nie wiedziałem... dlaczegóż ojciec... dając mi ostatnią swą wolę?... dopytywał się Ewin.
— Nie uważaliśmy tego za potrzebne; przytem, byłeś wtedy na polowaniu w Kesneven. No, a ojciec, umierając...
— Ale dlaczegóż to spalono?
— Twój ojciec, razu pewnego, prosił mnie, abym mu pomógł wyszukać papierów, dotyczących wierzytelności twego rodu u tego żydowina, pana Achillesa Dunnoyer, lichwiarza...
— Ach, pana Achillesa Dunoyer, tego u którego mam znaczny depozyt i do którego musiałeś teraz jeździć do Paryża?
— Tak, tego właśnie... zresztą, teraz go nie widziałem — szukając tych papierów, poruszyliśmy starą, wielką szafę, za którą, zapewne już od wielu lat, stał ten obraz. Na jego widok ojciec twój zbladł i zawołał: Księże, spójrz... wszak to ten właśnie portret, którego tak się naszukałem po śmierci ojca, chcąc go zniszczyć... aby wraz z nim zniszczyć smutne wspomnienie. Patrz, księże — ciągnął twój rodzić — powinna tu być data, data, feralna dla naszej rodziny... Szukając, znaleźliśmy tylko szczątek napisu: Listopad 17... — reszta była już zniszczona. Nawet roku nie dało się już odcyfrować.
— Ten wyraz można teraz jeszcze odczytać — mówił Ewin oglądając znowu obraz. — Tysiąc siedemsetny któryś, powiadasz, a więc to nic znowu tak dawnego... Ale kogo właściwie ten obraz przedstawia... jakaś kobieta... i to piękna... bardzo piękna...
— Nie wiem; ojciec twój wskazując na portret, mówił: Długo byłaś złym duchem naszego rodu; dzięki Bogu, niema cię już na ziemi, niechże nawet ślad po tobie ogień ziemski pochłonie, jak ciebie ogień piekielny! — Powiedziawszy to, chwycił obraz, że zaś w pokoju, w którym przebywaliśmy, ognia nie było, przeniósł to płótno tutaj i wrzucił je w ogień... Tyle widziałem — i mogę ci ręczyć za prawdziwość tego słowem kapłańskiem. W jaki sposób mógł nagle znaleźć się tu, zgoła nie rozumiem!
— No i cóż, księże — mówił Ewin ponurym głosem — dopiero przed chwilą gromiłeś minie, że wierzę czasami w rzeczy nadprzyrodzone...
Poczciwy proboszcz teraz dopiero spostrzegł, co za błąd popełnił, dostarczając nowej podniety wyobraźni swego ucznia.
— A niechże go ciężka cholera!... — zaczął swym salonowym stylem, lecz odrazu się spostrzegł. — Znowu to żołnierskie przyzwyczajenie do stu par... — dodał. — Otóż seins moralny wyprowadziłeś z tego, com powiedział! Ślicznego nabrałeś przwyczajenia! cokolwiek ci z sensem powiedzieć, zaraz podchwytujesz wyrazy, w których byś mógł doszukać się, usprawiedliwienia swych warjackich fantasmagoryj!...
— Ale wytłumaczże wreszcie, mój księże, w jaki sposób może się dziiać, że widzisz i możesz dotykać przedmiotu, który w twoich oczach został spalony na popiół?
Ksiądz zafrasował się.
— No i cóż... czegóż to właściwie ma dowodzić?... Znowu jakieś...
— Jakto, księże — czyżby to było zgoła naturalne i zrozumiałe?
— Zapewne... trzeba tylko rozumować, jak ludzie rozsądni. — Uważaj. — Przypuściwszy... czyżby każdą rzecz, której rozum pojąć jeszcze nie może, przynajmniej w pierwszej chwili., należy zawsze uważać za rzecz nadprzyrodzoną?... Do ładnych-by się wniosków doszło!... Dowodem, że to rzecz prosta, jest to, że się nie da... wytłumaczyć... — pleban plątał się coraz bardziej — a jeżeli... uważaj... prócz tego, rzeczy, które się nie dają wytłumaczyć, są rzeczami nie do wiary... a rzeczy nie do wiary są, eo ipso... rzeczami nieistniejącemu — ot co!... To nam dowodzi, że... że... że... no, że ostatecznie wszystko jest zgoła naturalne...
Księżyna coś odsapnął, lecz wspaniała jego logika niewiele nauczyła i przekonała barona; kiwając głową, odpowiedział:
— No, a ta data, tak zgubna dla mego domu?... Ten czarny miesiąc, w którym umarł mój ojciec, mój dziad... i ten czarny miesiąc jest wypisany jest na portrecie tej tajemniczej kobiety, która miała tak fatalną rolę odegrywać w historji naszej rodziny... cóż o tem powiesz?
— Znowu coś w tym samym rodzaju!... A niechby ich pokręciło... do djabła, z tem przyzwyczajeniem żołnierskiem... przecież ten chłopak stanie się niedługo! takim gawronem, jak ten głupi Les-en-Goch!... No i cóż z tego — czarny miesiąc... czarny miesiąc?... Alboż to nie w listopadzie liście opadają; drzewa obumierają? Dlaczegóż i człowiekowi nie ma być wolno umrzeć sobie w listopadzie?
— Ale dlaczego aż dwóch po kolei moich przodków umarło akurat w tym smutnym miesiącu? Czyżby to nie było...
— Dlaczego... alboż ja wiem? Czy myślisz, że dom Ker-Elliot ma jakiś przywilej umierania w listopadzie... też mi przywilej!... No, wiesz co, doprawdy, piątej klepki brakować ci zaczyna!... Naucz się więc rozumu, a lepiej zrobisz!... — przerwał zafrasowany proboszcz, wielkiemu krokami przechadzając się po pokoju. — Rozumiałbym jeszcze, gdybym, ucząc go, nabijał mu głowę głupstwami, gdybym z nim czytywał romanse, albo zgoła jakie poezje... ale przecież uczyłem go tylko tego, co sam umiem: czytać, pisać, porządnie mówić po francusku, trochę arytmetyki, trochę historji i geografji, tyle, żeby wiedział przynajmniej, że Ludwik XIII nie był synem Ludwika XII, a Pekin leży nie w Turcji. Nawet łaciny prawie go nie nauczyłem, bo sam zmam jej tyle, że mi zaledwie do nabożeństwa wystarczy i nawet Wergilego zapomniałem... Wyszedł więc z mych rąk wesoły, silny, odważny, szczęśliwy, zdrów, jak ryba, potem bił się, jak wszyscy djabli, przez piętnaście miesięcy... A, do cholery!... ach, znowu ten przeklęty, dragoński narów!... któż mógł przewidzieć, że z tego dziecka wyrośnie jakiś zwarjowany marzyciel, zabobonny, jak najgłupszy wieśniak z Morbihan. No, Ewunie, skończ że te głupstwa!... Nazywają listopad czarnym miesiącem... no, bo, rzeczywiście, pogoda w nim fatalna, ale ostatecznie, dlaczego ma on być gorszy od reszty roku? Mało to ludzi djabli biorą, choćby i w samym maju? Ech, chodźmy lepiej, odwiedzimy twoich dzierżawców — poczciwi to ludzie, chociaż we łbach srodze mają przesądami pozawracane! Znajdziemy się w towarzystwie ludzi wesołych, szczęśliwych, śpiewających!
Poczciwy kapłan tem ostrzej perorował przeciwko przesądom, że sam nie był bardzo pewny słuszności.
— Przecież, mój kochany, jeżeli już dla kogo listopad jest rzeczywiście czarnym miesiącem, to dla biedaków, których nie stać na ogień w kominie i na łuczywo. A widzisz, nie przeszkadza im to być wesołymi. No, Ewinie, chodźmy — nie obrażaj Boga urojonemi cierpieniami. Powiedz mi jak ty się wogóle możesz uskarżać na cokolwiek, widząc tylu naprawdę nieszczęśliwych, którzy, wraz z żonami i dziećmi znoszą głód i zimno i wstając rano, dziękują Bogu, żeim noc dał przeżyć i proszą, aby im czarnego chleba nie brakło? Proste, szczere słowa zacnego proboszcza zrobiły na Ewinie korzystne wrażenie, korzystniejsze, niż jego perony. Podał księdzu Keronëlen serdecznie rękę i rzekł szczerze:
— Przebacz mi, mój przyjacielu; masz słuszność; w głowie tak mi się mąci, że czasami sam siebie nie poznaję... No, bo widzisz, te myśli mnie zabijają...
— Co, mój biedny przyjacielu, myśli cię zabijają? Niestety!... Przydałoby się, żebyś częściej zaglądał do Generis... dla oczyszczenia umysłu i serca. Myśli cię zabijają?... Ach, mój Boże... to rzecz bardzo naturalna... jest to historja wiadomości dobrego i złego... szukałeś i szperałeś, a znalazłeś ból i gorycz samą... Zamiast postępować, jak dobry chrześcijanin, jak prawy bojownik wiary, za którą przecież krew przelewałeś, zamiast wypełniać zadania, dla jakich cię Bóg, jak każdego człowieka stworzył, stałeś się marzycielem, fantastą, djabli wiedzą, czem... Chłopcze, powiedz, mi, co ci właściwie dolega?
— Alboż ja wiem?... Alboż ja mogłem kiedy przewidzieć że moje myśli, niegdyś spokojne i wesołe, zakołyszą się nagle, jak czarne, rozhukane, straszliwe fale wzburzonego morza? Przecież nic niema spokojniejszego, nic czystszego, nad źródło, z którego potok spływa z hukiem do oceanu. Najprzód odczuwałem skłonność do samotności... pogrążyłem się w niej z rozkoszą... a w miarę, jak podziwiałem jej słodycz, żałować począłem, że nie mogę jej dzielić z ukochaną żoną.
— A wiesz, naprawdę pięknie i mądrze mówić zaczynasz! Ale ileż to razy ja sam zachęcałem cię, żebyś się ożenił! A przecież mój Boże, jakże by ci to łatwo przyszło!
— Zapewne, lecz pogrążony w marzeniach o ideale, uwierzyłem weń i rzeczywistość wydawała mi się za pospolitą.
Pleban aż ręce załamał.
— Ach, mój Boże, ach, mój nieszczęśliwy Ewinie, skąd ci się te głupstwa w głowie zalęgły... kto ci w mózgownicy przewrócił?... Urojenia, urojenia!... Powiadam ci, oświadcz się jakiej hożej bretonce z dobrej rodziny, choćby Loonji de Kergullec, albo Marji — pannie de Freemadec — znasz ją przecież — widziałeś je nieraz w Falgoat! Lat osiemnaście, zdrowia, o tłustych policzkach — kawałek ziemi ma też, piękny las dębowy, trochę gotówki, czegóż więcej pragnąć? No, chłopcze, chcesz, a zaraz po śniadaniu puszczę się z kopyta ma zamek Kergullec, albo Freemadec? No, słuchaj, mogę przecież oświadczyć się w twojem imieniu — przyjmą z otwartemi ramionami i już za sześć tygodni zaśpiewamy jej nasz stary C‘holeun[18].
Ewin zamyślił się ponuro; przez chwilę wpatrywał się w portret.
— Nie, nie! — odrzekł wreszcie. — Nie jestem zdolny kochać jakąkolwiek kobietę, poza tą, którą wymarzyła moja wyobraźnia i... jeżeli ta kobieta istnieje... bieda mi... bo z twarzy podobna jest do tej niewiasty na portrecie!
I po tych słowach wpadł w jeszcze posępniejszą zadumę.
Dobry proboszcz, nie mogąc już hamować dłużej zniecierpliwienia — i gniewu, kopnął nogą stołek, aż go wywrócił z hałasem, strącając obraz na ziemię.
— A niechże cię piekło pochłonie — wrzasnął — skoro z tego szaleńca robisz jeszcze większego marzyciela!... Cóż ci ta rodzina zawiniła... niedość, żeś była złym duchem jego dziada?!
— Księże, przez litość, szanuj ten obraz! — zawołał Ewin ze wzburzeniem.
— A niechże go wszyscy djabli wezmą! — powtórzył ksiądz jeszcze dobitniej, uderzając fatalny konterfekt swą ciężką ostrogą.
— Księże! — wykrzyknął Ewin, tracąc panowanie nad sobą. — Księże, zostaw ten obraz w spokoju... albo...
I dodał gest groźby.
— Albo co? — odparł starzec, wyprostowując swą wysoką, żołnierską postać.
Chwilę stali, patrząc sobie w oczy; wreszcie proboszcz, surowo i ze smutkiem powtórzył kilkakrotnie — ach, Ewinie, Ewinie!
Ewin zarumienił się; gwałtowne jego uniesienie przeszło.
— Przebacz, mój nauczycielu — rzekł, spuszczając oczy — szanuję cię, jak rodzonego ojca, ale, na miłość Boską, zostaw ten obraz, w spokoju.
Proboszcz cofnął się.
Ewin ostrożnie podniósł portret; postawił go na kominie, gdy zaś powrócił na dawne miejsce, ksiądz de Keronëllen wychodził już z posępnem obliczem z komnaty.
— Ależ, mój przyjacielu! — wykrzyknął ze zdziwieniem. — Dokąd śpieszysz?
— Groziłeś mi, Ewinie — odpowiedział starzec wzruszonym głosem i, wyrwawszy rękę, znowu ku wyjściu podążył.
Młodzieniec milczał przez chwilę, zasępiony, wkońcu zaś rzekł tak przejmującym i poważnym głosem, aż proboszcz zadrżał:
— Mój drogi nauczycielu — zaprzeczasz realności pewnych faktów... no, nadprzyrodzonych, a przecież sam uznać musisz, że samo istnienie tego portretu, spalonego w twoich oczach... to fakt nie do wiary, nie do wyjaśnienia... nadprzyrodzony. Kobieta, którą on przedstawia, była, jak sam wiesz, złym duchem mego dziada; całego mego rodu... dlatego też widocznie poważyłem się grubijańsko cię potraktować, ciebie, chociaż wychowałeś mnie przecież, ciebie, jedynego mego przyjaciela, ciebie, który zamknąłeś oczy rodzicowi memu, ciebie, któryś błogosławił mnie gdy szedłem na wojnę... powiedz, powiedz — czyż to wszystko nie jest czemś złowrogiem, czemś nieczystem?
Proboszcz, uderzony mimowoli tym zbiegiem okoliczności, nie wiedział poprostu, co ma odpowiedzieć i milczał zakłopotany.
A Ewin ciągnął:
— Przysięgam ci, mój przyjacielu — uwierz raczej we wszystkie moce tajemnicze i złowrogie, ale nie w moje złe chęci. Przebacz mi, boć szczerze, ze wstydem żałuję mego uniesienia.
— Ja i bez tego przebaczam ci, drogi synu... wszak i ja uniosłem się zbytecznie — mówił ksiądz, ściskając Ewina w objęciach. — Na Boga — toć i ja się wstydzę i z powodu jakiegoś kawałka malowanej deski zaczynam zachowywać się, jak żak! A niechże ję... poda; rękę, Ewinie, i nie mówmy już o tem. Ale ty jesteś wzruszony... źle wyglądasz... zdaje się, że masz silną gorączkę.
— Może i gorączkę, bo okropne miałem przejście w nocy.
— Zastanów się nad sobą... choćby i ta noc dzisiejsza! Do czego to podobne: puszczać się w taki psi czas na morze i to z takim obwiesiem... z tym Mor-Naderem, który dziś, albo najdalej jutro przekona się, że umiem trzymać swoją parafję za łeb. Niech mnie już potem Pan Bóg sądzi, ale własnoręcznie go kijem wygrzmocę: niedawno przecież byłem oficerem. Zresztą ta kara będzie dla niego jeszcze łaską, bo na dobrą sprawę należą mu się galery.
— Mor-Nader nie jest tak zły, jak się to tobie i innym wydaje.
— Co?!... Ależ to najmarniejszy oszust, zawracający ludziom głowy czarami! Jeżeli nie zaprzestanie brykać, to wkońcu zwrócę się do prokuratora w Kemper i zobaczymy, czy nawet rząd tego jakobińskiego księcia[19] pozwoli na okpiwanie moich parafjan przez jakiegoś starego szarlatana! To mi Arnid[20].
— Słuchaj, mój drogi przyjacielu — jeżeli ten człowiek jest zły, to sam sobie najwięcej szkody przynosi; możliwe też, że to jakiś manjak, albo i zgoła opętany, ale w każdym razie nie oszust; przecież nigdy grosza od nikogo nie wyłudził, a jeżeli prorokuje, to za darmo... a przytem... przepowiednie jego sprawdzają się!...
— No, no, no! Jeżeli nie każę sobie płacić zgóry, to dlatego tylko, żeby to sobie później sowicie odbić! Oho, to wytrawny blagier, znam go, jak zły grosz! Co zaś do trafności przepowiedni, to niczego to nie dowodzi — przecież to zgoła, jakby szuler grał w cetno i licho — a przecież nikt go nie ma za proroka.
Ewin milczał przez chwilę, wreszcie zaczął, jakby sobie coś przypomniawszy: — Ale, mój przyjacielu uważaj właściwie powinienem był od tego zacząć — muszę ci opowiedzieć, co mi się przydarzyło podczas tej wczorajszej burzy.
Młodzieniec opowiedział o całej swej przygodzie z Mor-Naderem; opowiedział, jak świeżość morskiego powietrza skusiła go do przejażdżki, jak przywołał Mor-Nadera z czółnem, jak wiatr popędził ich daleko — i jak wreszcie, po wielu niebezpieczeństwach, z ogłuszonym sternikiem, leżącym na dnie łodzi, zdołał z trudem dotrzeć do Treff-Hartloy, nawpół przytomny, tak umysł jego rozdrażniony był dziwactwami Mor-Nadera..
Wysłuchawszy Ewina z uwagą, ksiądz rzekł z niezadowoleniem:
— No, to najlepiej dowodzi, że to warjat i to niebezpieczny warjat... przecież gotów był utopić się razem z tobą, byle zyskać sławę wielkiego czarownika, choćby i pośmiertną. Złe sprawy tak samo miewają męczenników, jak i dobre. Dobrze, że ci się udało uniknąć śmierci, ale masz chyba dostateczną naukę, żeby się nie zadawać z podobnym nikczemnikiem, albo szaleńcem. No, ale porzućmy to i przejdźmy lepiej do rzeczy... jak je nazywasz... nadprzyrodzonych, do rzeczy zgoła prozaicznych i materjalnych... Nie życzysz sobie chyba, Ewinie, straty połowy majątku...
— O czem mówisz?!
— Widzisz, ta lokata majątku, uczyniona przez ś.p. twego ojca u tego lichwiarza Achillesa Denoyer, zaczyna mi się niebardzo podobać... a sądzę, że i dla ciebie nie są obojętne losy twego dziedzictwa.
— Czyżby jakie niebezpieczeństwo zagrażało... czyżby niewypłacalność?...
— Zdaje się, że tak... dość powiedzieć, że ten Denoyer nie mógł wypłacić mi pierwszej raty.
— Ależ mówią, że pan Achilles Denoyer jest jednymi z najbogatszych bankierów Paryża... a przytem ma to być człowiek bardzo solidny!
— Niestety, mój synu — zgoła co innego o nim słyszałem... pewne zresztą tylko, że kiedy byłem u niego, powiedziano mi, że wyjechał do Londynu i nie pozostawił żadnego polecenia wypłaty na twoje imię. Jednakże, jeżeli chodzi o taką sumę, jak 50.000 franków, to nie powinien był o tem zapomnieć... a przecież niegdyś 50.000 franków było dlań niczem.
— W istocie, to coś niewyraźnego.
— Nasz notarjusz z Quimper powiada, że powinieneś się, póki czas, sam wybrać do Paryża i tam działać z całym pośpiechem.
— Alboż nie mogę upoważnić notarjusza do wszystkiego? Dlaczegóż mam koniecznie jechać sam — przecież i tak nie znam się ma prawie.
— Jeżeli ten Achilles Danoyer rzeczywiście ugrzązł w ciężkiej sytuacji, mogą zajść okoliczności, w których sam jeden tylko będziesz mógł coś zrobić. A zdaje się, że to rzeczywiście bankrut...
— Ach, jakiż to ambaras! — rzekł Ewin z niechęcią. — Nie byłem nigdy w Paryżu, Bogu dzięki, ale czuję do tego miasta wstręt odruchowy... Życie tam będzie dla mnie nieznośnem... A przy, tem, nie znam w tym kotle nikogo.
— A twój kuzyn, pan hrabia Edward de Montail, do którego przecież posyłałeś listy przeze mnie — oddałem je i pytał o ciebie.
— Znam go bardzo mało... zaledwie kilka razy widziałem go w Quimper[21], dokąd przybył na parę miesięcy do starego kawalera Lemolean — bardzo sympatycznego wrażenia na mnie nie zrobił.
— Ale przyjmie cię zapewne jaknajlepiej. Jest to pan z wielkiego świata... robi wrażenie, jeżeli nie bogatego, to w każdym razie zgoła zamożnego i może być dla ciebie nie ocenionym przewodnikiem.
— Ależ sądzę, że ten hulaka musiał już całą ojcowiznę roztrwonić.
— Bardzo możliwe... ale, w takim razie, musiał chyba zdobyć kamień filozofliczny[22], bo mieszka nie gorzej od króla samego. Przytem mówił o tobie bardzo serdecznie, zapraszając cię w razie twej bytności w Paryżu. To grzeczny człowiek.
— Bardzo mi miło, ale...
— No, zapewne....znając cię dobrze, sam wołałbym widzieć cię w Paryżu z innym mentorem, bo... W czasie mojej wizyty u niego przyszedł doń jakiś jego bliski przyjaciel, dobry, zdaje się, ananas... — niejaki markiz de Beauregard... tak, Beauregard — zapamiętaj sobie to nazwisko... ten markiz nie najlepsze na mnie zrobił wrażenie... Zresztą trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, ten pan markiz traktował mnie bardzo grzecznie — jednakże wydaje się mieć rzeczywiście światowe wychowanie i ogładę. Mimo to, jakoś nieswojo czułem się w towarzystwie tych światowców, gdy zaś już zabierałem się do odejścia, miałem szczęście ujrzeć piękność, którą kuzyn twój nazywał Julją — rzeczywiście piękna.
— A to co za jedna?
— O ile miałem zorjentować się z tego, co później czytałem w jakiejś gazecie, jest to jakaś znakomita komedjantka... lafirynda jedna!... Łatwo się domyślisz, mój kochany, że na widok takiego ptaszka, ksiądz Keronëllen poczuł się jeszcze głupiej i czemprędzej rejterował z gościnnego domu twego kuzyna. Co do ciebie jednak, kochany Ewinie, powinieneś odwiedzić tego hrabiego de Montbal, zwłaszcza, że ci sprzyja, choćbyś tam miał natknąć się na markiza de Beauregard i ową pannę Julję... Ten młody hrabia ma już pewne stosunki, jest otrzaskany w wielkim świecie, zna sporo osób i nawet w interesach z tym Dunoyer‘em może ci być pożyteczny. Tedy, mój chłopcze, jedź, nie zwlekając, do Paryża... jedz, jak możesz najprędzej, a będzie to zbawienne nietylko dla twych interesów, ale i dla zdrowia. W wielkiem mieście zapomnisz o swej melancholji i już za kilka miesięcy powrócisz spokojny, a może i na małżeństwo ochota ci przyjdzie.
— Wiesz co, masz słuszność! — zawołał Ewin. — Moja rozdrażniona imaginacja płodzi tu najdziwaczniejsze urojenia — może ruch i zgiełk Paryża, sama nawet podróż i zmiana miejsca pobytu, zaprzątnięcie się interesami, uleczą mój niepojęty, chorobliwy smutek. — Tak, mój stary przyjacielu, spodziewam się, że wrócę wesoły, jak niegdyś i może odrazu zażądam ręki którejś z tych piękności, które mi swatasz!
— Dobrze, mój chłopcze! — wykrzyknął ksiądz — powróć w moje objęcia, bo dawno już moje serce nie doznawało radości. Jedź jutro, jeżeli możesz, jedz zaraz! Ten twój notarjusz z Qumper mówił mi, że ma pod ręką z twoich pieniędzy do dwudziestu tysięcy franków — tyle, to sądzę, że i na Paryż wystarczy. Zabawisz w Paryżu kilka miesięcy i sądzę, że przez ten czas zdołasz zadać bobu temu szachrajowi Dunoyer, który nie największe wzbudza we mnie zaufanie... Co zaś do tego tajemniczego portretu, to — wiesz co — myślę, że tym razem chyba spali się na dobre, więc też, bez długiej mitręgi, korzystając z wybornego ognia...
Ewin żachnął się.
— Nie, nie, mój przyjacielu! — zawołał — nie rób tego, wolę go zachować — a później, sam zobaczysz, że jeszcze będę się śmiał na jego widok razem z tobą... Zawsze to jakaś...
— No, no, doprawdy, wołałbym, żeby go już teraz djabli wzięli — odpowiedział ksiądz, z pewnym sprzeciwem pozwalając odebrać sobie malowidło, które już był wziął do rąk.
— Ależ zmiłuj się, przyjacielu — pomyślałby kto, że się lękamy tej bladej twarzy!
— Żeby ci dowieść, że się zgoła tej wyblakłej gęby nie lękam... a niechże ją cholera!... ach, znowu to żołnierskie przyzwyczajenie... otóż, najlepiej będzie, jak ją zabiorę na plebanję.
— Nie, nie — niech lepiej pozostanie tutaj aż do mego weselała wtedy urządzimy to we trójkę prześliczne auto-da-fé.
— A niechże i tak będzie — spodziewam się, że niedługo będę czekał.
Rozmowa ta uspokoiła nieco Ewina, przedewszystkiem, zrozumiał potrzebę wyrwania się z tych dyszących zabobonami okolic, w których umysł jego ulegał poprostu zaćmieniu.
Żeby nie zachwiać się w postanowieniu wyjazdu, poprosił księdza, ażeby cały dzień zabawił na zamku, a nawet, żeby przenocował. Proboszcz zbyt pragnął szczęścia swego wychowanka, aby nie miał z radością przyjąć tego zaproszenia.
Całą resztę dnia pochłonęły przygotowania do podróży. — Anna-Joanna nieraz łzy ocierała, na myśl o nagłym odjeździe, może na długo, swego mab-meibrina, i o niebezpieczeństwach, jakie mogą mu grozić w Paryżu, który w jej oczach uchodził nieledwie za przedsionek piekła.
Les-en-Goch potrafił ukrywać swój smutek, niemniejszy przecie od smutku jego połowicy; przez cały dzień nie wypalił ani jednej fajki, co było u niego odznaką najgłębszego frasunku. Milczał bardziej jeszcze niż zwykle, nawet na pytanie i rozkazy swego pen-kan-ger‘a odpowiadał monosylabami.
Przez chwilę Ewin zamierzał wziąć tego wiernego sługę ze sobą, lecz wyperorował mu to proboszcz, tłumacząc, że z Les-en-Goch‘em miałby w Paryżu tylko ambaras, zwłaszcza, że stary bretończyk bardzo słabo mówił po francusku i za żadne skarby nie zmieniłby swego pięknego, lecz zbyt oryginalnego, narodowego stroju na liberję.
Nazajutrz o świcie, para fornalskich koni stała na dziedzińcu, zaprzężona do staroświeckiego ekwipażu, który czwartemu już z kolei pokoleniu baronów Ker-Elliot służył, wieśniak wgramolił się na kozioł i — po chwili Ewin opuścił Treff-Harfloy. Ksiądz Keronëllen towarzyszył konno swemu uczniowi do Ponit-Droix, miejscowości, skąd wyruszały pocztowe dyliżanse do Paryża.
Zbytecznem byłoby wspominać jeszcze o boleści Anny-Joanny, kiedy, Stojąc na progu, patrzyła za odjeżdżającym panem.
Do wszelakich niebezpieczeństw, jakie zagrażały baronowi w Paryżu, dołączało się jeszcze, co wierni słudzy przypomnieli sobie z przerażeniem, że wyjeżdżał w piątek<ref><Piątek — według bretończyków dzień feralny./ref> i to w czarnym miesiącu.
Anna-Jonanna chciała nawet zwrócić na to Ewinowi uwagę, lecz proboszcz spojrzał na nią groźnie, później zaś, wziąwszy ją na stronę, taką jej wypalił reprymendę, że do samego wyjazdu pana pary z ust puścić nie śmiała.
Kiedy do uszu obojga bretończyków doleciał daleki turkot powozu na drodze, słuchali długo, długo — wreszcie wszystko ucichło — wówczas powrócili do kuchni.
Anna-Joanna usiadła przy kominie, ukryła głowę w fartuch i poczęła płakać rzewniej, niż gdy Ewin szedł na wojnę.
Opuśćmy teraz dzikie skały Bretanji i przenieśmy się do małego apartamentu, położonego w antresoli jednego z wytwornych domów na Włoskim Bulwarze w Paryżu.
Apartament ten, zajmowany przez jaśnie wielmożnego pana hrabiego de Montal, odznaczał się bardzo charakterystycznem urządzeniem, któremu warto przyjrzeć się bliżej. Na pierwszy rzut oka imponowały w tem mieszkaniu zbytek i powierzchowna elegancja, które atoli po bardzo nawet pobieżnem rozejrzeniu się, okazywały się pozorami, a nawet nieznacznem małpiarstwem.
Papierowe tapety, lub nawet ordynarne perkaliki miały imitować świetne kolory i desenie dawnych adamaszków, kilka wulgarnie malowanych naczyń porcelanowych na miedzianych postumentach, z podrzędnych fabryk, pełniło funkcje sewrskiej porcelany, tylko, że zamiast kosztownemi malowidłami i złoconemi bronzowemi częściami, wyglądającemi, jak złotnicza robota, lśniły kiepskiemu bohomozami i jaskrawą miedzią, nasuwającą myśl o rondlach kuchennych. Szafa dębowa, kilka koszyków plecionych i innych mebelków w stylu odrodzenia, usiłowało zastępować, owe sprzęty hebanowe, lub z drzewa orzechowego, które, fantazja ludzi epoki Medyceuszów ubierała w arabeski ptaków, dzieci i kwiatów. Małe cacka, ozdobione szkaradnemi blachami miedzianemi, wyrzynane bez żadnego gustu z jakichś zakazanych imitacyj kości słoniowej, miały imitować owe piękne bibeloty z epoki Ludwika XIV, ozdobione koralami, lub perłową macicą, cudownie rżniętemi przez Nautenil’a, albo Andran‘a[23]; wreszcie na serwantce błyszczało kilka niedołężnie wykonanych puzderek, ozdobionych fałszywemi kamieniami i kilka emalji z himoges — miało to zastępować owe arcydzieła florenckich snycerzy, ryjących w drzewie, lub kości słoniowej owe figurki srebrne, będące dziełem Germain‘a Pilon[24], owe posążka malowane purpurą i lazurem, owe tabakierki, w których widnieją prześliczne minjatury, oprawne w perły, szmaragdy i rubiny — wszystkie te miłe i kosztowne drobiazgi, ozdabiające każdy naprawdę wytworny paryski apartament. Nielepiej przedstawiały się i obrazy na ścianach lśniła cała galerja nędznych kopji arcydzieł Wowermansa, Teniers‘a i Van Ostode‘a[25], w najpospolitszych ramach.
Cały obraz tego apartamentu, przypominający komórkę na dekoracje w prowincjonalnym teatrzyku, odrazu wskazuje, że głównym rysem charakteru pana de Montal była śmieszna manja błyszczenia i imponowania; przyjrzymy się temu później jeszcze lepiej.
Dalecy jesteśmy od wyśmiewania cierpliwego i skrzętnego ubóstwa, które nieraz od ust sobie odejmuje, byle móc przystroić swe skromne mieszkanko — umiemy ocenić tę miłość swej siedziby, tę troskliwość o porządek i czystość, choćby niezawsze miała ona iść w parze z dobrym smakiem. Wspaniałe atoli komnaty pana hrabiego de Montal przedstawiały się gorzej, niż pokoik pierwszej lepszej paryskiej gryzetki.
Bywają ludzie, spędzający większą część życia w swojem gnieździe, którzy też kochają się w swym kącie i czasami przypominają owe dewotki, ubierające ulubioną kaplicę. Ludzie ci doznają ukrytego szczęścia, wiodąc życie spokojne i skromne, rozwijają w sobie przymioty ducha i smak estetyczny, jakie samotność rozwija w nich jeszcze.
Bywają prócz tego i ludzie, skrycie szczęśliwi, charaktery proste, ludzie pogrążeni w dumaniach, nieco może dzicy — ludzie tacy budzą w nas zwykle żywą sympatję, najzupełniej usprawiedliwioną łączącym się prawie zawsze z podobnem usposobieniem i szlachetnym charakterem.
Pan de Montal atoli nie należał ani do jednych, ani do drugich, ani wogóle do ludzi zdolnych do jakiegoś życia), nieobliczonego na zewnętrzny efekt; zresztą, mimo że przystroił swe pokoje zgodnie ze swym płaskim gustem, nie było dlań nic nieznośniejszego, niż pozostawanie w domu przez cały dzień, a choćby i jeden wieczór.
Dla ludzi podobnych, żyjących życiem zewnętrznem, hałaśliwem, pełnem bezmyślnego ruchu, całkowicie sprowadzającem się do wrażeń zewnętrznych, dom jest głuchą pustynią, jest najwyżej legowiskiem, do którego chronią się na noc, by ukrywać swe upokorzenie dumy, swą nienawiść, zazdrość i gorzkie łzy wzgardzonej miłości; na scenie życia wciąż czynni, do domu wnoszą jedynie gniew i zawiść, bo w domu dopiero odczuwają całą gorycz szyderczego uśmiechu.
Ponieważ ludzie tacy niezdolni są do szukania prawdziwego — szczęścia, więc wspomnienie ich zatartej pomyślności i fałszywych powodzeń nie może nadać wdzięku ich ustroniu, bo przecież wszelkie rozkosze rodzą się dla nich i umierają wśród huku biesiad.
Prawdziwe szczęście, przeciwnie, zawsze jest nieco ukryte, nieco nawet samolubne; odsłania swoje wdzięki jedynie osobom rzeczywiście bliskim i drogim; dom takich ludzi stanowi święte schronienie; same nawet materjalne przedmioty zamieniają się na drogie pamiątki, na najdroższe skarby. Alboż przeżyte szczęście nic nie znaczy — alboż smutek nawet nie jest melancholijnem wspomnieniem miłej przeszłości?
Pan de Montal stanowił świetny okaz człowieka, pochłoniętego życiem zewnętrznem, to też do domu powracał prawie zawsze w usposobieniu kwaśnem, pełen zawistnego niezadowolenia. U siebie był zawsze sam ze sobą i musiał patrzeć w twarz zgoła niepowabnej rzeczywistości, tak różnej od jego aspiracyj.
Koniecznem jest jeszcze, dla całkowitego scharakteryzowania tej nieciekawej, lecz odgrywającej dużą rolę w naszej powieści, istoty dodanie kilku słów o jej dotychczasowych losach.
Hrabia Edwarda de Montal, w chwili gdy się nasza powieść zaczyna miał lat około trzydziestu; pochodził z rodziny bretońskiej, również starej i zacnej, jak rodzina Ewina de Ker-Eliot, którego ojciec był siostrzeńcem dziada hrabiego Edwarda. Ojciec tego ostatniego, ex-rucan, pogodził się atoli z Cesarstwem i doszedł do znacznych godności, które zachował i w czasach Restauracji[26]; umierając, pozostawił synowi znaczny majątek, przynoszący 25.000 franków rocznego dochodu; synalek atoli w ciągu pięciu, czy sześciu lat roztrwonił ten przyzwoity majątek na karty, uczty, dziewczęta i wyścigi konne.
Najszkodliwszą, zgoła nieuleczalną chorobą pana de Montal była próżność; większą część swojego mienia poświęcił, byle móc dorównać marnotrawstwem bogatszym od siebie.
Niema nic okropniejszego, a zarazem częstszego i zwyklejszego mad ten zawrót głowy, nad tę manję, pędzącą nas w przepaść, mimo, że możemy przecież przewidywać smutny koniec, mimo, że przez mgłę odurzenia zbytkami i hulatyką, możemy przecież dojrzeć złowrogie upiory nędzy i samobójstwa, lub stoczenia się w otchłań moralną — a jednak, raz wszedłszy na tę drogę, nie możemy już z niej się cofnąć.
Pan de Mantal stanowił właśnie okaz najdzikszego, najlekkomyślniejszego marnotrawcy, który tem goręcej sili się na olśnienie świata swym przepychem, im bardziej w jego kabzie dno widać i dla którego tracenie nabytych bez pracy bogactw stanowi jedyny cel życia.
Trudno byłoby zliczyć ogrom nędzy, upodlenia, wstydu, hańby i najtragiczniejszych katastrof, matką których jest ów śmieszmy lęk przed uchodzeniem za ubogiego w oczach mitycznej, urojonej poczwary, którą nazwano światem.
Trudno wprost uwierzyć, do jakiego stopnia, umysły, skąd inąd nawet wybitne, mogą popaść w prawdziwy bzik co do bezmyślnych wydatków; jakiekolwiek ograniczenie się staje się dla nich fizycznem niepodobieństwem — mimo że całe ich marnotrawstwo nie wiąże się z najmniejszemi potrzebami realnemi — jedynym motorem ich życia staje się konieczność marnotrawstwa dla utrzymania czai i poważania, jakie w oczach t. zw. świata zbytek jedynie, jako świadczący o bogactwie, daje.
A rzecz znana, że nikt nie urąga bardziej z nieszczęść bliźniego, nad ten samolubny, pusty świat, dla którego głupcy tak wielkie, tak bolesne, tak krwawe czynią ofiary, któremu często przynosi się na ołtarz majątek, honor, czasem i zmarnowane życie... przedewszystkiem zaś i prawie nieodwołalnie, szczęście.
Nasz pan de Montal dość już miał sposobności do doświadczenia okrucieństwa tego dumnego świata wobec dudków, rujnujących się, dla olśnienia mu oczu. Po kilku latach bezmyślnego, próżniaczego życia, znalazł się pewnego dnia w takiej sytuacji, że, by móc bez hałasu pozbyć się kosztownego mieszkania, mebli, tudzież jeszcze kosztowniejszej kochanki, wpadł na pomysł... symulowanie podróży do Włoch. Zajmował obszerne mieszkanie — nagle opuścił je, pod pozorem, jakoby zabierał się do kupienia całego pałacu; meble sprzedał, twierdząc, że są niemodne. Z tych sprzedaży uzyskał przeszło trzydzieści tysięcy franków; człowiek rozsądny mógłby z taką sumą przeżyć szczęśliwie, a nawet niezbyt się przepracowując, całe życie; na wystawne atoli błyszczenie w Paryżu — trzydzieści tysięcy, to cokolwiek za mało. To też pan hrabia wydał cały ten swój kapitał na kupno okazałej karety do dalekich podróży; ubrał lokaja i wyjechał do Włoch, roztrąbiwszy po, całym śmiecie o swej wspaniałej podróży.
Zatrzymał się w Lugdanie, poczem ruszył dalej, nietyle do Włoch, co do Avignonu — w okolicach tego miasta bawił trzy miesiące, poczem powrócił do Paryża. Znalazłszy się między znajomymi, opowiadał z tajemniczą miną, że jakaś romantyczna przygoda do pozostania w Lugdunie — honor i delikatność nie pozwalały opowiedzieć mu tej historji, ze wszystkiemi szczegółami. Ponieważ, jak dodawał, lada chwila mógł być z powrotem zmuszony do wyjazdu, wynajął więc tymczasem małe mieszkanko, które właśnie opisaliśmy.
Niestety, skomplikowane blagi nikomu oczu nie zamydliły. Świat ma już szczególniejszy węch i zawsze, pod najświetniejszą powierzchownością poczuje, że majątek djabli biorą.
A pan de Montal, jak zwykle podobni durnie, był święcie przekonany, że całe lata będzie ukrywał prawdziwy stan swych interesów. Z całego majątku po ojcu pozostało mu aż... dwadzieścia pięć tysięcy franków, to też postanowił żyć jaknajoszczędniej, byle utrzymać pozory dawnego zbytku i świetności, choćby miał się głodzić.
Jeszcze jedna wada rozwinęła się bujnie w tym głupim i nieopatrznym człowieku: musimy wspomnieć o ślepem jego zaufaniu ku sobie samemu i ślepej wierze w swą gwiazdę; zdawało mu się niemożliwem, by człowiek tak miły, tak przystojny, mający takie stosunki, miał dojść kiedy ido sytuacji, w której pozostawałoby mu fałszować weksle, albo strzelić sobie w łeb.
Gdyby miał zdolność i chęć do przemyślenia tego niedorzecznego zaufania w siebie, napewno sam-by porzucił wszelkie nadzieje — jednakże, w położeniu, tak przykrem, jak jego, zawsze występuje konieczność pocieszenia się czemkolwiek, choćby zgoła złudzeniem.
Z miną męczennika, czy niewinnie prześladowanego, pytał sam siebie, czyż to jest możliwe, aby po tylu cierpieniach, miał stoczyć się w zupełną nicość? Wszak to niemożliwe, by ze zbytku stoczyć się do zupełnego żebractwa!
Co prawda, żaden realny dowód w niczem nie usprawiedliwiał tych niemądrych nadziei na Bóg wie co — jednakże, biorąc chęci za rzeczywistość, wierzył w swą szczęśliwą gwiazdę.
Gdy trafi się jakiś wypadek, który podnieci jeszcze tak płoche nadzieje i wyobraźnia, niema już na nie lekarstwa. Przekonamy się później, jak dwie pomyślne okoliczności przewróciły jaśnie oświeconemu hrabiemu w głowie do reszty. Tymczasem, mając aż dwadzieścia pięć tysięcy franków w kieszeni, począł wieść owe życie dziwne, nie będąc jego jedynie udziałem lecz niemożliwe do pomyślenia gdziekolwiek, poza Paryżem.
Miejsce w loży w operze, stały bilet wstępu do eleganckiego klubu, wytworny apartament, modny ubiór, lokaj — oto artykuły pierwszej potrzeby ubogiego światowca — niezbędniejsze może, niż chleb i lada jaki przyodziewek dla prawdziwych biedaków. Nie należy zresztą wyobrażać sobie, by podobne życie kosztowało zbyt drogo — pięć — sześć tysięcy franków na rok, wydawane umiejętnie, najzupełniej zapewniają taki zbytek.
Zaiste, jakaż to rozkosz błyszczeć za tak marne pieniądze! Uprzedzenia podobne maą swój powab, niemniejszy od uprzedzeń kastowych, z któremi zwykle się łączą.
Jednakże tai posłuszna nędza, zamiast zadowolnić pana de Montal, rozjątrzała go jeszcze, zwłaszcza, że wciąż stykał się z ludźmi, o wiele bogatszymi. Jak każdy człowiek próżny, był przekonany, że cały świat zajmuje się tylko nim i drżał ze wściekłości na samą myśl, że ktoś może żartować z jego upadku — i ta wściekłość podwajała w nim żądzę zrobienia nowego majątku, nietyle dla przyjemności używania go, ile dla zirytowania tych, co się z jego dzisiejszych nieszczęść i bankructwa, skrycie radowali.
Pewnego dnia kupił los loterji hamburskiej za luidora[27] i odrazu wygrał trzysta luidorów — to powodzenie uznał oczywiście za dowód, że Opatrzność czuwa nad nim i wiara jego w szczęśliwą przyszłość straciła wszelkie granice.
Od tej chwili pan de Montal nieustannie spodziewał się, że... a raczej, był przekonany niezbicie, że uda mu się zaślubić jaką bogatą pannę, albo wdowę: loża jego w operze była pozycją, z której stale wypuszczał pociski — znaczne koszty tej łoży uważał za kapitał, mający przynieść mu olbrzymi procent.
Minęło już osiemnaście miesięcy od jego, powrotu z Włoch — dziedziczki i wdowy jakoś się nie pojawiały, lecz wiara pana de Montal w swe szczęście zgoła nie słabła, zwłaszcza że dwie nowe okoliczności, chociaż pozbawione związku z jego matrymonjalnemi planami, zwane jednak szczęśliwe, dodały mu ducha, niby ów bilet loteryjny.
Jeden z dawnych przypadkowych znajomych pana de Montal, marny śmieszny adwokacina, nazwiskiem Roupi-Gobillon, dobił się poważnego znaczenia jako deputowany (później opowiemy, w jaki sposób); dumny zaś, że może zaimponować swemu dawnemu znajomemu, który niegdyś nim gardził, przytem zaś, chcąc pokazać że już dawniej miał stosunki w lepszem towarzystwie, odrazu zbliżył się do pana hrabiego de Montal.
— Jeżeli do tej pory nie zbliżyłem się sam do ciebie — mówił hrabia do swego nowego znajomego — to najpierw było przyczyną tego twoja pozycja znakomitego adwokata, a jednocześnie wybitnego, wpływowego polityka, wreszcie zaś znakomitego dygnitarza — wszystko to stawia cię o tyle wyżej ode minie, że wypadało, by pierwszy krok do zbliżenia się wyszedł z twojej strony. Zawsze ludzie znakomici muszą zniżać się do ludzi skromnych i niezależnych, którzy nie są ani wyższymi od nich, lecz, właśnie z tego powodu, winni są szacunek dla wyższego stanowiska.
Pan mecenas Roupi-Gobilloin, uradowany temi pochwałami, obciął zgotować przyjacielowi miłą niespodziankę, proponując mu posadę prezesa dyrekcji monopolu tytoniowego — hrabia atoli z dumnym gestem odrzucił propozycję i nawet obruszył się, że ktoś śmiał zrobić podobną propozycję jemu... jemu, który przecież jest niezależny majątkowo i nigdy o nic nikogo nie prosił.
Odrzucenie tej propozycji, zręcznie rozgłoszone przez pana de Montal przy pomocy Roupi-Goubillon‘a, wywołało wielki wpływ na ustalenie jego kredytu. W najbliższym czasie, za pośrednictwem swego nowego przyjaciela, znacznie rozszerzył krąg swych znajomości, przyczem budził ogólną sympatję swemi układnemi manierami i powierzchowną niezależnością charakteru. Ponieważ o nic nigdy nie prosił, cały, zbierający się u Roiupi-Goibillon‘a świat polityczny, traktował hrabiego z wyjątkową, wyszukaną grzecznością.
Stosunki te w świecie politycznym, łącznie z klubem i- operą uczyniły pana de Montal czemś wyższem nad poziom zwykłych modnisiów; ogólnie uchodzić począł za zaufanego przyjaciela ministrów, niekiedy nawet ich doradcę — wogóle za człowieka o szerokich wpływach; jakkolwiek wszystko to sprowadzało się tylko. do pozorów, zaczęto mu nawet zazdrościć i ludzie bogaci mówili mu z pewnym, zawistnym przekąsem:
— Jakże panu się świetnie powodzi — wygrywasz pan na niemieckich loterjach i cieszysz się zaufaniem ministrów. Doprawdy, są jeszcze ludzie, którym się wszystko udaje!
Albo:
— Ach, jakże pan jest zdolny i obrotny — nigdy nie potrzebuje się pan lękać o przyszłość — zawsze wyjdzie pan na swójem. Co tu mówić — cieszy się pan wyjątkowem szczęściem.
Jeżeli ten szczęśliwy traf utrwalił mniemania ogółu, a zwłaszcza samego hrabiego, o jego, wyjątkowych zdolnościach, to drugi triumf jego bardziej jeszcze podziałał na jego dumę, budząc powszechną zazdrość i wprost cześć.
W jednym z pierwszorzędnych teatrów Paryża występowała młoda i piękna kobieta, panna Julja Dubreuil. Dzięki piękności i talentowi, jak też i wyrafinowanej kokieterji, młoda ta aktorka zdobyła wkrótce ogromne powodzenie wśród modnego świata Paryża. Wielu młodych paniczów poczęło się starać o względy paniny Julji, początkowo atoli żaden z nich nie mógł poszczycić się sukcesem; bogaty bankier, zarówno., jak rozrzutny arystokrata, zostali odprawieni z kwitkiem.
Ten silny opór powiększył jeszcze sławę pięknej aktorki. Hrabia de Montal, wciąż oczekujący na nadejście szczęśliwej gwiazdy w postaci jakiejś bogatej damy — panny, czy choćby wdowy, zapragnął tymczasem spróbować zwycięstwa nad tą oporną cnotą.
Przedstawił się tedy u niej, co tak znanemu człowiekowi przyszło bez żadnego, trudu.
Pomiędzy ubiegającymi się o względy pięknej Julji, jedni liczyli tylko na przelotny stosunek, nie decydując się na ściślejszy związek i związane z nim intrygi; inni, choć przedstawiający pewne korzyści, stanowczo nalegał o usunięcie jakiejś dalekiej ciotki aktorki, niejakiej pani Sanvageot, nieznośnego babsztyla, mającego wyroczny wpływ na swą siostrzenicę.
Zupełnie inaczej postępować zaczął pan de Montal — nauczony niepowodzeniem rywali, starał się najpierw zjednać sobie właśnie panią Sauvageot. Nie zaniedbał żadnego starania, żadnej grzeczności, byle podbić obmierzłą staruchę; udawał mocne zainteresowanie i sympatję dla całej rodziny, odrazu też wziął udział w intrygach teatralnych i w walce z przeciwnikami Julji, zazdroszczącymi jej talentu, niezaprzeczenie wybitnego.
Jako towarzysz, obrońca młodej kobiety, nie cofnął się przed żadną nieprzyjemnością; zręcznie potrafił ująć sobie niektórych dziennikarzy, co mu przyszło z dużą łatwością, dzięki znajomościom w politycznym świecie — zręcznie wciągnął ich w bój przeciwko zajadłym nieraz nieprzyjaciołom aktorki, dzięki zaś wrodzonemu sprytowi, przenikał wszystkie intrygi i w samą porę zawsze potrafił kłaść im zaporę. Nieustraszony, niestrudzony, szczery, przebiegły, zawsze pełen pochlebstwa — był zawsze comme il faut, bo też bardzo prędko opanował pannę Julję zupełnie, stał się niezbędnym doradcą i obrońcą dla niej, prawdziwym zaś postrachem dla jej nieprzyjaciół.
Mąż, najchciwszy zysku, jakim wybitny talent dramatyczny może wzbogacić majątek, nie byłby bardziej uległy, nie miałby tyle uwielbienia dla talentu i osoby swej ukochanej, ile pan de Montal okazywał pannie Julji.
Tyle zabiegów, starań i poświęceń doczekało się wreszcie słodkiej nagrody — pan de Montal był wysoko ceniony przez ciotkę Sauvageot i naprawdę kochany przez pannę.
Tak, zaiste, pani Sauyageot trudno było oprzeć się czarowi pana hrabiego de Montal — stale też darzyła go dowodami swego poszanowania i poświęcenia, nazywając go swem lubem dzieckiem, panina Julja zaś nadawała mu zwykle, z powodu pełnionych przezeń czynności, tytuł swego plenipotenta.
Jednakże sukces ten, aczkolwiek. ewnętrznie świetny, którego mniej zaszczytnych sprężyn nie znano, sukces, który podniósł jeszcze pana de Montal w opinji eleganckiego świata, zwiększył jego sławę, jako człowieka zręcznego i szczęśliwego i bardziej jeszcze wzmógł zawiść, lecz absolutnie nie zmienił stanu jego kieszeni.
Majątek pana de Momtal po dwóch latach pożycia z panną Julją zmniejszył się do dziesięciu tysęcy franków, mimo że, trzeba to zaznaczyć, miłość jej była rzeczywiście bezinteresowna.
Na nieszczęście, uczucie pana de Montal do tej młodej osóbki było w istocie bardzo słabe; z dnia na dzień coraz większą czuł odrazę dla jej pospolitych manier i płytkiego umysłu; gniewały go też jej nieznośne i śmieszne pretensje i duma; zbyt jednak ceniąc swe zwycięstwo nietyle z miłości, co z dumy, trawił w sobie najcięższe upokorzenia. Krótko mówiąc: hrabia był biedny, panina Julja zaś stanowiła zbytek, którego bogacze mu zazdrościli, jak on im pieniędzy; nie byto więc nikczemności, do jakiej nie byłby zdolny, byle utrzymać przy sobie swą kochankę. Powiadamy: nikczemności, albowiem pan de Montal zgoła panny Julji nie kochał; gdyby przynajmniej czuł do niej żywsze przywiązanie, służalstwo jego, choć śmieszne, nie byłoby hańbiącem.
Nie dość na tem: nasz dumny panicz musiał często udawać, że nie słyszy przykrych docinków pewnego starego aktora, nazwiskiem Ducanson, człowieka dowcipnego i złośliwego, o znacznym talencie, a stojącego na czele kliki teatralnej, nieprzychylnej kochance de Montala; dlatego też nie szczędził jej niegrzeczności, nawet w obecności hrabiego, który zwykle towarzyszył pannie Julji do teatru, za zezwoleniem ciotki, mówiącej;
— Jesteś kochankiem Julji, ale nie trzeba z tem się kryć; przecież kochany hrabio, ty należysz jakby do naszej rodziny.
Uszczypliwe koncepty starego Ducanson‘a tem były nieznośniejsze dla pana de Montal, że nie mógł przecież domagać się satysfakcji od komedjanta i do tego starego — to też musiał wciąż znosić wymówki i łajania, czynione kochance.
Tymczasem upływały dni, tygodnie, miesiące, lata, a szczęśliwa gwiazda pana de Montbal zgoła jakoś się nie pojawiała. Chociaż miewał sposobność zetknięcia się z bogatemi pannami i wdowami, żadna przecież nie zwróciła nań uwagi; głośny stosunek jego ze znaną aktorką pogarszał jego sytuację na rynku matrymonjalnym. Aczkolwiek panna Julja nie powiększała jego wydatków, przecież ledwo miał z czego żyć; w najbliższym czasie zaś mógł się spodziewać kompletnej nędzy, w której pozostawało mu chyba przyjęcie pomocy pena Roupi-Gobillon’a, nie było zaś znów bardzo pewnem, czy do tego czasu znakomity polityk utrzyma swe wpływy.
Pewnego dnia pan de Montal począł nieco krytyczniej patrzeć na siwą szczęśliwą gwiazdę, której zgoła widać nie było; zrozumiał, że szybkim krokiem zbliża, się do niego niebyłe szczęśliwa gwiazda i posażna oblubienica, co bieda z nędzą. Wreszcie jednak zdobył się na myśl genjalną, wielce ponętną, zawołał tedy z zapałem:
— Cóż, za głupiec ze mnie! Przecież szczęście już rzuca mi pod nogi, jeżeli nie skarby, to przynajmniej spokojny i pewny byt! Julja ma przeszło sto tysięcy talarów, zarabia zaś rocznie przeszło pięćdziesiąt tysięcy franków — dlaczegóż nie miałbym się z nią ożenić?... Jeżeliby mnie powstrzymywał jakiś fałszywy wstyd, zasługuję naprawdę na zdechnięcie z głodu. Dziś znoszę wszystkie przykrości domowe, a żadnego z tego zysku nie mam! Dzisiaj... tak, nie kocham Julji, toleruję ją dlatego tylko, żeby mi jej inni zazdrościli, zaślubiwszy ją zaś, będę miał jeszcze jędrną przyczynę, skłaniającą mnie do pożycia z nią i to przyczynę tak poważną, tak rozumną. Julja ma sto tysięcy talarów i pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu — z takiemi środkami można żyć cudownie! Prawda, że wyrzec się będę musiał wielkiego świata i będę się obracał odtąd w sferach artystycznych, ale na tem mogę tylko skorzystać. Świat wyśmieje mnie zapewne — świat! — powtórzył wzgardliwie wzruszając ramionami — ha, świat... kiedy nie będę już miał szeląga, to czy ten świat raczy przyjść mi, z pomocą? Na honor... trzeba być zgoła warjatem, aby się o podobne głupstwa kłopotać!
Oczywiście zrozumieją czytelnicy wahania pana de Montal, które ukrywał przed samym sobą, boć nie da się zaprzeczyć, że istnieje wielka różnica pomiędzy panną Julją, a jakąś bogatą paniną z dobrego domu, albo wdową — jednakże hrabia w obecnej swej sytuacji nie mógł stawiać zbytnich wymagań swej gwieździe i musiał brać, co mu dawała.
Nie odrazu przecież zdobył się na stałe postanowienie — resztki jego dumy, przedewszystkiem zaś wygórowana próżność, buntowały się przeciwko podobnemu mezaljansowi. Panna Julja była prześliczna, przytem oszczędna, gospodarna — miała atoli swoje fantazje, przytem zaś, mimo wszelkich pozorów, manjery miała prostackie, charakter pospolity, umysł, pomimo wrodzonego sprytu, zgoła zaniedbany. Na scenie imponowała świetną techniką aktorską, prześlicznym głosem, wytworną elegancją w stroju, w domu atoli, może dla wynagrodzenia zadawanego sobie w teatrze przymusu, zrzucała czarującą maseczkę i często zniżała się do poziomu, rzeczywiście godnego siostrzenicy pani Sauvageut.
Pan de Montal, wyobrażając sobie przyszłą swoją żonę, hrabinę, jako pannę Sauvageut, wahał się okropnie, zwłaszcza, że... panina Julja, przed zawarciem stosunku z nim miała opinję niewzruszonej cnoty, jednakże przypomniał sobie niejakie zwierzenia jej ciotki, która, bez żadnego skrępowania wyznała, że sto tysięcy talarów Julji pochodzą z, zapisów pierwszych jej protektorów.
Naskutek tego określenia: zapisy, pan de Montal spodziewał się, że owi dobrodzieje oddawna pomarli... prędko się jednak przekonał, że bynajmniej!... Pomarli istotnie, ale tylko w sercu Julji.
Jakkolwiek o panach tych od kilku lat wszyscy zapomnieli, korzystanie z majątku, pochodzącego z podobnego źródła, wydało się hrabiemu czemś sromotnem. Walczył ze sobą okropnie, wahał się, miotał, lecz sytuacja była coraz rozpaczliwsza i coraz mniej miał do stracenia.
Czy to w przystępie rozwagi, czy dla usprawiedliwienia, pan de Montal mówił sam do siebie:
— Tylko w romansach mogą trafiać się rzeczy nieprawdopodobne, o jakich marzyłem... Jeżeli już bogate wdowy, któreby szły za mąż za ubogich ludzi, rzadko się trafiają, to trudniej jeszcze znaleźć rodziców, którzyby wydali posażną córkę za kapcana, mającego szczęśliwą gwiazdę za cały majątek, a wygrane na loterjach na cały dochód.
Po długim namyśle, pan de Montal postanowił wreszcie definitywnie poślubić pannę Julję. Gdyby serce miał cokolwiek mniej przeżarte samolubstwem i chciwością, byłby może pomyślał nieco i o szczęściu panny Julji, która nigdy nie spodziewała się, aby hrabia zapragnął ją poślubić; lecz pan de Montal, w strachu przed nieuchronną nędzą, zgoła o niej nie myślał; sądził zresztą, że będzie w siódmem niebie, dostawszy tytuł hrabiny i to hrabiny de Montal.
Zapoznawszy czytelników z duchową stroną pana hrabiego de Montal, musimy jeszcze zobrazować jego powierzchowność.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, zgrabny i wysmukły — twarz miał napozór otwartą i szczerą; przyjrzawszy się atoli lepiej kilku zmarszczkom na jego białem czole, można było domyślić się odrazu, że myśli tego eleganta niezawsze były czyste. Wąskie, zaciśnięte usta zdradzały mocno fałszywy charakter; oczy jego, czarne i piękne, przybierały niekiedy wyraz robionej czułości, zwykle zaś były żywe i wesołe. Nos miał mały, nieco zadarty, nadający twarzy wyraz przebiegłości; rysy całej twarzy miał wogóle kształtne, zęby tylko miał nieładne — zepsute już, a przytem nierówne.
Krótko mówiąc, pan de Montal był paniczem bardzo szykownym, maniery prześliczne — całe jego zachowanie się zdradzało dobrze wychowanego i doświadczonego światowca. Czekając na pannę Julję, miał na sobie szlafrok z cienkiej materji jedwabnej, pantalony z czerwonej flaneli i tureckie pantofle. Niespokojnym krokiem przechadzał się po owym salonie, który już opisaliśmy, kiedy odezwał się dzwonek. Pan de Montal wzdrygnął się, zrobił ruch stanowczy i rzekł:
— No, niema co się wahać! Alea iacta est![28] Co ma być, będzie.
Drzwi otworzyły się, i weszła młoda kobieta, lat około dwudziestu pięciu, szczupła, wysoka. Panina Julja ubrana była bardzo skromnie — nie z braku środków, lecz poprostu, ze skąpstwa, stanowiącego jeden z najsympatyczniejszych, a zarazem najbardziej rozwiniętych, i wydatnych rysów charakteru tej miłej dziewicy. Mały jej kapelusik z czarnej mory zaledwie mógł objąć pukle czarnych, pięknych włosów. Oczy miała czarne, usta różowe, jak wiśnie, jakby do pieszczot stworzone, zęby, równe i białe, jak perły, płeć ciemną, lecz świeżą i czerstwą — jednem słowem, mimo skromnego ubioru, panina Julja była istotnie piękna i zewnętrznie miła. Niestety, jak już mówiliśmy, miała zwyczaj zrzucania swego dobrego ułożenia razem z teatralnym strojem i poza sceną ustępowała manierami niejednej gryzetce. Całe jej dobre wychowanie nosiło czysto sztuczny, zewnętrzny charakter.
Parasol i kalosze zrzuciła już w przedpokoju, wszedłszy zaś do salonu, podała kolejno panu de Montal mufkę, płaszcz, kapelusz, niespokojnie ścigając oczyma, gdzie te wszystkie cenne przedmioty poumieszczał.
Gdy pan de Montal, zamyślony, położył płaszcz na kapelusiku, panna Julja krzyknęła:
— Co robisz, Edwardzie?... Kapelusz, mój kapelusz! Zupełnie mi zniszczysz kapelusz!
— Przepraszam cię, moja droga, zupełnie nie zauważyłem.
— Ależ trzeba wreszcie nauczyć się uwagi; kapelusz prawie nawy; mnie nic nie przychodzi darmo i wiem jak trzeba szanować rzeczy. Cóż ci tak pilno, że prosiłeś, abym zaraz po próbie przyszła do ciebie? Bardzo dobrze, otóż i jestem — podaj mi ten stołeczek pod nogi.
— Moja najdroższa Juljo, chcę z tobą szczerze pomówić — zaczął pan de Montal, klękając przy swej kochance i opierając się rękoma o poręcz fotelika, na którymi już usiadła.
— A, to ślicznie — odrzekła panna Julja, łagodząc wyraz twarzy — tylko nie patrz na mnie tak czule, bo muszę ci dać burę.
— Burę... za co?
— Ach, to ty jeszcze nie wiesz, jak to przyjemnie i wygodnie polecić ci cośkolwiek... Posłałam cię wczoraj do Melmot‘a, abyś mi obstalował tapety — dzisiaj przychodzę do niego, aż tu nie wie ani słowa.. To ślicznie, bardzo ślicznie.
Hrabia zmieszał się.
— Moja droga, ¡mówiłem Oliwjerowi, ażeby poszedł i nie rozumiem...
— A mnie co jakiś Oliwjer obchodzi? Gdybym chciała załatwić tę czynność przez służącego, posłałabym przecież Annę. Prosiłam ciebie, żebyś tam poszedł, bo myślałam... no, ale czy ja mogę komu zaufać?
— Przebacz mi, moja droga, przykro mi niewymownie, żem... ale...
— Och, znam cię już przecież! Niema niedbalszego człowieka od ciebie; któregoś dnia prosiłam cię, żebyś mi przyniósł w czasie antraktu filiżankę buljonu; grałam już w dwóch sztukach tego dnia, byłam przemęczona, omal że nie schrypnięta, a wiesz, że mi to pomaga.
— A czyż nie pobiegłem do Verres‘a?
— No, tak, ale przynieśli mi buljon — tak cholernie tłusty, że wedle go przełknąć nie mogłam. Czyż nie wpadłeś na myśl, żeby kazać przy sobie zebrać tłustość.
— Ależ mój drogi aniele — jesteś dziś w złym humorze, a, wierzaj mi, że najbardziej ci do twej pięknej twarzy z uśmiechem.
Hrabia był coraz bardziej zaniepokojony i niezadowolony, najwyraźniej, szczęśliwa jego gwiazda podsunęła mu najnieszczęśliwszy dzień do oświadczyn.
— Och, znam cię, znam — gderała Julja — chcesz mnie uspokoić i udobruchać pochlebstwami... niebardzo ci trudno zresztą... Alle, choć się nie gniewam, powiem szczerze, nie jesteś już tak grzeczny i usłużny, jak dawniej. Pamiętasz, kazałam ci wczoraj przynieść ciasteczek dla Tripole‘y — wiesz przecież, że pamięć o suczce, to najlepszy środek podobania się mojej ciotuni... no i znowu zapomniałeś...
— Postaram się wynagrodzić to stokrotnie — odpowiedział pan de Mantal, starając się ukryć głębokie zniecierpliwienie i nieukontentowanie. — Powinnaś mi wierzyć — dodał po chwili wesoło — wiesz przecież... czego ja nie robię, byle się kochanej cioci podobać.
— Wiem o tem i dlatego też, Edwardzie, często jej mówiłam: ja go bardzo kocham, przekładam nad bogatych paniczów... Tyle nawet nie chciałam przyjąć od ciebie... ot, tyle... — pokazała mu paznokieć — bo dla ciebie jednego mam całe moje serce... Ciotka mi jednak mówiła: Juljo, wybieraj między Edwardem, a swoją ciotką, albo — albo i niestety, mój drogi, omal się nie poświęciłam... dobrze, żeś ją zdołał udobruchać. Ach, byłabym najszczęśliwszą z kobiet, bo cię kocham, kocham serdecznie... Ach, jaki tu dym... możebyś otworzył trochę okna!
— Czy ci nie będzie zimno? Dziwne doprawdy, bo ten kominek nigdy nie dymi.
— Widać zatem, że mnie jakiś pech prześladuje, bo dymił i za przeszłą razą. Ale pocóż kazałeś mi przychodzić? Jeżeli masz jakiś ważny interes, nie możesz mi go u mnie powiedzieć?
— Nie, mój aniele, nie. Dla ciebie, jak dla minie samego ważną jest rzeczą, abyś się tutaj tego dowiedziała, Tak — dodał z czułym, melancholijnym uśmiechem, wciąż pozostając na klęczkach i jedną ręką obejmując taję Julji — tak, moja droga, zdaje mi się, że wyrazy moje będą bardzo poufałe.
— Cóż się stało mój Edwardzie, że tak czule dziś mówisz? Co to ma znaczyć; to mnie zastanawia... Jestem pewna, że masz jakiś zamiar niebardzo grzeczny... Szkaradny chłopaku, jesteś tak czuły, tak zalotny!... Moja ciotunia, Sarrageot, nazywa cię swym plenipotentem, ja zaś, gdybyś wreszcie nauczył się akuratniej wypełniać moje zlecenia, nabywałabym cię moim... no, nie wiem, sama nie wiem kim... Ach, otwórzno okno, może się prędzej na kominku rozpali... Podaj mi płaszcz — boję się kataru; gram w pierwszej sztuce i boję się chrypki, jak cholery!... Aha., zapomniałam: muszę ci coś o teatrze powiedzieć. Możesz już zamknąć okno, tylko rozdmuchaj ogień, bo słabo się pali.
Trudno opisać gniew i zniecierpliwienie pana de Montal w ciągu całej tej rozmowy z niegrzeczną, ordynarną, nawet nie umiejącą poprawnie się wyrażać komedjantką; jednakże, aż do chwili przyjęcia oświadczyn, musiał cierpliwie znosić wszystko, jak zresztą już od dwóch lat znosił.
Cała ta rozmowa najlepiej daje poznać, jak drogo, jakiemi upokorzeniami opłacać musiał pan de Montal szczęście, którego mu tak zazdroszczono. Nie mamy potrzeby powtarzać, jak wielka zachodzi różnica pomiędzy uprzedzającą grzecznością kochanka, choćby w stosunku do kobiety, zgoła mu nierównej kondycją, i poziomem umysłowym, a hańbiącem służalstwem, do jakiego się hrabia poniżał.
Teraz pan de Montal zamknął okno i powrócił; uklęknął znowu przed panną Julją, z niecierpliwością oczekując ciągnięcia dalej, a z większą jeszcze ukończenia rozmowy.
Julja odezwała się pierwsza, z początku spokojnie, — potem coraz gwałtowniej:
— Miałam ci powiedzieć coś o teatrze... Oto, dziś rano, przychodząc na próbę, słyszę w foyer moje nazwisko — zatrzymuję się, zaczynam słuchać — okazuje się, że to znów ten sitary Ducanson szkaradnie mnie obmalowuje. Wpadam, zirytowana okropnie i powiadam mu, że będzie miał ze mną i z tobą do czynienia... aż tu —ten stary grzyb poczyna sobie kpić w żywe oczy i ze mnie i z ciebie — gwiżdże sobie na nas i, rzeczywiście, trudno nie przyznać mu racji, bo, cokolwiek ci o tema mówię, to jakbym groch o ścianę rzucała...
— Ależ, moja droga Juljo...
Aktorka zirytowała się jeszcze bardziej; mówiła coraz głośniej:
— Tak, tak — już wiem, — słyszałam to nieraz... Chcesz mię znowu przekonywać, że Ducanson, to stary piernik i przecież nie można takiemu dziadydze świadków posyłać... A co mnie to obchodzi? — Stary ledwo łazi, ale zadużo sobie pozwala, rozzuchwalił się i jeżeli nawet ty nie chcesz mnie bronić, to któż ma go ukrócić?
— Ależ, zastanów — się, moja droga, cóż ja mam zrobić?... Sama przecież przyznajesz: Ducanson jest stary; jeżelibym poszedł i powiedział mu jakąś niegrzeczność, narażę się tylko na śmieszną scenę i nic nie wskóram.
— Zapewne, mój kochany paniczu, zatem mam być znieważana bezkarnie?
Hrabia się żachnął.
— Ależ nie mówię tego bynajmniej, moja droga Juljo, wiesz przecież, że zawsze stawałem w twej obronie, ile mogłem!...
— I masz o to do mnie pretensje?
— Bynajmniej, tylko bądź, proszę cię, sprawiedliwa wobec mnie.
— Alboż jestem niesprawiedliwa? Zdaje mi się, że skoro zostałam twoją kochanką, to dlatego, abyś mię bronił i abyś moich nieprzyjaciół traktował, jak swoich.
— Juljo, posłuchaj mnie...
— Gdybym chciała mieć kochanka, któryby mnie kochał dla samej przyjemności, miałabym dosyć elegantów do wyboru... ale ja nie potrzebowałam zimnych adoratorów, którzy nosa do teatru nie wetkną, którzy myślą, że wyświadczają mi wielką łaskę, wożąc mnie swym powozem i kupując mi fatałaszki i błyskotki. Dzięki Bogu, nie potrzebuję tego, co moje koleżanki uważają za zaszczyt szczęścia. Dzięki mej oszczędności, zebrałam już kapitalik, mam dochody i mogłam wybrać sobie kochanka z miłości, kochanka, od którego nie wymagam złamanego szeląga. Ale za to wymagam, aby mój kochanek nie pozwalał znieważać mnie jakiemuś staremu durniowi.
Panu de Montal aż usta zsiniały z gniewu, zdołał jednak pohamować się i odpowiedział ze sztuczną łagodnością:
— Ależ zastanów się, Juljo, czyż nie uczyniłem wszystkiego, co można było uczynić, wyjąwszy oczywiście...
— Wyjąwszy to, czego najbardziej potrzebuję... Przecież to samo muszę powiedzieć o tej halastrze Grenouillot‘a.
— Co za Grenouillot‘a?
Julja aż się rzuciła.
— Jakto, nie wiesz jeszcze? Przecież, znasz doskonale Grenouillot‘a, prezesa klakierów[29]; wiesz także, że ten łobuz jest stronnikiem Ducansona. Trzeba było widzieć, jaki hałas ta banda robiła w czasie benefisu tej wydry Derbot — tymczasem podczas moich występów zgoła milczą.
— Ależ, moja Juljo...
— Ach, chcesz powiedzieć, że sam ryknąłeś ze dwa razy na nią; no, ale ja przez to nie dostałam więcej oklasków, chociaż na nie zasłużyłam. A kiedy poskarżyłam się przed tobą na tego Grenouillet‘a, cóż mi odpowiedziałeś?... Że nie możesz wdawać się z klakierami — wielkie rzeczy! W kółko to samo: od tego muszę znosić wszelkie nieprzyjemności, bo stary, jak wszyscy djabli, od tamtego znowu, bo jest klakierem — jakby na to wszystko nie było żadnej rady!...
— Ależ jaka rada? Jeżeli ją masz, to mi ją podaj, mój drogi aniele?
— Jaka rada? Ależ tysiące ich się znajdzie, trzeba tylko chcieć!... Jeżeli nie chciałeś opłacić Grenouillot’a, co nawet niedrogoby kosztowało, trzeba było to żabsko nastraszyć... co zaś do Ducansan’a, to ten znów lubi łakocie, pochlebstwa, wyszukaną grzeczność...
— Ależ, Juljo, czyżbyś chciała...
— Ja? Och, bynajmniej, wołałbyś przecież, żeby minie z kopytami zjedli, niż żebyś zrobił grzeczność Ducanson‘awi.
— A więc cóż?
— Przecież nie potrzebujesz go traktować poważnie, ani zbliżać się z nim — nie jesteś jego kolegą. Wystarczy cokolwiek zręczności, tej zaś dzięki Bogu, zgoła ci nie brakuje; mógłbyś więc, przy odrobinie dobrych chęci, rozbroić tego niegodziwego człowieka. Naprzykład: ten starowina lubi dobrze zjeść i wypić; mogłeś kiedy zafundować mu dobry obiad — nie taki znów wielki wydatek; wtedy mógłbyś go już ująć i w ten sposób unieszkodliwiłbyś mojego najzajadlejszego wroga.
Pan de Montal wysłuchiwał tego wszystkiego, z pozornem poddaniem się, klęcząc z głową, pochylaną ku kolanom swej kochanki; jednakże żyłki pukające mu na skroniach, wskazywały, że ogarnia go coraz większa pasja, którą z trudem hamował.
Gdy hrabia podniósł wreszcie głowę, spojrzenie jego wyrażało bojaźliwą czułość i błagalne poddanie się, którym panna Julja nie zdołała się oprzeć; mimo wszystko była to dobra dziewczyna i kochała swego Edwarda szczerze, choć po swojemu; jej gniew i wyrzuty załamały się wreszcie pod urokiem cierpliwości pana de Montal, który mówił, całując jej ręce:
— Przebacz, mój aniele, rzeczywiście zawiniłem. Na przyszłość, cokolwiek mię to miałoby kosztować, uczynię wszystko.
Julja zmieniła nagle ton.
— Otóż to, mój ukochany! — zawołała nagle, rozczulona aż do łez; zsunęła się z fotela i usiadła na dywanie przy swoim klęczącym kochanku; następnie objęła jego piękną głowę i poczęła ją okrywać pocałunkami.
— Jakże jestem niewdzięczna, niegodna ciebie! — mówiła wśród łez. — Ten biedak skoczyłby dla mnie w ogień, a ja jeszcze się skarżę na niego! Ani słowa więcej, mój drogi!
— Juljo, moja droga Juljo — czy to mówi głowa czy serce?
— Ja nie jestem kochaną Julją, ja jestem wyrodnym potworem! Alboż twoja miłość własna nie jest moją? Alboż imam zmuszać mego kochanka do poniżania się przed jakim Ducanson‘em, czy Grenouillot’em — czyżby mnie to samej nie poniżało? Czyżby mnie miało nie obchodzić, gdy ty się poniżasz? Mówię ci, byłam nierozsądna, ale człowiek wtedy tylko umie ocenić swe szczęście, kiedy go nie ma, albo już je stracił... Jedną chyba wadę mogę ci zarzucić, mój drogi, to, że jesteś dla mnie zbyt dobry.
— Jakże ci nie mam pobłażać. Juljo, skoro mię tak kochasz?
— Ty mnie psujesz, nieraz powinieneś wyłajać mnie jak się należy, a nie czynisz tego. Bodaj to nie było prawdą, co mówi moja ciotunia, która cię przecież uwielbia. Czy wiesz — powiada — dlaczego się boję czasami naszego małego plenipotenta? Bo ci zanadto ulega, gdy ja, na jego miejscu, nieraz bym ci się okoniem postawiła.
— Mój aniele, nie chcę ci nigdy sprawić najlżejszej przykrości.
— Otóż dlatego właśnie, że mnie kochasz, powinieneś być czasami surowy dla mnie. Alboż mogę kiedy zapomnieć, co dla mnie uczyniłeś?... Jak moja ciotunia, Sauvageot, powiada: Wynajdź sobie drugiego takiego człowieka, któryby, jak on, prowadził sumiennie wszystkie twoje rachunki, któryby skrupulatnie notował twoje wydatki, znajdował pewną lokatę dla twych depozytów, chodził do adwokata, do notarjusza, umawiał się z dyrektorami teatrów, kaptował recenzentów — słowem, był prawdziwym totunfackim.
— Ale cóż w tem dziwnego, Juljo, że się zajmuję twe mi sprawami? Alboż minie one mniej d ciebie obchodzą? Alboż nie mam uczyć się od ciebie porządku i oszczędności?
— Tak, prawdę mówisz!
— Przytem jesteś tak piękna, tak dobra! No, ale wysłuchaj mnie, Juljo, powstań.
— Byłam wobec ciebie niesprawiedliwa; tu jest moje miejsce.
— Nie, mój aniele, proszę cię.
— No, jak chcesz, siadaj więc na krześle, a ja ci usiądę na kolanach.
— Zgoda — teraz podaj mi ręce — nie patrz na mnie tak czule swemi ślicznemi oczyma, bo mi przeszkadzasz zebrać myśli, a chcę z tobą pomówić w ważnej sprawie. Wysłuchaj mnie, zaklinam cię.
— Kochany Edward — mówiła panna Julja, sadowiąc się na jego kolanach — nigdy tak do mnie nie mówił, nigdy tak na mnie nie patrzył; wyraźnie ma mi coś ważnego, coś bardzo czułego do powiedzenia.
— Bardzo ważnego, dlatego właśnie prosiłem, żebyś przyszła do mnie.
— Słucham cię, Edwardzie... Ale masz minę poważną... zupełnie, jak wtedy, pamiętasz, kiedy wahałam się jeszcze, a tyś mi mówił głosem, tak słodkim, a tak smutnym i uroczystym zarazem: „Juljo, przysięgam ci na pierścionek mojej nieboszczki matki, że nie będziesz miała nigdy kochanka bardziej przywiązanego, dbałego, wierniejszego ode mnie“. I wtedy, pamiętasz, łzy zakręciły mi się w oczach, patrz, zupełnie jak teraz! — i odpowiedziałam, nawpół przytomna: Edwardzie jestem twoja.
I panna Julja obtarła łzę, która znowu zaświeciła w jej czarnych oazach.
— Tak, Juljo, moja najdroższa Juljo, przypomnij sobie tę świętą pamiątkę — pierścionek mojej umierającej matki; złożyłem, ci go w dowód nawet nie miłości, którą ci przyniosłem, ale na dowód czegoś więcej... w dowód szacunku, głębokiego szacunku. Tak... bo już wtedy przeniknąłem głęboką wartość twojej duszy. Od tego zaś czasu, mimo przelotnych chmurek, mimo twych mimowolnych błędów, nauczyłem się czytać w twem szlachetnem sercu, poznałem je do dna!
— Jakże ty jesteś dobry! — rozczuliła się Julja jeszcze bardziej. — Jeżeli nawet mam niejakie przymioty, to czyż nie tobie je zawdzięczam? Zawsze byłeś tak czuły, tak uprzejmy, tak pełen poświęcenia, że pragnęłam być godna twej miłości.
— Wierzę ci, wierzę — zawołał pan de Montal z zapałem. — Tak, to moja miłość dała ci nowe życie! Od dawna szedłem krok w krok za tobą, patrzyłem na twoje postępowanie i z dnia na dzień wydawałaś mi się godniejszą mego szacunku. Twoje prowadzenie się, twój charakter usprawiedliwiły, uszlachetniły zarazem moją namiętność i jestem dumny, że cię kocham, jak i z tego, że mnie darzysz wzajemnością.
— Tylko ty możesz zdobyć się na podobny, śliczny komplement.
— Bo tylko moja śliczna Julja potrafi mnie natchnąć do czegoś podobnego.
— Najdroższy!...
Pan de Montal doszedł do wniosku, że moment korzystny nastąpił.
— Słuchaj, Juljo... — zaczął trochę tajemniczo — nadszedł już czas, gdy powinienem wynagrodzić twą miłość, twą czułość, a przedewszystkiem twe dobre serce i pełne godności postępowanie.
— Co to ma znaczyć, Edwardzie?
— Pragnę — zaczął uroczyście pan de Montal — pragnę dać ci dowód nietylko mojej miłości i wdzięczności, ale nadto i dowód mego najgłębszego szacunku.
Julja zdziwiła się; sądziła, że to chodzi o jakiś prezent.
— Och, Edwardzie, nie mów już... czyżbyś mógł zapomnieć o naszym układzie? Wiem przecież, że nie jesteś bogaty, więc nic od ciebie nie przyjmuję, chyba bukiet róż na moje imieniny za dziesięć franków, ot i wszystko. Twoją miłość, twoje serce przyjmuję, twoje przyjacielskie usługi, pełne poświęcenia — i to mi w pełni wystarcza.
— Szlachetna kobieto, najlepsza przyjaciółko! Ach teraz dopiero uprzytamniam sobie całą wielkość twej duszy, lecz bądź spokojna — dodał pan de Montal, uśmiechając się, bardziej jeszcze tajemniczo, niż przed chwilą — dar, jaki ci przynoszę, nie ma pieniężnej wartości, lecz przewyższa. wszystkie twe oczekiwania i przyjmiesz go chyba... spodziewam się, z najgłębszą radością.
— Cóż to takiego?... Cóż więc masz mi do ofiarowania?
— Moją rękę.
Wyraz oczu Julji wskazywał przez chwilę, że uszom własnym nie wierzy.
— Twoją rękę?...
Pan de Montal począł okrywać jej śliczne ręce pocałunkami.
— Chcę cię zaślubić, moja najdroższa, moja jedyna... tak, lekceważę wszelkie przesądy świata... całe moje życie poświęcam dla ciebie... i biorę cię za żonę... No co, czyżbyś miała odrzucić ten skromny dar, pani hrabino?
I pan de Montal z uśmiechem na twarzy, oczekiwał na gwałtowny wybuch wdzięczności swej kochanki.
Panna Julja osłupiała.
W pierwszej chwili spojrzała w milczeniu, a następnie, zasłoniwiszy twarz rękoma, padła, również milcząc, na krzesło.
Przy swej bezczelnej fanfaronadzie i pewności siebie, pan de Montal ani chwili nie powątpiewał, że to radość tak wstrząsnęła pannę Julję; skłonił więc głowę i dodał czule:
— Wybacz, mój aniele; powinienem cię był przygotować do tego szczęścia.
Nagle — zgłupiał..
Panna Juljia, jakby przychodzą«: do siebie, odepchnęła go gwałtownie, zerwała się i rzekła z głęboką goryczą:
— Ach, teraz dopiero poznaję... ciotka Sauvageat miała rację!
— Jakto, Juljo?
— Tak, Edwardzie... zwodziłeś mnie, zwodziłeś bezwstydnie tak długo!
— Jakto?!...
— Chcesz mnie zaślubić!
Pan de Montal osłupiał do reszty; sądził, że jego kochanka majaczy.
— Ależ, moja droga, co chcesz przez to powiedzieć, nie rozumiem.
— Tak, teraz się przekonałam!... Ach, to niegodziwość... tak, kochałeś mnie dla majątku po to, żeby się ze mną ożenić... dlatego udawałeś tak szczere zainteresowanie memi interesami... A ja, jak, Edwardzie, kochałam cię bezinteresownie! Edwardzie, ach, Edwardzie... rozwiałeś moje złudzenia!
Pan de Montal, zdumiony i urażany, tak rozgniewał się tem upokorzeniem, tą odmową, tak ubliżającą i tak nieprzewidzianą, że zbladł, zapienił się ze złości i przez kilka minut niezdolny był ido wymówienia słowa, poprostu oniemiał.
Panna Julja, ugodzona w swe najczulsze miejsce, oburzona, że ktoś śmie sięgać po jej ukochany majątek i zrozumiawszy, że cała troskliwość pana de Montal, o nią opierała się wyłącznie na niskiem wyrachowaniu, zgoła już nie mogła ukryć siwych uczuć i wrzeszczała bez skrępowania:
— Ach, teraz dopiero przejrzałam, że ciotunia Sauvageot nigdy się nie myli! Teraz już się nie dziwię, że nie dowierzała twojej uległości mym kaprysom. Przecież to jasne, jak słońce, liczyłeś na moje sto tysięcy talarów w depozytach, na pięćdziesiąt tysięcy pensji i na honorarja specjalne za benefisy... to istotnie warte trochę zabiegów i trudu!... A ja, głupia sądziłam, że jestem dość młoda i piękna, abyś mnie kochał dla mnie samej!... No i teraz widzę, że pierwsze wrażenie ciotki Sanvageot wcale jej nie omyliło: zanim zdołałeś i ją usidlić, powtarzała mi: strzeż się tego Montala, to kapcan, jakich mało i tobie chyba oczy do płakania zostawi. No i okazało się, że prawda... Edwardzie — mówiła panna Julja z bólem — czyż jesteś zgoła pozbawiany wstydu... czyż godziło się posługiwać pierścionkiem twej nieboszczki matki do tak nikczemnej przysięgi?... Ach, a ja tak szczerze cię kochałam.
Ostatnie wyrazy pozbawiły pana de Montal resztek przytomności; nie mogąc hamować się dłużej, wykrzyknął, wskazując na pierścionek:
— Pierścionek mojej matki... oto jest... przecież nigdy nie rozstaję się z nim!... Tylko ty mogłaś uwierzyć, że hańbiłbym pamiątkę po mojej matce, wręczaniem jej istocie podobnej tobie... Pierścionek, który ci wtedy dałem, nigdy do mojej matki nie należał... poprostu sobie zażartowałem.
— No, to jeszcze gorzej, mój panie, robić sobie żarty z pamiątką po nieboszczce matce — zawołał panna Julja z prawdziwą dumą i godnością. — Hrabia omal nie rzucił się na nią.
— Czy będziesz cicho?... — wrzasnął.
— Ach, teraz poznaję się na tobie!... Co za gęba, co za oczy!... Aha, to pan chce mnie straszyć?... no, to ja wolę się wynieść. No, nie spodziewałam się czegoś podobnego.
Pan de Montal chwycił ją silnie za rękę.
— Ach... chcesz wyjść... żeby po całem mieście roztrąbić, że cię obciąłem poślubić, a tyś odrzuciła moją propozycję!
— Ależ chyba pan nie będzie próbował zatrzymać mnie siłą? Puść pan moją rękę... szczypiesz mnie pan; proszę mnie puścić!
— Idź, idź, graj swoją komedję — rzekł pan de Montal, z ironją wstrząsając rękę Julji, poczem odepchnął ją, dodając:
— Tylko pamiętaj: to co tu zaszło, zostaje między nami; jeżelibyś to rozpaplała, zapłaciłabyś mi za to... rozumiesz?... Byłem ci użyteczny swemi wpływami... ale teraz mogę tę broń obrócić przeciwko tobie!
Panna Julja rozpłakała się nietyle ze strachu, ile z boleści nad nikczemnością człowieka, którego tyle czasu kochała.
— Och, Boże, Boże! — mówiła nieszczęśliwa kobieta, wśród konwulsyjnego płaczu — oto nagroda za moją miłość, za moje zaufanie!
— Za twoją miłość? Alboż ja nie dość już opłaciłem tyloma nikczemnościami wobec twojej ciotki, służalstwem, jakie tyle czasu wytrwale znosiłem i udziałem w najbrudniejszych intrygach twych koleżków?
— Oto twoje przywiązanie!
— Co za głupiec i bezczelnie dumne stworzenie! Więc ona serjo myśli, że to dla jej miłości, tak się poniżałem? — wzruszył ramionami. — Czy ty myślisz, że ja cię kiedykolwiek kochałem? Byłem twoim kochankiem, aby budzić zawiść ludzi szczęśliwszych i bogatszych ode mnie, ot i wszystko. A wkońcu, znudzony temi głupstwami, postanowiłem ożenić się z tobą dla pieniędzy... Tak, dla pieniędzy, pozwalałem tak długo deptać moją dumę, a teraz... bądź spokojna, potrafię się odpłacić.
— Zemścisz się, za co....za to, żem nie pozwoliła sobie stryczka na szyję założyć, nieprawdaż? A czy człowiek, taki, jak ty, nic nie mający, nie popełnia podłości, zaślubiając taką, jak ja, dla pieniędzy?... Twoja duma, ha-ha — ha!!!... Czy można wogóle ufać człowiekowi, zdolnemu do podobnej podłości, marzącemu o niej?... Zgodziłam się zostać twoją kochanką, chciałam nią być, bo to nie wkładanie na mnie żadnych obowiązków; ale wołałabym powiesić się, niż zostać żoną podobnego hultaja, któryby mnie okradł. A ja, jeżeli, wogóle wyjdę kiedy za mąż, to napewno nie, za człowieka, któryby mnie z torbami zostawił, ale za takiego, który moich pieniędzy nie tknie, a jeszcze zapewni mi spokojny byt.
— No to wynoś się stąd, idź sobie szukać, choćbyś miała zajść i do wszystkich djabłów... tylko nie waż się wymawiać mego nazwiska, bo... zobaczysz!!!...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przykrą jest podobna scena; wstyd jest widzieć mężczyznę, który od pochlebstwa i usłużności odrazu, na widok, że wszystkie jego nikczemności spełzły na niczem, że zdobycz mu się wymyka, przechodzi do zuchwalstwa, do grubjańskich pogróżek; a przecież jest to scena zgoła nieosobliwa i nierzadka. Niegdyś coś podobnego byłoby może niemożliwością, dziś jednak żadna podłość nie powinna zadziwiać. Niech czytelnicy raczą sięgnąć do własnych wspomnień, a napewno przypomną sobie, że widzieli podobne wypadki nieraz.
Co do panny Julji, to, skoro już znamy jej charakter, nietrudno nam będzie pojąć, że wszelkie zabiegi hrabiego o jej rękę, mimo, że kochała go szczerze, były daremne.
Dziewczyna, wychowania w ubóstwie, zmuszona długo patrzeć na nędzę swych rodziców, przed niczem tak nie drżała, jak przed starością w nędzy i opuszczeniu; to też posuwała oszczędność aż do skąpstwa, odmawiając sobie nawet niezbędnych nieraz rzeczy. Przy swym ograniczonym umyśle i zimnem sercu, pieniądze kochała nadewszystko — nawet zostanie panią hrabiną było dla niej niczem — chciwość zagłuszyła w niej dumę, i wszystkie inne uczucia.
Tymczasem pan de Montal, będący uosobioną próżnością i przekonany, że wszyscy cierpią na tę jego wagę, był pewien powodzenia — no i pomylił się szkaradnie.
Po gwałtownem wyjściu panny Julji spędził kilka okropnych godzin. Odmowa jej zabiła ostatnie jego nadzieje; pozostawało mu ¡zaś zaledwie dziesięć tysięcy franków, po wyczerpaniu zaś tej sumy — nędza — po pewnym czasie pozostawało mu chyba strzelić sobie w łeb. Już przeklinał swą zwodniczą wiarę w Opatrzność, gdy wtem nowe zdarzenie pokrzepiło w nim upadającego ducha i ma nowo wzbudziło w nim nadzieje i wiarę w pomyślną przyszłość.
Pomiędzy innymi znajomymi pana Ruopi-Gobillorn’a, spotykał często u niego niejakiego pana Achillesa Dunoyer, bardzo bogatego bankiera, człowieka lat około czterdziestu, człowieka próżnego, aż do śmieszności, chcącego uchodzić za człowieka wolnego, usiłującego też naśladować zbytek i zwyczaje arystokracji — w istocie, był to syn wzbogaconego kotlarza.
Pan Achilles Dunoyer odrazu zwrócił uwagę na pana de Montal.
Hrabia zrobił ogromnie wrażenie na bankierze, należąc do owej złotej młodzieży, do której pan Achilles za wszelką cenę pragnął się dostać; przytem bankier wiedział o przyjaźni, jaka łączy hrabiego z głośnym markizem le Beanregard, królem modnego świata.
Pan Achilles Dunoyer zrobił pierwszy krok ku zbliżeniu z panem de Montal, ten atoli, niezainteresowany wtedy zgoła w zażyłości z ordynarnym dorobkiewiczem, przyjął go bardzo zgóry i zimno; teraz atoli, gdy panna Julja odrzuciła propozycję zakupienia go na męża, gdy pozostał już bez żadnego wyjścia i gonił resztkami, pomyślał sobie, że nie należy gardzić tak bogatym przyjacielem, jak pan Dunoyer, zręcznie więc zbliżył się do bankiera, co przyszło mu bez żadnej trudności. Zobaczymy dalej, na co liczył najwięcej...
W takiej sytuacji znajdował się pan hrabia Edward de Montal w chwili, gdy daleki jego kuzyn baron Ewin de Ker-Elliot, opuszczał ojczystą Bretanję, udając się do Paryża w interesach z tymże właśnie Dunoyer‘em.
Wielki kantor pana Achilles Dunoyer ozdabiał plac Giełdy, sam zaś właściciel mieszkał ma rue de Provence[30], najmując całe pierwsze piętro obszernego domu.
Pan Dunoyer miał dwie córki, które zajmowały wraz ze swą guwernantką, angielką, całe trzecie piętro tegoż domu; miało to tę niedogodność, że młode panienki narażone były ma spotykanie rozmaitych osób na schodach, po których często schodziły do mieszkania rodziców w arystokratycznym świecie spotkania podobne uchodziły za nieprzyzwoitość i człowiek tak bogaty, jak pan Dunoyer powinienby przekładać nad swój okazały apartament, pałacyk, w którymby mieszkał sam z rodziną; pani Heloiza Dunoyer atoli była tak wymagająca, że chciała koniecznie mieszkać nieinaczej, jak przy ulicy Chunssée d’Aufin, na tem zaś St. Germain finansjery trudno jest poprostu jakiś dom znaleźć i fortuna zaś pana Achillesa była stosunkowo nowej daty.
Pani Dunoyer, mająca; w czasie, gdy się nasza powieść zaczyna, lat około trzydziestu ośmiu, wyszła zamąż bardzo młodo; miała dwie córki: jedną siedemnastoletnią, Teresę, drugą, pannę Klementynę, dwunastoletnią.
Idąc, za powszechną modą, jak i dla pozbycia się kłopotu z wychowaniem córek, pani Heloiza Dunoyer sprowadzała sobie guwernantkę angielkę, polegając w wychowaniu córek całkowicie na nią.
Nie mamy zamiaru zaprzeczać doskonałości guwernantek angielek, lecz zbytek wykoślawił najlepsze rzeczy. Dorobkiewicze zawsze usiłują małpować za wszelką cenę, a raczej, za cenę najmarniejszą, zwyczaje wielkiego świata; tak i w tym wypadku: byle kobieta, której powierza się wychowanie panienek, była angielką i nie stawiała zbyt wygórowanych wymagań, a już nikt nie troszczy się o jej własne wychowanie, wykształcenie, charakter, nawet o moralne prowadzenie się. Prawdę mówiąc, o wiele mniej kosztowałaby guwernantka francuzka z jakiejś ubogiej, a uczciwej rodziny, dobrze wychowana, dla której miejsce podobne byłoby nieraz dobrodziejstwem; nie można atoli byłaby mówić do niej: miss Ashton, miss Turner i t. p., przyprowadź dzieci.
Tak więc i pani Heloiza Dunoyer musiała sobie sprowadzić dla córek angielkę — jedynem jej utrapieniem było, że angielka ta miała francuskie nazwisko miss panny Hubert, co doprowadzało panią bankierową do rozpaczy — wołałaby zamiast miss Hubert, nazwisko miss Blumfield, lub miss Montinaur, co byłoby w o wiele lepszym guście, lecz angielka nie chciała zgodzić się na zmianę nazwiska, uważając je, jak się o tem jeszcze dowiemy, za wysoce arystokratyczne.
Sama pani Heloiza chciała uchodzić w towarzystwie za lwicę: doskonałe jeździła konno w amazonce, w kapeluszu z wielkiem piórem, a nawet przychodziła w tym stroju do opery; w buduarze jej, na toalecie, stale rzucała się w oczy szpicruta i duże pudełko palisandrowe z napisem: Cygara; żeby zaś nikt nie wątpił, że puzdro to służy do użytku właścicielki buduaru, można na niem było wyczytać napis: Heloiza, złożony z liter z kości słoniowej i złota.
Dla uzupełnienia męskiego smaku tej amazonki, w tymże buduarze widniała uzdeczka arabska z czerwonego jedwabiu, ozdobiona złotemi kutasami, wisząca nad portretem pani Heloizy w ubiorze do konnęj jazdy. Wreszcie, jako ostatni rys tego życia hożego i à la Pompadour, dodać musimy, że złośliwi szeptali, jakoby bankierowa z jedną ze swych przyjaciółek, bywały incognito na balach w salonach, nie cieszących się świetną opinją, przebrane za wieśniaczki w towarzystwie dwóch tajemniczych osobistości, również przebranych za flisaków. Jeszcze słów kilka o artystycznych upodobaniach pani Heloizy: miała lotnia fortepian i wielkie aspiracje muzyczne. Nigdy nie mówiła: Robin de Rois[31], ale Freischütz, nazwiska zaś niemieckich kompozytorów, jak Weber, czy Beethoven, wymawiała właściwym, niemieckim akcentem, w powodzi szerokiej wiedzy w dziedzinie muzycznej. Wogóle była gorącą wielbicielką muzyki niemieckiej, (w literaturzezaś — zapaloną entuzjastką Voltaire‘a; cytowała też całe ustępy z La guerre des Dieux[32] Parnyego[33], lub z różnych utworów Gentil-Bernarda[34]. Znała się i na malarstwie, a nawet sama iluminowała litografję a robiła, żal się, Boże, jakie drzeworyty.
Tak więc pani Heloiza żyła, sobie wesoło, w rozmaitysposób uprzyjemniając sobie życie; dwie jej córki, pozostawione dozorowi miss Hubert, tylko w porze obiadowej widywały mamusię.
Przyjrzyjmy się domowi bankiera w tej właśnie porze. Obie uczennice miss Hubert weszły właśnie do buduaru matki. Pani Dunoyer była niewątpliwie piękna, lecz była to piękność bardzo pospolita; wzrost miała niewielki, okropnem zaś ściskaniem gorsetu usiłowała niezbyt skutecznie maskawać znaczną otyłość. Choć dzień miał się już ku schyłkowi[35], pani Heloiza ubrała się do obiadu w strój poranny, pełen fantazji, w którym zawsze przyjmowała przyjaciół: strój ten składał się z bardzo wyciętego rozwartego na przedzie, o bardzo szerokich rękawach, ściśniętego wpół sznurem ze złotem! kutasami; z pod ząbkowanej i haftowanej bogato spódniczki wyglądały końce stóp obutych w safjanowe pantofelki, haftowane w greckim guście; wreszcie turban grecki, z wiśniowego aksamitu, spadający na ucho, nadawał pani bankierowej postawę odaliski, zawracającej głowę wszystkim swym wielbicielom.
Starsza córka, panna Teresa Dunoyer, stanowiła swą powierzchownością jaskrawe przeciwieństwo matki. Była to dziewczyna wysoka i wysmukła, cera jej, biała i różowa, jak alabaster, wyraźnie odcinała się od śniadej, wschodniej płci pani Heloizy; na tle czarnych, gęstych. splotów włosów, okrywających skronie, twarzyczka jej wydawała się jeszcze jaśniejszą. Zwracały uwagę na tej twarzy, o regularnych rysach, wielkie, czarne oczy, o myślącym i melancholijnym wyrazie. Nad lewą powieką miała wyraźnie zarysowującą się maleńką brodawkę, podobną do muszki z czarnego aksamitu.
Zbytecznem chyba będzie przypominać czytelnikowi, że tajemniczy portret na zamku Treff-Hartlog, ów portret, w którym zakochał się Ewin de Ker-Elliot, przedstawiał właśnie młodą kobietę o czarnych oczach pod białem czołem i, z czarną brodawką nad lewą brwią.
Jednem słowem, nie chcąc uprzedzać zgóry o tem, co miało nastąpić, musimy już na wstępie powiedzieć, że paryska bankierówna dziwnie była podobna do damy z owego fatalnego portretu.
Teresa była wysoka i wysmukła, nawet za szczupła; ręce jej zbyt mało miały zaokrąglenia; mimo to była rzeczywiście piękna. Klementyna, młodsza jej siostra, była podobna raczej do matki. Był to gruby okrągły berbeć o opasłej twarzyczce, otoczonej lasem rudych, kędzierzawych włosów, o rysach mocno pospolitych.
Towarzysząca im mistrzyni, miss Hubert, miała lat około trzydziestu pięciu; ładna jej fizjonomja, dumna i zimna odrazu dawała do zrozumienia, że wychowywanie panien Dunoyer uważa za zajęcie zgoła ubliżające dla swej osoby. Miss Hubert pochodziła jakoby — tak przynajmniej zapewniała — z bocznej, zubożałej, gałęzi domu książąt, jednego z największych arystokratycznych domów Anglji.
Klementyna była ulubienicą matki, która widziała w niej własny portret i bardzo lubiła jej dowcipne, wesołe, krzykliwe usposobienie. Przeciwnie, Teresy nie znosiła za jej milczący, melancholijny charakter; dodajmy jeszcze, że była ona dzieckiem miłości występnej i nieszczęśliwej.
Pani Heloiza, ani przed zamążpójściem, ani jako żona nie oznaczała się zbyt surową moralnością; w pierwszych już miesiącach swego pożycia z panem Achillesem, korzystając z podróży męża, nawiązała stosunek miłosny z pewnym człowiekiem, który ją szybko porzucił; mąż, za powrotem, znalazłszy bardzo jaskrawe dowody niewierności żony, urządzał jej nieraz gwałtowne sceny; urodzenie się Teresy wzmogło jeszcze swary między małżonkami. Wkońcu atoli chciwość, ze względu na posag żony, jako też obawa przed skandalem towarzyskim, skłoniły pana Achillesa do przebaczenia żonie całej awantury — zresztą sam bynajmniej nie był wierniejszym mężem, niż ona żoną. W tym wypadku wzgląd ma własny interes i opinję zmusił go do wspaniałomyślności.
Czas do reszty ułagodził gniew pana Dunoyer. Jedna Teresa musiała znosić wybuchy gniewu, jakie obudzało w nim niekiedy wspomnienie o jej pochodzeniu; Heloizie sprawiał tem nawet przyjemność, tak, że sądził, że uprzedzeniem swem przeciwko starszej córce, chciała niejako odpokutować za swój grzech. W rzeczywistości, dręcząc Teresę, mściła się na jej ojcu, który ją niegdyś porzucił.
Postępowanie pani Dunoyer odznaczało się nikczemną złośliwością. Serca prawdziwie wspaniałomyślne, uszlachetniają nawet swe błędy poświęceniem, albo też wyrzutami sumienia zmuszają do przebaczenia — dusze niskie i podłe swym egoizmem i bezwstydem, czynią swe przewinienia z biegiem czasu jeszcze obmierzlejszemi i sromotniejszemi.
Była piąta godzina; miss Hubert zeszła właśnie do buduaru pani Heloizy Dunoyer wraz z Teresą i Klementyną, gdy wszedł sam pan Achilles Dunoyer; był w wyjątkowo świetnym humorze. Pan bankier miał lat około czterdziestu; był to mężczyzna chudy, średniego wzrostu, ubrany z wielką elegancją. Niektórzy fizjognomiści, zwracający uwagę na podobieństwo pewnych ludzi do zwierząt, napewno przyrównaliby jego rysy do koźlego łbu, wąskie bowiem jego czoło, małe oczki, prawie skośne, wystająca dolna szczęka, szerokie usta, nos spiczasty z rozszerzonemi nozdrzami czyniły go nader wyraźnie podobnym do tego szlachetnego zwierzęcia. Figura ta, niska, płaska i twarda, dyszała pychą, samolubstwem, chciwością i próżnością; z twarzy jego wyczytać można było z łatwością, że jeżeli były w owym człowieku kiedykolwiek jakieś szlachetniejsze uczucia, to oddawna zostały zduszone. Zachowywał się wyniośle i arogancko, za najmniejszem atoli zbliżeniem się osoby wyższego stanu, choćby ta „osoba“ była tylko eleganckim żebrakiem, twarz finansisty przystrajała się w fałszywy, obleśny uśmiech i poczynała wyrażać niskie, obmierzłe służalstwo.
Pan Achilles wszedł do buduaru żony z taką miną, jakby mu się udało canajmniej z dziesięciu klijentów okpić.
— Heloizo! — zawołał już od progu — jutro na obiedzie będziemy mieli gościa... ale to takiego, że, jak to mówią, trzebaby dla niego cały nowy serwis sprawić!
— Któż to taki, Achillesie?
— Najelegantszy modniś Paryża, bałamut wszystkich dam z St. Germain[36], największy hultaj świata, który jest per ty z największymi panami, człowiek ze znakomitej, starej rodzimy, o olbrzymich stosunkach, nadzwyczaj zręczny i szczęśliwy. Niema chyba kobiety, któraby się oparła temu lowelasowi. Znasz Julję — Julję z Theatre de France — nikt przecież nie mógł z nią dojść do ładu — ani najpiękniejsze lwy salonowe, ani najbogatsi krezusi: a on tylko skinął i Julka odrazu padła w jego objęcia. Zobaczysz, co to za niezwykły człowiek.
— Ależ powiedz wreszcie nazwisko tego Don-Juana — któż to jest?
— A dowiesz się później!... Był wobec mnie bardzo grzeczny... ty zaś, spodziewam się, zaraz zaczniesz wdzięczyć się do niego... Poznałem go u mego przyjaciela (to sławo wymówił z naciskiem), mecenasa Roupi-Gobillon‘a i, jak sądzę, ten nasz Don-Juan, jak dobrze go nazwałaś, może mi pomóc w zrobieniu karjery deputowanego; Roupi-Gobillon bardzo go szanuje, a wiesz przecież o znaczeniu politycznem Roupi-Gobilloin‘a. To człowiek bardzo szczęśliwy, wszystko mu się udaje, czegoby się podjął — a jaki zręczny! Pyszny byłby z niego dyplomata!
— Co za niedorzeczny pomysł, żeby nudzić mnie przy dzieciach podobnemi historjami, to bardzo zły przykład — przerwała mu z niezadowoleniem żona, która nic złego nie widziała w jego wyrażeniach o panu de Montal, jako o Don-Juanie, lecz która znudziła się odrazu, spostrzegając, że mąż poczyna już gadać o swych ulubionych marzeniach, o politycznej karjerze.
— Nie gnewiaj się tak, Heloizo, nie wytrzeszczaj tak oczu, pomyślałby kto, że chcesz mnie pożreć. Jak powiem ci nazwisko mego przyjaciela, gotowaś nabrać do niego jakichś uprzedzeń, może już o nim słyszałaś.
— Zapewne, że nabiorę, skoro dłużej będziesz mnie nudził.
— A więc ci powiem: zaprosiłem na jutro hrabiego Edwarda de Montal.
Pani Heloiza omal nie podskoczyła z niepohamowanej radości.
— Wybacz, mój drogi, przecież, jeżeli on pojawi się u nas, państwo Dubois chyba pomrą, z radości — zawołała rozpromieniona. — Naturalnie, że słyszałam o panu de Montal bardzo wiele; często go też widywałam na operze; to wielki znawca muzyki. Oczywiście, że przyjmę go jaknajserdeczniej; lękam się tylko jego szyderczej miny; raz, wychodząc z opery, słyszałam go przypadkowo: czego też nie wygadywał o pani Dubois i jej bratowej! Ach, jak je pysznie ubrał!... Nie mam mu zresztą tego za złe, bo te wydry zasługują na to przez swą nadętość... Ale, uważa się, Achillesie, teraz sobie przypominam, pan de Montal jest przecież w wielkiej przyjaźni z markizem de Bauregard; znasz chyba męża tej małej markizy, młodej amerykanki, która ma tak napuszoną minkę.
— Oczywiście, że znam doskonale; markiz de Beauregard jest królem lwów salonowych, tak, jak hrabia de Montal ich hetmanem. To też elegancki panicz; żebyś wiedziała, ile pieniędzy przepuścił!... No, ale powiadają, że strasznie się obłowił w Ameryce, bo też ma głowę do interesów i że ma teścia pono miljonerem.
— Czy, pomimo tego małżeństwa, markiz nie rozłączył się z tą małą Różą z Opery — zapytała z uśmiechem pani Heloiza, bawiąc się rudami włosami młodej córki, która położyła głowę na jej kolanach.
Pan Dunoyer roześmiał się.
— Tak, oczywiście, że się nie rozszedł, nawet z tem się nie kryje; powiadają też, że żyje i z siostrą Róży; przynajmniej widują je często razem w Operze w małej loży... A ta głupia niedźwiedzica amerykańska niczego się nie domyśla.
Pani Heloiza wpadła w jeszcze większą wesołość i zadowolenie.
— Tem gorzej dla niej — rzekła ze śmiechem. — Mimo pięknej figurki strasznie ma baranią minę, a w tych purytańskich czepkach wygląda jak zakonnica.
— Czy dlatego ma głupią minę, że wygląda jak zakonnica, mamusiu? — odezwała się mała Klementyna.
— Kochane dziecię! — zawołała pani Dunoyer, ściskając córkę z miłością i macierzyńską durną — na honor, tylko temu robaczkowi może coś podobnego przyjść do głowy! A jaka ona szczera — co tylko pomyśli, zaraz i powie!
— No, ale nie trzeba pozwalać, aby to posuwało się za daleko — odezwał się pan Achilles, również zresztą kontent z dowcipu swej córeczki.
— Co, możebyś wolał, żeby była nieodgadniona, stale milcząca?...
Pani Dunoyer spojrzała na Teresę z przekąsem.
Zapewne i pan Dunoyer zrozumiał odrazu, do kogo jego żona pije, bo dodał znacząco, także rzucając na młodą dziewczynę jadowite spojrzenie.
— Cicha woda zawsze najgorsza; od skrytych charakterów wszystkiego się można spodziewać i nigdy nie można im w niczem dowierzać, ani na nie liczyć.
Teresa, zrozumiawszy doskonale te wycieczki przeciwko niej, do których była przyzwyczajona, wlepiła oczy w krosna i nie odezwała się ani słowem.
Miss Hubert, założywszy ręce i wlepiwszy oczy w kominek, zdawała się nic nie słyszeć podczas tej sceny; kiedy niekiedy wzgardliwy uśmiech przelatywał po jej ustach, gdy rozmowa wkraczała na tory, zgoła niewłaściwe dla uszu młodych panienek.
Milczenie i pozorna obojętność Teresy, jeszcze bardziej rozjątrzyły jej matkę, która znowu zaczęła:
— Kiedy mowa o obłudnikach, moja panno — zwróciła się wprost do miej — powinnaś brać to do serca i słuchać pilnie.
Teresa nic nie odpowiedziała.
— Jakto, Tereso, nie odpowiadasz matce? — zirytowała się pani Heloiza.
— Nie wiedziałam, że o mnie mowa — odpowiedziała młoda dziewica.
— A o kimże, moja kochanko, «czy o kocie organisty? — wrzasnęła w gniewie pani Heloiza. — Zdaje mi się, że tylko ty jesteś tu obłudnicą i wiesz o tem doskonale.
Teresa milczała. Matka hałasowała dalej ze wzrastającym gniewem
— Cóż nic nie odpowiadasz? Zadużo sobie już pozwalasz!
— Ależ cóż mamusia chce właściwie, żebym odpowiedziała?
— Panno! — wtrącił się pan Achilles, surowym tonem — powinnaś, zamiast nieprzystojnie zadzierać głowę, odpowiedzieć: mamo, ponieważ zarzucasz mi obłudę, nie będę więcej...
— Nie będę więcej obłudną — rzekła Teresa, nie podnosząc oczu.
— No i jak tu jej nie bić! — zawołała pani Heloiza. — Co za niegodziwość, co za fałsz wcielony! Przecież stale patrzy w ziemię!
— Och, moja mamo, nie krzycz tak na Teresę! — uspakajała ją Klemetyna, całując matkę. Mimo wszystkich swych wad, była ona łagodniejsza od pani Heloizy i szczerze kochała starszą, tak niepodobną do siebie siostrę.
— Krzyczę, bo zasługuje na to — odpowiedziała opryskliwie piani Heloiza. — Od samego urodzenia tylko smutek mi przynosi.
Pani bankierowa przygryzła usta; odrazu zorientowała się, jaką powiedziała niestosowność.
Rysy pana Achillesa Dunoyer nabrały nieprzyjemnego wyrazu; spojrzał gniewnie na żonę i rzekł z goryczą:
— Życzę ci, żebyś częściej skarżyła się na urodzenie twojej córki — te ostatnie dwa wyrazy wymówił z na ciskiem. — Lepiejbyś doprawdy milczała o takich rzeczach.
Pani Dunoyer obrażona i chcąc nieco osiodłać zbyt już pozwalającego sobie męża, rzekła dość niegrzecznie:
— Będę mówiła, co mi się podoba, i chyba mi nie zabronisz!
— A ja ci powiadam, że są rzeczy, o których lepiej trzymać język za zębami... czy mnie rozumiesz?
— Papo, nie krzycz na mamę! — zawołała Klementyna, rzucając się ojcu na szyję.
— A ja powiadam, mój panie — rzuciła się pani Dunoyer, zaczerwieniona od gniewu — że kiedy kto co toleruje, musi mieć swoje wyrachowania, no, zrozumiałeś?
— Słuchaj... gdyby nie obecność dzieci, potrafiłbym obejść się z tobą tak, jak na to zasługujesz!
— I ja z tobą tak samo, powiedziałabym ci rzeczy niekoniecznie przyjemne, o których sam zresztą już wiesz; wiesz też dobrze, że się ciebie zgoła nie boję!
Miss Hubert podniosła się i rzekła swym pannom z zimną ironją:
— No, chodźmy, panny, bo papa i mama chcą ze sobą pomówić.
— Dobrze, dobrze, miss Hubert, wyprowadź je! — zawołał pan Dunoyer, gwałtownym krokiem chodząc po pokoju.
Obie panny wyszły wraz z nadętą pogardliwie mentorką.
Gdy drzwi zamknęły się, pan Dunoyer zawołał z oburzeniem:
— Czyż nie wstydzisz się doprowadzać mnie przy dzieciach do ostateczności... swemi niesmacznemi aluzjami?
— A kto winien, kto zaczął?... Może to ja zaczęłam?
— Jakto, pani, czyżby mi nie było wolno wyrazić swego oburzenia na prowadzenie się pani niegdyś?... Jakto, czyż to, że zdobyłem się wtedy na taką szlachetność...
Pani Dunoyer wzruszyła ramionami.
— Tak... byłeś szlachetny!... A to paradne... czy to ma być dowcip, czy co?... Powiedz raczej, że dlatego trzymałeś gębę na kłódkę, że poślubiłeś mnie dla majątku, choć wiedziałeś o mojej przeszłości i wołałeś milczeć, niż, w razie rozwodu, wypłacić mi należność!
— Czy dla tego wszystkiego mam twoje postępowanie nazwać szlachetnem?...
— No, a twoja łaskawość szlachetna... zostawmy ją lepiej w spokoju... Ile to razy przez skąpstwo pogryzłeś swoje wędzidło, a ile też razy wymawiałeś mi swoją interesowną wspaniałomyślność, choćby i przed chwilą... Piękna mi wspaniałomyślność!
— Moja pani, przecież i ja mam krew w żyłach i nie mogę spokojnie patrzeć na dziecko, które wcale do mnie należeć nie powinno. Ja sam nie wiem, dlaczego tę dziewczynę dotąd toleruję... dlaczego dotąd nie przepędziłem jej z domu!
— Rób z nią, co ci się żywnie podoba, nic mnie to nie obchodzi — odparła pani Heloiza, wzruszając ramionami. — Alboż ja jej broniłam kiedykolwiek? Wiesz przecież doskonale, że całą miłość moją przelałam na Klementynę... a wstręt, jaki mam do tej niegodziwej istoty, najlepszym jest chyba dowodem, że żałuję starych grzechów. No, ale, pominąwszy to, co zaszło, czego ty właściwie ode mnie chcesz?
— Chcę, aby, kiedy sobie czasem przypomnę przeszłość i kiedy serce we mnie się burzy, żebyś mnie starała się udobruchać, a nie doprowadzała do ostatniej pasji.
— A czy myślisz, że sposób, w jaki pozwalasz sobie traktować mnie przy tej przeklętej Teresie, sprawia mi wielką przyjemność.. i to jeszcze wtedy, gdy ją strofuję?
— Ach, moja pani, każdy ma swoje ale, ale sądzę, że i ja mam dość prawa, by...
— Któż ci tego zaprzecza; trzeba jednak czasami trochę się mitygować. Gdyby tutaj był kto obcy, śliczną miałby scenę! Jestem pewna zresztą, że ta sztywna miss Hubert dobrze na wszystko baczy.
— A któż temu winien? Przecież to twój pomysł, żeby sprowadzić tę angielską wydrę, no i masz teraz na karku osobę, która wciąż podgląda i podsłuchuje!
— Chciałam mieć guwernantkę angielkę, bo wszystkie rodziny w dobrym tonie sprowadzają angielki, prócz tego, gdybym była nie wzięła miss Hubert, Dubois‘y odrazu by mi ją porwali i coby to była za kompromitacja!... Co do tego, że może szpiegować, bardzo wątpię, bo przecież pojawia się u nas tylko w czasie obiadu i śniadania, resztę zaś czasu spędza na górze. Co zaś do czterech tysięcy franków, które trzeba jej płacić, to chyba nie taki wydatek.
— Alboż ja na to wyrzekam? Alboż wogóle nie wydajasz, ile ci się podoba?
— A czy ja wsadzam nos w twoje interesy?
— Alboż ja to mówię?
— No więc, o co się właściwie kłócimy?
— Kto winien?
— Kto... chyba, że nie ja!
—Teresa! — odpowiedział pan Dunoyer, łagodząc znacznie to mowy. — To niegodziwe stworzenie teraz zapewne zaciera ręce z radości, że nas sprowokowała do kłótni.
— A może nawet wyśmiewa się z nas do spółki z tą antypatyczną miss Hubert; jestem przekonana, że już weszły ze sobą w porozumienie, jak dwie przekupki na targu! — odrzekła pani Heloiza; z kolei i ona się uspokoiła. — Masz rację, ostatecznie wszystkiemu winna ta Teresa, przecież, gdyby nie jej zimna obłuda, nie byłabym się tak rozgniewała. Przecież byłam w świetnym. humorze, na wieść o tych odwiedzinach pana de Montal...
— O, wiedziałem, że sprowadzając go tu, zrobię ci prawdziwą przyjemność! — odrzekł pan Dunoyer z zupełnie już wypogodzonem czołem. — Otóż i spotkała mnie nagroda za tę radosną wiadomość!
— Ach, mój Achillesie, skoro wszystkiemu winna ta obrzydła Teresa, trzeba ją z całą surowością ukarać!
— Zgoda! Niech panina Teresa zje dziś obiad w swoim pokoju — zawołał pan Dunoyer. — Niech nikt nie powie, że taka smarkata rządzi się w naszym domu!
— Masz słuszność, Achillesie — zaaprobowała wyrok pani Heloiza — niech je w swoim pokoju, nic jej tak nie dotknie, jak ta kara!
— No, czegobyś chciała więcej? Przecież ma już siedemnaście lat i niepodobna ją stawiać w kącie, ani skazywać na chleb i wodę.
— A zatem wszystko mamy od tej arogantki znosić?
— No, dzięki Bogu, można przecież już ją wydać zamąż.
— Och, Boże, któż nas od tej poczwary uwolni?! Oby co rychlej!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dodajmy jeszcze kilka szczegółów o tej zacnej rodzinie.
Złe skłonności wrodzone pana Achillesa, wychowanie rozwinęło znakomicie. Ojciec jego, początkowo kotlarz, następnie dostawca wojskowy, wreszcie bankier, trzy razy zbankrutował, zawsze z mniejszym lub większym zyskiem i zawsze zręcznie uchodził przed surowością prawa. Był to lichwiarz, nie cofający się przed żadną niegodziwością: lichwa, oszustwa nie budziły w nim najmniejszego wstrętu; w młodości maczał ręce nawet w fałszowaniu pieniędzy. Po długiem pławieniu się w zdzierstwach i szwindlach, wzbogacony łupami całej galerji ofiar, wzbogaciwszy się, zapragnął wreszcie i zaszczytów: stał się też członkiem rady municypalnej, merem, wkońcu nawet deputowanym. Mówił bardzo wiele o swym patrjotyźmie, o honorze i interesie narodowym etc. Dziwne doprawdy, jak pomiędzy tylu uczciwymi ludźmi mógł dojść do poważnego znaczania podobnie zuchwały i nikczemny aferzysta.
Papa Dunoyer z radością patrzył na swego godnego następcę tronu, pana Achillesa, syn ten odziedziczył po ojcu cały instynkt podłości, chciwości i łupiestwa, całą lichwiarską obrotność, do czego dodał jeszcze lokajską butę w za chowaniu się i postawie. Ten ostatni rys znamionował zawsze poprawę rasy, bo ojciec, mimo porośnięcia w pierze, nigdy nie stracił wyglądu ubogiego kotlarza czy zgoła podwórzowego magika.
Piękny pan Achilles był więc chlubą i ozdobą całej familji, chlubą tem droższą, że dwaj jego starsi, bracia, również świetnie się zapowiadający, pomarli przedwcześnie podczas jednej z grasujących we Francji epidemij Ojciec Dunoyer, aby się pocieszyć po tej okropnej stracie, wykombinował nowe przedsiębiorstwo, oparte na akcjach, które zniszczyło tysiące niezamożnych, rodzin, ale jemu przyniosło nowy miljonik. Mimo tej niewinnej rozrywki mimo blasku pana Achillesa, który zaćmiewał swym szykiem wszystkich dandysów giełdowych, stary Dunoyer nie znalazł pociechy; przekazał cały swój interes w ręce syna, sam zaś wyprowadził się do wspaniałej willi w okolicach Paryża, gdzie wśród zbytku i rozpusty dokonał szkaradnego żywota, zostawiając synowi kolosalny majątek, przedewszystkiem zaś przykład, przy naśladowaniu którego, jak się należy, można było ten majątek nawet jeszcze potroić.
Pan Achilles miał wszystkie kwalifikacje, by godnie nosić nazwisko ojca, to też majątek powiększył znacznie; niemałą w tem rolę odegrało szczęśliwe ożenienie się.
Jakkolwiek odrazę może budzić ten obraz, nie jest on bynajmniej przesadą, ani zmyśleniem. Tak, są, zwłaszcza w finansowym świecie, rodziny, w których łajdactwo staje się świętą tradycją rodzinną, przechodzącą z ojca na syna, w których syn uczy się od rodzica, jak przygotowywać uczciwe upadłości, jako świadek wybrnięcia z niepomyślnych sytuacyj, tak samo dobrzy ojcowie uczą swe dzieci, jak na chleb pracować, aby nie popaść w nędzę.
Obraz ten razi tem bardziej, że w tej samej sferze społecznej spotkać możemy wiele rodzin bardzo różniących się od znikczemniałej dynastji ex-fałszerza pieniędzy; spotykamy również i dynastje finansistów uczciwych, w których honor zawodowy i zasady sumiennego prowadzenia swych interesów przechodzą z pokolenia na pokolenie: rodziny, których imię cieszy się ogólnym szacunkiem, a kredyt, nietylko materjalny, ale i moralny, coraz mocniejszy, rodziny, których kasa jest arką małych majątków i źródłem ogólnej pomyślności. Lecz rodziny te, proste i surowych obyczajów, żyją zamknięte, odrębnem życiem; kobiety z tych rodzin odznaczają się skromnością, bogobojnością i prawdziwą miłością bliźniego; zwykle wstydzą się swego, zdobytego pracą i, zapobiegliwością, przynoszącego zaszczyt, bogactwa, wstydzą się równie silnie, jak lwice wielkiej finansjery, typu pani Heloizy, szczycą się bogactwem, pochodzącem z wyzysku i oszustwa. Kobiety, te nie ulegają głupiej próżności i manji małpowania najgorszych zwyczajów i zewnętrznej elegancji przeżytej arystokracji, nie prowokują do wyszydzania swych wielkopańskich urojeń, nie narażają się na gorzką pogardę i złośliwe docinki; na zawsze utrzymują się w średniej sferze dobrego smaku i godności — dlatego też ludzie, prawdziwie znakomici poważają podobne żywioły, szukają zbliżenia się z niemi i jeżeli mają jakieś powody do uskarżania się na nich, to chyba na nadmierną ich uczynność i skrupulatność — na nic więcej.
Na szczęście, wyjątki podobne spotykamy wcale nierzadko. Jeżeli ze sfery bardzo bogatych bankierów, jak pan Dunoyer, przejdziemy do prawdziwych olbrzymów finansowych, i tam znajdziemy potężne różnice indywidualne i obok zwykłych rabusiów na wielką skalę, obok ludzi, dla których majątek stanowi jedynie narzędzie do zaspakajania najniższych namiętności, obok brudnych skąpców, spotykamy tam nieraz mężów, obracających swe olbrzymie dochody na popieranie nauk i sztuki, na dzieła dobroczynności, którzy umieją szafować tak, że obdarowani nie czują się upokorzonymi.
Powiedzmy też, ku pochwale naszej epoki[37], a ku większej hańbie pana Dunoyer i jemu podobnych, których jedyną wartość stanowi bezwstydnie pomnażany majątek, że ludzie tacy mogą liczyć jedynie na hańbiące, płatne służalstwo utytułowanych darmozjadów, lecz nigdy nie przekroczą progu, wiodącego do prawdziwie uczciwego towarzystwa.
Apartament, zajmowany przez obie córki bankiera, składał się z salonu, służącego zarazem za gabinet do nauki; na prawo były pokoje misis Hubert i Klementyny, na lewo — Teresy i garderobianej.
Gdy wybiła godzina siódma, zwykła godzina obiadu, lokaj oznajmił pannie Teresie, że ma jeść obiad w swym pokoju; jak pani Heloiza odrazu się domyśliła, Teresa zgola nie poczytywała tego, za karę.
Pokój Teresy był obszerny i widny, lecz umeblowany bez śladu smaku, jak zresztą całe to mieszkanie dorobkiewicza. Sposób przyozdobienia tego pokoju jasno wskazywał, jak pani Heloiza mało miała pojęcia o tem, jak powinno wyglądać mieszkanie dziewcząt, o tem, że należy, by było ono zaciszem skromnem i czystem, żeby otaczające przedmioty nie wpływały źle na duszę młodej osoby.
Pani Dunoyer, mając stare łóżko mahoniowe, przyozdobione płaskorzeźbami, wyobrażającemi miłostki nimf z faunami, przeznaczyła je dla swej starszej córki; kotarę łóżka zdobiły dwa gołąbki Wenery.
Na kominie lśnił zegar, którego postument wyobrażał satyra, igrającego z bachantką — poza tych figur przypominała epokę Dyrektorjatu swą rozwiązłością[38].
Wszystkie te dzieła sztuki posiadała Teresa na mocy prawa starszeństwa, pomimo pewnej zawiści Klementyny. Matka mówiła z wyrazem bezstronności:
— Teresa jest starsza, więc powinna mieć więcej od ciebie.
Dla pocieszenia Klementyny, matka podarowała jej lampę w etruskim stylu, wyobrażającą epizod z rzymskich zaślubin.
Gdyby pani Dunoyer zwrócono uwagę na niewłaściwość podobnego umeblowania, wzruszyłaby chyba ramionami i wytrzeszczyłaby oczy; gdyby znalazł się ktoś, ktoby jej poradził, aby córki miały białe pokoje, aby w nich stały klęczniki, krzyże i wody święcone, pani Heloiza roześmiałaby się chybia i odrzekłaby, że nie szyk«je córki na zakonnice.
Miss Hubert, przenikliwie angielka, odrazu na widok samego umeblowania pokojów, zrozumiała, w jaki dom wchodzi, że zaś przyjęła to miejsce bez żadnej chęci, mimo wysokiej płacy, więc bardzo mało troszczyła się o swe panny.
Teresa, jak już powiedzieliśmy, z melancholijnem zadowoleniem szykowała się do spędzenia wieczoru w samotności. Tymczasem pani Heloiza, aby uczynić karę córki przykrzejszą, posłała po bilet do loży w Palais-Royal — miss Hubert i Klementyna miały towarzyszyć państwu Dunoyer.
Teresa z zadowoleniem usłyszała turkot powozu odjeżdżającej matki, z zadowoleniem uczuła, że jest jeszcze bardziej sama. Wtedy zapaliła lampę, przysunęła sofę, położyła się na niej i, oparłszy się na poduszce, wyciągnęła z pod niej małą książęczkę w purpurowej safjanowej oprawie, którą czule ucałowała.
Pochylana, z czołem opartem na pięknej rączce, które; foremne kształty szczególnie odcinały się na tle kruczych włosów, Teresa pogrążyła się w czytaniu.
Musimy teraz powiedzieć słów kilka o upodobaniach intelektualnych i charakterze młodej dziewicy.
Natura Teresy była wyborna; w odrażającem otoczeniu rodzinnem, dotąd nie uległa zepsuciu; możliwe nawet, że złe traktowanie jej przez rodziców, wywarło na nią wpływ dodatni.. Z drugiej strony jednak, cały charakter jej przeniknęła głęboka melancholja. Prześladowana przez matkę i rzekomego ojca, wydana na łup kaprysów młodszej siostry, dobrej nawet, ale zepsutej i nieznośnej, wciąż zmuszona być świadkiem gorszących kłótni domowych, jakich próbkę mieliśmy w poprzednim rozdziale, przyzwyczajona do słuchania gburowatych konceptów i niechlujnych wymysłów, nie mająca najmniejszej sposobności zaspokojenia potrzeby wylania serca, codziennie kaleczonego; nie znajdująca ani cienia sympatji u miss Hubert, oschłej i obojętnej, żadnej rozrywki w obcowaniu z pustą i bezmyślną siostrą; karmiona przez guwernantkę zimną nauką, nie dającą żadnych pewnych podstaw moralnych; wogóle nic nie dającą dla praktycznego życia, wciąż słysząca ohydne wyrzuty i oskarżenia wzajemne, nie mogła w całem swem otoczeniu dojrzeć nikogo, ktoby budził szacunek. Nie mając żadnego szlachetnego przykładu przed oczyma, nie mogąc ni naśladować, ni kochać, ni poważać nikogo, nikogo... zmuszona wciąż się lękać, przytem pozbawiona pociechy religijnej, bo całe jej otoczenie było absolutnie bezreligijne, miss Hubert zaś, fanatyczna anglikanka, nie zaniedbywała żadnej sposobności wyszydzania wiary, papistów i bałwochwalców“ — w jakąż rozpacz, w jaką odrazę do świata całego, musiała popaść ta dziewica, siedemnastoletnia zaledwie!
Wielu ludzi podziela zdanie, że niesprawiedliwość i złość, jakich ofiarą padamy, z wielu błędów nas rozgrzeszają. Jakąż odpowiedzialność zatem biarą na siebie źli i niesprawiedliwi!
Ratowałby jeszcze Teresę, gdyby mogła znaleźć rówieśniczkę, któraby zdolna była ją zrozumieć. Szczera i czuła przyjaciółka, (wsączając w siebie, że się tak wyrazimy, czułość, jaka przepełniała serce Teresy, byłaby dla niej nieocenionym skarbem. Na nieszczęście, zbyt była dumna i bojaźliwa: z obawy wyśmiania i nie zrozumienia, unikała wprost młodych panien, jakie nieraz widywała w domu swej matki.
Teresa miała wszystkie szlachetne skłonności, które, przy sprzyjających okoliczności mogą rozwinąć się w heroiczne cnoty, lecz, zwichnięte przeciwnościami, prowadzą w przepaść, dając jedynie piękne złudzenia. Aż do tej pory nigdy nie miała sposobności pokazania rodzicom mocy swego charakteru — jak wszyscy ludzie, pewni swej siły, łatwo ustępowała w drobnostkach — żądza jednak okazania całej swej prawdziwej natury rozwijała się w niej, acz podświadomie.
Aby całą myśl naszą wyjaśnić, powiemy krótko: Teresa była jedną z tych kobiet, które idą wytrwale i z dumą do celu, po torze, jaki sobie wytknęły... które zdolne są do popełnienia wielkiego niepowetowanego błędu, występku nawet, ale jednego tylko; kobiet, które stoczyć się mogą w otchłań upadku, ale bez spodlenia, bez zdrady; jedną z kobiet, które kochają wzniośle i szczerze, które nawet, gdy poświęcają się miłości błędnej i występnej godne są współczucia i sympatji, bo nawet ich przewinienia zachowują jakiś odblask wielkości i szlachetności...
Jak już powiedzieliśmy, Teresa, wpół leżąc na kanapce, trzymała w ręku książkę, małą książeczkę w zbytkownej oprawie. Po dość długiej chwili skupionego czytania, piękna jej głowa skłoniła się na piersi, powieki zaszły łzami.
Dziełem, które od szeregu dni tak wzruszało Teresę był René[39].
Pan Achilles Danoyer posiadał znaczną bibljotekę, służącą oczywiście jedynie dla ozdabiania jego gabinetu.
Sam nigdy do niej nie zaglądając, zgoła nie przeszkadzał Teresie brać z niej różne rzeczy. Teresa mogła pochłaniać ile chciała, dzieła Voltaire‘a, Prevost‘a[40], Jana Jakoba Rousseau‘a, Marioaux[41], Panny‘ego, Le Sage‘a[42], Byrona, Waltera-Scotta, Chateaubriand‘a a nawet filozofów ze szkoły Diderot‘a.
Można sobie wyobrazić, w jaki chaos wpadł ten umysł młody, żywy, badawczy, lecz przecież zgolą niewyrobiony.
Na szczęście olbrzymia rozmaitość lektury długi czas równoważyła złe jej wpływy, skierowując myśli Teresy na coraz to inny przedmiot, ku coraz innej postaci.
Tak więc Teresa zachwycała się po kolei czułym Saint Preux, namiętnym des Grieux[43], by z kolei zatrzymać się na Don Juanie Byrona; szczególnie często zatrzymywała się nad zwrotkami, malującemi rozkosz pierwszej, dziecinnej miłości Don Juana:
Przy Inez pędząc dni pełne swobody[44]
Z Juanem Julja pieściła się mile
Juan był czuły i piękny i młody
Julja, jak siostra kochała go tyle...
Płoche zabawy w swoim szybkim biegu
Czas często zmienia w igrzyska
Niebezpieczniejsze, że na tym brzegu
Słońce prawie żarem ciska,
Jak powiedziałem — Juan w kwiecie wieku
Julja siedm wiosen liczyła na świecie.
Z daleka słychać głosik osłabiony,
I odgłos westchnień przecięty.
Jej oczy we łzach, bo z najczulszej strony
Pocisk uderzył, pocisk przeklęty!
Może i słusznie ktoś powie:
Z młodymi miłość grać lubi —
Lecz niech przebacza młodemu wiekowi
Niech dzieci prawie nie gubi...
Waha się jeszcze, ale po chwili
Rzecze cichutko: mój grot nie myli...
Łatwo pojąć, że przy zupełnem niedoświadczeniu Teresy, Don Juan ów wesoły, bogaty, awanturniczy panicz, ów śmiały do bezczelności, zręczny i cyniczny uwodziciel, wydawał się jej poważnym, czułym kochankiem; wydawało się jej, że to on właśnie uwiedziony został przez jakąś, pragnącą tylko zmysłowych rozkoszy Manon.
Od kilku dni jednak nowa miłość wypędziła Don Juana z serca Teresy.
Od kuliku dni René pochłonął ją całkowicie — na jej naturę melancholijną i marzącą dziwny czar wywierała osobistość bohatera, postać smutna, poważna i samotna, wiecznie tocząca beznadziejną walkę ze swemi namiętnościami — obraz ten budził w niej sympatję prawie bolesną — o, ona rozumiała René‘go. Do tej chwili, w masie przeczytanych książek nie znalazła ani jednego bohatera, któregoby czciła naprawdę, bo uczucie ich było niestałe — Teresa wprost odczuwała osobiście zazdrość zdradzanych przez nich kobiet. Des Grieux kochał Manon — a jednak ją zdradzał; Iwanhoc[45] kochał piękną saksonkę i Rebekę, Don Juan miał tyle kochanek, że chyba żadnej z nich nie kochał; jeden tylko René pozostał wierny swej Amelji nawet po jej śmierci.
Istotnie, mimo że Teresa czytała już dużo, dopiero René był pierwszym utworem, który otworzył przed nią szerokie horyzonty marzeń. Od chwili przeczytaniia go, wyobraźnia jej błądzić poczęła po dzikich pustkowiach i po wzgórzach, przesyconych deszczem; niekiedy marzyła że sama jest zamknięta wraz z Amelją w cichym klasztorze, gdzieś na urwistym brzegu morza.
- W nocy, z głębi mej celi będę słuchała szumu bałwanów, które bija o mury klasztoru...
- W nocy, z głębi mej celi będę słuchała szumu bałwanów, które bija o mury klasztoru...
Teresa od najmłodszych lat czuła instynktowny wstręt do Paryża, wstręt, wprost niepojęty u tego dziecka świata, dla którego łonem natury są sale Giełdy, bulwary i loże operowe. Zawiszę pragnęła powietrza, słońca, przestrzeni, wsi, samotności, piasku i widoku wspaniałego morza — morza o którem wiedziała tylko z książek. Niekiedy marzyła skrycie, że może jakiś nieznany René wzdycha do niej tajemnie, jak ona do niego... że może jakiś młodzieniec, namiętny, melancholijny, lubujący się w samotnej kontemplacji malowniczej natury, płacze, mówiąc sam do siebie. Gdzież i kiedy znajdę istotę, będącą przedmiotem moich marzeń? — Tak i ona płakała, mówiąc:
— Gdzież i kiedy spotkam René’go mych dziewiczych marzeń?
Szczególne zjawisko, a inaczej szczególny zbieg z marzeniami innego bohatera naszej powieści... szczególne duchowe pokrewieństwo...
Przecież o tej samej godzinie, może w tej samej chwili i Ewin de Ker-Elliot odczuwał pragnienia, może bardziej niepewne i niespokojne, bo jego poetycznej, prostej duszy brakło książkowej podniety, lecz tak samo przecież pożądał zetknięcia się z duszą czułą i czystą — a przecież jakaż przepaść oddalała te dwa serca, tak podobne sobie!
Niestety! Pókiż podobny zbieg niesprzyjających okoliczności będzie się oczom naszym przedstawiał! Ileż łez tajemnych pragnień skrzyżowało się w oddaleniu ze łzami i pragnieniami samotnych marzycieli! Ileż sympatyj nigdy nie zapoznało się, nie zetknęło ze sobą! Ileż los pochłonął szczęścia, ileż rozkoszy odmówił okrutny traf, uprawiający, że dwa serca, pokrewne sobie, nigdy się nie spotkały albo, jeżeli się spotkały, to zapóźno!
Nie będziemy się już rozwodzili nad temi prawdami, bo sama konsekwencja wypadków tej powieści da nam je zrozumieć.
W czasie, gdy Teresa była pod takiem wrażeniem Rene‘go, który tyle uczuć nowych i nieznanych w niej obudził, Ewin de Ker-Elliot przybywał właśnie do Paryża, ponieważ zaś, jak wiemy wybrał się właśnie do pana Achillesa Dunoyer, nie byłoby więc żadnym trafem, gdyby zapoznał się z Teresą, dostrzegł jej tajemnicze, fantastyczne podobieństwo z fatalnym portretem ze swego rodzinnego zamku i uczuł ku niej namiętną miłość, ponieważ traf jakiś obdarzył tę młodą dziewicę tem wszystkiem, w co Ewin de Ker-Elliot przybrał swoje bożyszcze.
Zapewne, Ewin de Ker-Elliot, baron, potomek jednej ze znakomitszych rodzin Bretanji, nigdy nie mógł spodziewać się, by miał zostać zięciem pani Helviry, mężem jej córki z nieprawego łoża, noszącej nazwisko wzbogaconego kotlarzu... Ale czyż to nie zależy od jego woli wyłącznie — czyż nie jest bogaty, czyż nie ma tytułu, czyż nie uwolniłby tę nikczemną parę małżeńską od ciężaru, którego tak pragną się pozbyć?
W dalszym toku powieści przekonamy się, czy los zerwie, czy zacieśni tajemnicze nici, które zdawały się łączyć Ewina de Ker-Elliot z tą bladą dziewczyną o czarnych oczach i włosach.
Pan Danoyer, opowiadając żonie przy córkach o nowym swym przyjacielu, po całym szeregu niesmacznych pochwał na temat rozrzutności, rozwięzłego życia i elegancji pana hrabiego de Montal, zakończył swą gadaninę słowami
— Ależ to Don Juan prawdziwy!
Gdyby Teresa nie była tak zajęta swym René’m, słowa te możeby obudziły w niej ciekawość. Pomiędzy ludźmi, których napotykała w salonie matki, albo na balach, na które ją niekiedy zaprowadzano, nie było ani jednego, któryby jej przypominał bohatera poematu Byrona. Miała ona gust zbyt wybredny, zbyt delikatny, imaginację zbyt wymagającą, by mogła ujrzeć Dom Juana w pierwszym lepszym napotkanym modnisiu. Przytem wpływ na René’go był teraz wszechwładny; jeżeli Teresa nawet przyoblekała pana De Montal — Don Juana, jak go nazywał pan Achilles — w najczarowniejsze wdzięki, to blady René zawsze był dla niej bardziej zajmujący. Chwilami wprost złorzeczyła natrętnikowi, który ma zakłócić słodką jej miłość z bratem Amelji i przyrzekła sobie nawet, że wykręci się od obecności na nudnym proszonym obiedzie, na którym główną osobą ma być Don Juan — de Montal.
Teresa nigdy nie zachwycała się bardziej René’m, niż tego samotnego wieczoru, nigdy nie marzyła piękniej o miłości w cichem ustroniu, nigdy jej urojony ideał nie przybierał form rzeczywistszych — i nigdy fantazja wielkiego poety nie wywołała równie głębokich uczuć.
Gdyby nie lękać się rozwijania uroku czystej miłości, niegodnem wyrażeniem rzecby można, że nigdy René nie był szczęśliwszy, bo po długich myślach o swym ideale, serce Teresy ścisnęło się boleśnie, jakby popełniła wobec tego ideału jakiś ciężki występek.
Młoda dziewczyna oparła czoło o sofę; rozpalona jej twarz była zalana łzami, gdy wtem usłyszała pukanie do drzwi. Pogrążona w czytaniu, zapomniała która godzina, aż nadeszła już prawie północ.
Klementyna wraz z miss Hubert powracały już z widowiska.
Słysząc pukanie, które przebudziło ją z dumania, Teresa zmieszała się tak mocno, jakby to René był ukryty w jej pokoju. Zadrżała, zbladła, i przez chwilę stała w osłupieniu pośrodku pokoju, prawie bez ruchu.
— Tereso, Tereso! — wołała z poza drzwi Klementyna — otwórz, otwórz, to my, wracamy z przedstawienia! Ah, jak było ślicznie.
— Dlaczego panna się zamyka? — odezwała się miss Hubert cierpkim głosem. Była wogóle mocno niezadowolona.
Teresa odzyskała wreszcie przytomność, roześmiała się ze swego zmieszania, schowała starannie Rene‘go i pobiegła otworzyć.
— Co takiego — zamykasz się na zasuwkę? — zdziwiła się Klementyna.
— Tak, siostrzyczko.
— Ależ ciekawa jestem, poco? — irytowała się miss Hubert.
— Byłam sama w mieszkaniu, więc bałam się trochę — to czwarte piętro — odpowiedziała obojętnie Teresa.
— Hm... a jednak zazwyczaj panna nie jest tak trwożliwa — odparła miss Hubert, po chwili zaś dodała:
— Rób sobie, co ci się podoba; ja tylko dla dopełnienia mego obowiązku zrobiłam ci tę skromną uwagę.
Była to stereotypowa formuła:, którą angielka zawsze kończyła wszystkie swe morały i napomnienia; czy uczennice będą się stosowały do tych nauk, czy nie, zgoła jej to nie obchodziło;, zresztą i jej chlebodawcom rozchodziło się tylko o trzymanie dla szyku miss imieniem Jenny, a nie o wychowanie panien, o którem nie mieli pojęcia.
— Muszę ci opowiedzieć co widziałam na przedstawieniu — mówiła wesoło Klementyna. — Byliśmy w Palais-Royal — to śliczny teatr. Dejaret był bardzo śmieszny... Otóż co było: ona była wystrojona, jak markiza... był też tam jakiś rumiany i pucołowaty, który się z nią całował, a mąż jej był zamknięty, a ona mówiła, że to jej sprawia przyjemność bo męża ma starego i szpetnego — czyż nie tak, miss Hubert?
— W sam raz widowisko dla młodej panienki! — odpowiedziała z przekąsem angielka — jeżeli jednak rodzice uważają to za wielce stosowne i budujące, powinniście ich wolę szanować... i ja również... i korzystać z widoku tak umoralniających rzeczy... i ja również — zakończyła guwernantka, rozsiadując się przy kominku i grzejąc nogi z pogardliwą miną.
A dzieciak paplał dalej, pragnąc popisać się dobrą pamięcią, która wzbudzała taki zachwyt w jego papie:
— A potem przyszła tam także mała wieśniaczka, którą znowu mąż markizy także chciał uściskać[46], ale że był rzeczywiście stary i szpetny, więc i młoda wieśniaczka wołała, aby ją ten młody, rumiany wyściskał. Ten młody wszystkie całował... miss Hubert, czy to mężczyźni zawsze tak całują?
Angielka zirytowała się do reszty.
— Proszę cię, panno, nie mów przy mnie o podobnych rzeczach; przy rodzicach, to co innego; ich to nawet bawi.
— Moja droga — wtrąciła Teresa — są rzeczy o których nie mówi się przy byle kim.
Miss Hubert odnosiła się do swych pupilek tak obojętnie, że nawet nie obruszyła się na tego byle kogo, mającego przecież odznaczać nie kogo innego, jak tylko ją samą.
— Więc cóż chcesz, żebym ci opowiedziała — widziałam bardzo dużo.
— No, ile było osób, jakie widziałaś stroje? — zapytała Teresa z roztargnieniem.
— Ach, moja siostrzyczko, osób było, mnóstwo... był nawet ten pan, o którym papa tyle opowiadał przed obiadem.
— Jaki pan?
— Ten, nie pamiętasz, co to papa o nim mówił, że żyje z tą sławną aktorką, ten, co to jutro ma być u nas na obiedzie.
— Ach hrabia de Montal;
— Tak, hrabia.
— No i cóż?
— Siedział w loży z jakiemiś strasznie wielkiemu damami, jak papa mówił, z samami księżnemi.
— No, księżna, to była, przypuśćmy, tylko jedna, księżna de Miremont — wtrąciła miss Hubert dogmatycznym tonem, poczem dodała jeszcze zapewne dla dania pojęcia o swych stosunkach w arystokratycznym świecie:
— Dwa lata mija, jak ją widziałam w Anglji, w castle‘u u milady...
Po twarzy Teresy przebiegł ironiczny uśmiech — zbyt była krytyczna, by w niej nie obudziły się wątpliwości, co do arystokratycznego urodzenia i obycia nadętej mentorki.
— Jaka ta księżna piękna, czyż nieprawda, miss Hubert? — zawołała Klementyna.
— Tak, piękna. Tylko arystokracja może mieć tak piękne rysy i ułożenie.
— No, ale nam biednym burżujkom, pozostaje ta pociecha, że mamy szczęście być wychowywane przez miss Hubert... — mówiła Teresa, uśmiechając się jeszcze ironiczniej.
Guwernantka nic nie odpowiedziała, Klementyna zaś opowiadała dalej, kręcąc się żywo po całym pokoju.
— Tak, tak — ślicznie wyglądała w swym koronkowym płaszczu... A pan hrabia de Montal był dla niej tak grzeczny, aż papa mówił do mamy: o, patrz, patrz, jak ten hultaj de Montal dolewa się do księżnej... Miss Hubert, co to znaczy — dolewa się do księżnej? Nawet miałam wtedy panią, albo mamusię o to zapytać.
— Do zapamiętania ślicznych rzeczy, służy ci twoja pamięć! Przecież to wcale nie wchodzi w zakres moich obowiązków, abym ci tłumaczyła wszystkie trywjalne nieobyczajności, jakie ci się zdarzy usłyszeć; zresztą nie umiem na tyle po francusku, żebym rozumiała wszystkie bulwarowe koncepty — jeżeli chcesz wiedzieć, to napytaj się swej mamusi.
— Nieobyczajność?! Ale czyż to może być nieobyczajność, skoro papa mówił to do mamusi przy mnie, a i przy pani.
— Wielki dowód! — wzruszyła ramionami guwernantka.
— Misis Hubert — zwróciła się do niej z powagą i dość nawet ostro Teresa — to poprostu niewłaściwe mówić w ten sposób przy mnie i przy mojej siostrze.
— Ach, miły Boże! Możesz, panna, powiedzieć o tem rodzicom; nie tak znowu dbam o miejsce w tym znakomitym domu.
— Bardzo dobrze — ale póki tu jesteś, racz wyrażać się o moich rodzicach w nieco grzeczniejszym tonie.
— Będę o tem pamiętała — odpowiedziała obojętnie guwernantka, puczem dodała, zwracając się do Klementyny: — No, chodźmy spać, już po północy.
— Miss Hubert, racz mi pozwolić dokończyć opowiadania — ¡odpowiedziała młodsza z sióstr.
— Dobrze, tylko się pośpiesz; ciekawa jestem, co jeszcze obyczajnego i w dobrym tonie zauważyłaś i zapamiętałaś?
— W czasie antraktu, pan de Montal wyszedł z loży księżnej; wówczas papa, spostrzegłszy to, wyskoczył ze swojej, mówiąc do mamy: muszę złapać tego, hrabiego i sprowadzić go tutaj. Wówczas mama poprawiła stanik i mankiety i zapytała miss Hubert: czy mi djadem dobrze leży na czole? — Pamięta pani?
— Ach, naturalnie; przecież twoja matka uważała za odpowiednie wziąć do kapelusza z piórami brylantowy djadem — ironicznie rzekła angielka.
— Po chwili — ciągnęła Klementyna — papa otworzył drzwi i wprowadził hrabiego, a mamusia powstała przed nim.
— Prawda, pamiętam wtrąciła mass Hubert — twoja matka podniosła się; dowiodła tem zarówno głębokiego szacunku dla pana de Montal, jak i głębokiej znajomości form towarzyskich... bo dobrze wychowana dama nie powstaje przed mężczyzną, zwłaszcza, gdy zachodzi taka różnica wieku...
Ta nowa impertynencja rozgniewała Teresę ostatecznie i możeby doszło do awantury, lecz Klementyna gadała dalej:
— No, a pan de Montal, wszedłszy do łoży, ukłonił się mamie i prosił bardzo by usiadła. Pamięta pani?
— A, jakże... jednakże mama nie spełniła tej prośby, pod wpływem wielkiego szacunku dla pana de Montal... który śmiało mógłby być jej synem...
— Tak, tak, siostrzyczko, miss Hubert mówi prawdę: mama przez cały czas stała... potem słyszałam, jak w sąsiedniej łoży śmiano się, ale ja się wcale nie śmiałam, bo ten pan de Montal jest tak piękny i grzeczny, że cały czas myślałam, jakby to było pięknie, żeby mnie uściskał, jak ten pucołowaty jegomość markizę ma scenie. Nieprawda, miss Hubert?
— Oczywiście, wielce budująca komedja... zapewne też twoi rodzice myśleli o tem, prowadząc cię do takiego teatru... no, ale przeszłaś chyba najśmielsze ich oczekiwania... — odpowiedziała pogardliwie miss Hubert.
— No, trzeba już się kłaść spać! No, mała gaduło, idź i rozbierz się — zadecydowała Teresa.
Przed rozpoczęciem dalszego ciągu opowiadania, musimy czytelnikom przedstawić jeszcze jedną osobę: markiza de Beauregard, owego markiza de Beaoregard, który tak nieosobliwe zrobił wrażenie na księdzu de Keronëllen.
Osobistość tego panicza tembardziej zasługuje na szerszy opis, że stanowi on żywe zaprzeczenie teoryj o oszczędności i drobiazgowości, tak ulubionych w naszej epoce.
Według własnej, oryginalnej koncepcji markiza, człowiek porządny powinien żyć, albo, jak maharadża, wyrażając szlachetną pogardę dla szlachetnego kruszcu rozrzucaniem go na prawo i na lewo, albo, jak łapserdak z Murais[47]. Najgorszą i najnikczemniejszą — powiadał — jest pomierność, pośredniość. Skoro kto postanowił zrujnować się na amen, powinien w sposób wspaniały, prawdziwie wytworny, a przedewszystkiem szybko. Wielu widziałem tchórzów — zwykł mawiać — nie znam atoli nikogo podlejszego nad tych, co oglądają się za siebie, kłopoczą się o to, co mają przed sobą i lękają się zaczętego już boju z przeznaczeniem.
— Trzeba być bardzo bogatym — powiadał też — aby się zrujnować z chwałą. — Takie zrujnowanie się uważał poprostu za coś chwalebnego i zasługującego na cześć powszechną.
Przecież koszta sztucznych ogni, z których po kwadransie tylko dym i popiół pozostaje, przewyższają koszta opalenia dużego mieszkania w przeciągu półrocza, ale czem-że jest najwspanialszy ogień w najwspanialszym kominku w porównaniu z temi gorejącemi słupami, wznoszącemu się w obłoki, błyszczącemi złotem i purpurą, w porównaniu z temi kaskadami światła, które rozjaśniają niebo i ziemię, z temi snopami szafirów, rubinów i szmaragdów, zaćmiewających księżyc i gwiazdy!
— Gdyby ludzie byli naprawdę moralni i logiczni, czciliby rozrzutność i palili jej kadzidła, zachwycaliby się nią, jako dostarczycielką wspaniałych widowisk dla tłumów.
Zato w największej pogardzie miał tych, co się popisują zbytkiem fałszywym, głupim i skąpym, tych, co usiłują imponować tem, że mają parę lichych szkap, zamiast jednego doskonałego rumaka, dają na obiad sześć marnych dań, zamiast trzech, ale najwyszukańszych, w karty przegrywają po pięć luidorów zamiast po dziesięć i mają na skąpem utrzymaniu jakąś wydrę — markiz nazywał ich szczurami, obgryzującemi ser, twierdząc że hańbę przynoszą zbytkowi i rozrzutności, podobnie, jak politykujący kupcy i podręczni adwokaci z izby deputowanych kompromitują dowcip francuski.
Markiz nie poprzestawał na głoszeniu krucjaty prawdziwego przepychu, lecz, na dowód, że jest szczerym i fanatycznym apostołem, sam pierwszy zaciągnął się pod sztandar swej wzniosłej idei. Mimo, że już nieźle nadszarpnął swój kolosalny majątek, mało domów w Paryżu mogło się równać z jego pałacykiem; kuchnia była tam zawsze wyborowa, muzyka pierwszorzędna, elegancją w umeblowaniu dorównywał w tym pałacu książętom z mu panującego, a bali jego nie sposób było poprostu naśladować, bo sam nadzorował przygotowaniu do wszystkiego. Co jesień, w rodowem swem gnieździe, Beauregard wydawał huczne polowanie, jedno z najpiękniejszych we Francji, podejmował wspaniale nietylko francuzów, ale najpierwszych magnatów angielskich. zamek jego słynął szeroko z serdecznej gościnności.
Taki tryb życia istotnie sprawia wrażenie umysł wyższego nad gmin — i istotnie, pan de Beauregard niewątpliwie był człowiekiem niezwykłym, a zarazem sympatycznym, lecz miał prawdziwego bzika, przejawiającego się choćby w dziwnej sprzeczności w jego usposobieniu, pełnem dobroduszności i delikatności, a jednocześnie chęci uchodzenia za przewrotnego cynika.
W teorji, niepodobna było wyobrazić sobie również zepsutego człowieka, w praktyce — nie było człowieka, lepszego i uczynniejszego, jednocześnie zaś, przy jego chytrości i doświadczeniu, nikt nie był więcej od niego oszukiwany, o czem sam opowiadał, wesoło i dowcipnie, jak zwykle.
Nikt lepiej od niego nie przeniknął natury kobiet, nikt lepiej nie wystudjował sztuki urodzenia ich, olśniewania blaskiem, opanowywania śmiałością, niekiedy nawet, w razie potrzeby, przyciągania pogardą. Żaden mężczyzna nie połączył w swej osobie w tak wysokim stopniu wytwornej elegancji i bezczelności, zmysłowości i uczucia, śmiałości i bojaźni — do tego wszystkiego dołączały się piękne rysy i wytworny wdzięk w obejściu. W teorji, Don Juan, Lovelace[48] nie mogli mieć mniej sumienia w sprawach miłosnych i większego talentu do wywoływania łez swych ofiar — a mimo tego wszystkiego, nad markizem wiecznie panowały niezliczone jego kochanki.
Gdy.zaczynał wykładać swe teorje moralności, i mądrości życiowej, włosy stawały na głowie i drżeć wypadało na widok jego potwornej niemoralności, pogardzać jego cynizmem i rozwięzłością — robił wrażenie człowieka, którego, w trosce o zbawienie duszy, najeżałoby zdaleka omijać. W świetle swych aforyzmów był to chciwiec, egoista bez czci i wiary, w którym conajwyżej tliła słaba iskierka powierzchownego poczucia honoru.
A przecież kieszeń markiza zawsze stała otworem dla przyjaciół, hojność jego i wyrozumiałość dla biedaków i podwładnych w jego majątku — mimo, że uwielbiał tylko bogactwo i natrząsał się z nędzy — zachęcał wszystkich do próżniactwa; pozwalał się najbezczelniej okradać swej służbie; nigdy nie chciał, mimo widoków najświetniejszych zysków, umieszczać swych kapitałów w jakichkolwiek interesach, według niego, pan z panów powinien żyć ze swej ziemi i lasów, a nie babrać się szkaradną lichwą i łokciem. Nie dość na tem: markiz stale podkreślał swą czyniczną pogardę dla najświętszych uczuć, religijnych i rodzinnych.
Ojciec jego, herkulesowej budowy ciała w gruncie rzeczy, mocno przypominający swego syna, dożył głębokiej starości. Dopóki biedaczysko żył nie było żartu, którego-by młody markiz nie zapożyczył z komedji XVII i XVIII w., lamentując nad niewczesną długowiecznością swego papy.
Powiada raz jeden z jego przyjaciół.
— Spotkałem niedawno twego ojca; zrobił na mnie wrażenie nieco cierpiącego — to źle — w takim wieku najlżejsza choroba może odrazu przybrać niebezpieczny obrót.
Co za radosną wieść mi przynosisz! — odpowiedział wyrodny syn.
Innym razem napotyka w zimie ojca, który powiada:
— Co za siarczysty mróz... a przecież w osiemdziesiątym noku życia, chodzę tylko w lekkim surducie! Doprawdy, dusza wrosła mi w ciało i dożyję najmniej lat maturalowych.
— Tylko nieprzyjemności muszę się od ojca nasłuchiwać — jęknął markiz.
A skoro ojciec był nieco cierpiący, markiz jaknajczulej troszczył się o jego zdrowie i całe dnie przepędzał w smutku przy jego łóżku; gdy zaś stary magnat umarł, pobłogosławiwszy syna, ten ostatni, pochowawszy ojca z okazałością, wpadł w taką boleść, że aż wyjechał w długotrwałą podróż do Włoch.
Po paru latach wystawnego żywota, markiz, widząc że znaczną część majątku djabli wzięli, postanowił bogato się ożenić. Warto było wtedy posłuchać jego konceptów o kobietach niższego stanu, które powinny być w siódmem niebie, gdy taki wielki pan pozwoli im złożyć u swych stóp swe majątki, wzamian za to ofiarowując im swe wielkopańskie nazwisko i talent marnowania pieniędzy. Trzeba było słyszeć, jak pouczał, że pieniądze teścia będą nawozem na jego wyjałowione łany i że takowy nawóz nie ma nieprzyjemnego zapachu.
Chcąc poprawić swe interesy gruntowne, sądził, że postąpi, jak mistrz, zaślubiwszy, jaką bogatą amerykankę — pan de Beauregard zawsze miał wielką cześć dla zamorskich skarbów.
Hucznie pożegnawszy Paryż, wyprawił się aż do Hawany i tam spędził aż trzy miesiące, najnieznośniejszą porę roku w tym tropikalnym kraju, na nauce hiszpańskiego — wyuczywszy się znakomicie, począł smalić holewki do seniority Dolores, pięknej szesnastoletniej hawanki, córki obywatela Pablo, bajecznie bogatego pastucha dzikich świn; jak lud hawański nazywa tamtejszych magnatów.
Ażeby skłonić señora Pablo do wydania córki, pan de Beauregard użył tylu wybiegów, intryg, podstępów, że całego tego arsenału wystarczyłoby na ubicie dwudziestu traktatów dyplomatycznych.
Żeby się podobać niewinnej kreolce, markiz rozwinął tyle dowcipu i zalotności, że mógłby niemi podbić serce dwudziestu najbardziej doświadczonych paryżanek. Mimo atoli pozorów Dom Juana, zakochał się do szaleństwa w Dolores i dzień jego ślubu z nią był chyba najpiękniejszym. dniem w jego szczęśliwcem i wesołem życiu.
Przy boku swej narzeczonej markiz zgoła zapomniał, że żeni się dla interesu i o interesach wogóle; intercyzę podpisał, jak ślepo zakochany wielki pan, zgoła nie czytając. Można się domyślać, jakiemi epitetami darzył swego teścia: nazywał go nieinaczej, jak huronem, irokezem[49], czerwonoskórym niedźwiedziem etc.
Teść Pablo był to niesłychany flegmatyk; wyposażył hojnie córkę w sto kilkadziesiąt tysięcy hektarów dziewiczego lasu w Texas[50], nad brzegami jeziora Yamabyloyekawee — wzamian za to, markiz, uniesiony miłością, zapisał pięknej Dolores w intercyzie 400.000 franków.
Na mocy intercyzy, podpisanej z zamkniętemi oczyma przez markiza, teść Pablo, ów huron, irokez, czerwono-skóry niedźwiedź, aż żądał przy odjeździe zięcia pięciu tysięcy luidorów, płatnych wekslami, mających pokryć koszta wykarczowania lasów i założenia rodowej, o trudnej do wydrukowania nazwie jeziorea, osady, mającej nosić pompatyczne miano Bauregardeville.
Wszystkie piękne marzenia markiza o wzbogaceniu się za Atlantykiem, zakończyły się dlań powrotem do Paryża ze stu tysiącami mniej w kieszeni (nie licząc owego zapisu), z żoną i z perspektywą Beauvegardeville’u w dalekich mgłach wspaniałego jeziora Yamabylvekawee.
Pan de Beauregand dostatecznie był mądry, aby odrazu się połapać, że teść okpił go poprostu, lecz wielkiemu panu nie godziło się przejmować taką drobnostką, więc tylko pomyślał sobie że, jeżeli jedzie się na połów żony, to powinno się zabrać ze sobą przynajmniej lokaja znającego się na prawie. Dodajmy, że miłość, jaką odczuwał dla Dolores, stanowiła podkład tej jego bezinteresowności.
Ten cyniczny człowiek, który nigdy nie mógł dość, się naszydzić z mężów, kochających żony, ten człowiek, który każdemu powiadał że widzi w żonie tylko worek pieniędzy który, gdy się opróżni, wyrzuca się od siebie, człowiek ten zakochał się do szaleństwa w pięknej choć głupiutkiej kreolce.
Po powrocie do ojczyzny wierny swym teorjom, dla zachowania, jak powiadał, pozorów aby się nie domyślano, że stracił w Ameryce 100.000 franków i zakochał się w żonie, powiększył jeszcze swój zbytek, oprócz zaś dawnej kochanki — owej Róży, o której wspomniała pani Helvira nawiązał stosunek z jej siostrą i aby pokazać, że te dziewczyny do niego należą, wysyłał je zawsze do, lóż, które miał na stałe wynajęte we wszystkich teatrach.
Nie dość na tem: na kawalerskich obiadach, które lubił urządzać dla swych przyjaciół, prosił zawsze swych gości, aby się umizgali do jego żony, i trochę ją wypolerowali, naśladując bezczelność mężów z epoki Regencji[51], żądał wzamian, aby mógł być powiernikiem adoratorów małżonki, dawał im różne rady prosił, aby ją przerobili, wybili jej z głowy różne irokezyjskie przesądy; a mimo tego wszystkiego tajemnie był w żonie zakochany.
Musimy teraz powiedzieć kilka słów o komitywie pana de Beauregard z panem de Montal. Oprócz różnicy majątku, istniała między nimi i różnica wieku, około lat dziesięciu; kiedy pan de Montal dopiero, występował na widownię, markiz stał już u szczytu chwały; cały elegancki świat mówił o jego dowcipie, o jego przepychu, o jego wytwornym smaku, którego stawał się prawdziwym arbitrem; przypisywano mu najfantastyczniejsze przygody, zdumiewające powodzenie we wszelkich okolicznościach, wysławiano jego odwagę w pojedynkach i wynoszono pod niebiosa jego awanturniczą brawurę.
Pan de Montal szczerze podziwiał markiza; w miarę możności usiłował naśladować jego rozrzutność, jego wybryki i jego świetność, że atoli brakło mu i środków i oryginalności markiza, musiał pocieszać się tem przynajmniej, że został jednym z satelitów świetnego magnata; zato pan de Beauregard nie wymyślał mu od szczurów, gryzących ser i traktował go przyjaźnie.
Pan de Montal szczycił się niezmiernie przyjaźnią z markizem de Beauregard; schlebiał mu też nieustannie, nazywając go godnym następcą Bassiompierre‘a[52], Richelieu‘go[53], Lawrun‘a[54], tytułował go swym mistrzem, największym człowiekiem we Francji, a tem samem w Europie i na całej ziemi.
Markiz cieszył się w duchu z tych pompatycznych pochował, atoli razu pewnego rzece do swego pieczeniarza ze zwykłym sobie cynizmem:
— Czy chcesz pożyczyć ode minie pieniędzy, czy też umizgać się do mojej żony? Będziesz miał jedno i drugie — dam ci zaraz sto luidorów, a jutro przedstawię cię pani markizie. Widzisz, jak mnie łatwo zjednać sobie pochlebstwem...
Pan de Montal miał jeszcze pieniądze, uwiedzenie zaś pięknej, lecz dzikiej markizy uważał za zadanie ponad swoje siły, uprzejmie więc podziękował za jedną i drugą formę wynagrodzenia, bożyszcze swe atoli obficiej jeszcze obsypywał komplementami, ku wielkiemu ukontentowaniu markiza.
Tak więc szczodry markiz, stał się najbliższym przyjacielem pana de Montal, chociaż często łajał go o pannę Julję, uważając prowadzenie interesów podobnych osóbek za niegodne poprostu przyzwoitego człowieka.
Teraz opiszemy właśnie poranną wizytę markiza u pana de Montal.
Nadmienimy tylko, że przez kilka sekund, które czekał na otwarcie drzwi parnia hrabiego, przyjaciel jego miał zmienione rysy twarzy, zdawał się hamować nienawiść i gwałtowny gniew, kilkakrotnie złość aż mu twarz wykrzywiła; wszedłszy jednak do hrabiego, odzyskał zwykłą swą pogodną wesołość i dowcip.
Pan de Montal pił właśnie herbatę, gdy służący, stanąwszy we drzwiach, zaraportował o przybyciu markiza de Beauregard.
Markiz miał już około czterdziestu lat — wiek uczynił go już nieco otylszym, wogóle jednak figura jego, wysoka pięknie zbudowana, przedstawiała się bardzo korzystnie w rannym, bronzowego koloru surducie, zręcznie ściśniętym nad biodrami; z pod wyłożonych aksamitem klap surduta ukazywała się biała, pikowa kamizelka i wielki węzeł blado-niebieskiego krawata; ubranie markiza dopełniały jasne pantalony, spadające na lakierowane trzewiki. Włosy jego, ciemne, nieco kędzierzawe, oplatały równe i szerokie czoło, oczy miał czarne, wielkie nieco wyłupiaste; nad niemi wznosiły się kształtne łuki czarnych brwi, szeroko osadzone — ten charakterystyczny znak dumy, połączony z imponującym noszeniem głowy i zwyczajem spoglądania z góry, nadawały mu prawdziwie pańską postawę; nos miał orli, piękny, prawdziwie ozdabiający tę szlachetną twarz, po kształtnych ustach błądził mu prawie zawsze żartobliwy uśmiech — ciemne faworyty okalały całą tę twarz, jakby ramami; podbródek z dołkiem, nieco wystający, miał starannie wygolony, jak i wąsy.
Markiz mówił z wyjątkową wytwornością, prawdziwie paryskim akcentem.
Panu de Bearegand brakowało doprawdy tylko sukni z osiemnastego wieku, a mógłby być moralnym i fizycznym typem wielkich panów epoki Ludwika XIV i XV, epoki, której elegancję uosabiał kawaler de Lawrun, a wytworny i szyderczy dowcip, połączony z cynizmem żartobliwym i nonszalancją w dziedzinie mioralnej — pan de Lauraguais[55].
Czy to przez poufałość, czy przez wzgląd na dawne znaczenie nazwiska de Beauregard, nikt z bliższych znajomych nie nazywał tego magnata nigdy po nazwisku; mówiono o nim zwyczajnie: markiz: może też istotnie był aż tak markizem, w takiem znaczeniu tego wyrazu, jakie mu nadała arystokratyczna kultura XVIII w., że to miano było dlań najnaturalniejszem — zasługiwałby na nie, gdyby nawet nie był autentycznym markizem ze starożytnego rodu.
Pan de Beauregard wszedł do „zbytkownego“ apartamentu swego przyjaciela, według zwyczaju, z wielkim trzaskiem; nigdy jeszcze pan de Montal nie widział go w bardziej szyderczym usposobieniu, z szatańsko-żartobliwym uśmiechem na ustach.
— Ach, mój drogi — zaczął markiz — cóż się z tobą dzieje, do licha? Już pięć czy sześć dni ciebie nie widziałem, a natomiast krążą o tobie po mieście hjobowe wieści!
— Co za wieści, markizie — nie przerażaj mnie zbytnio!
— Powiadają, ni mniej ni więcej... zrobiłeś z siebie w teatrze publiczne widowisko, szopę, godną rzymskiego bistrjona[56].
— Co, gdzie?
— A no, w Palais Royal, w loży — wystawiłeś się na pokaz publiczny z jakiemś otyłem i starożytnem pudlem, z mężem i z małą córeczką, z panią... no, z tą panią...
— Z panią Helvirą Dunoyer, markizie?
— No, tak — z tą Helvirą... bynajmniej atoli nie z nową[57]... Ale powiedz mi właściwie, po co ty się do tego stopnia kompromitujesz? Rozumiesz chyba, w jakim to jest złym tonie! Jeżeli już się robi coś podobnego, trzeba przynajmniej uprzedzić przyjaciół, żeby sobie czego złego nie pomyśleli. Każdemu może się przytrafić — i ja przed dziesięciu laty miałem podobną eskapadę — uważaj, to ci opowiem.
— Ależ jaknajchętniej — zawsze cię podziwiam — a przytem, od ciebie można w każdej okoliczności brać dobry przykład.
— Wyobraź sobie — zaczął markiz siadając — pewnego razu budzę, się i przychodzi mi do głowy dzika myśl — powiadam sobie: przecież nigdy nie miałem między swemi kochankami żony sędziego! To musi być coś zabawnego i ciekawego — żona mężczyzny w todze, to musi być coś na wywrót. Chciałem koniecznie dogodzić fantazji, ale gdzież, u djabła, znaleźć sędziego?
— No tak, to kłopotliwe.
— Jest tylko jeden sposób dla nawiązania stosunków ze światem sądowym: wplątanie się w jakiś proces.
— No, tak, to rzeczywiście najprostsze, markizie — potakiwał hrabia.
— No i posłuchaj, jak mi się powiodło. Mieszkałem wtedy przy ulicy Grenelle, w pałacu Verneuil, posesji mego dziadka ze strony matki; za sąsiada miałem starego szlachcinę, człowieka strasznie obraźliwego. Chcąc mieć proces, aby nawiązać znajomość z sędzią, a przez sędziego i z jego żoną — posyłam po sześciu murarzy i każę burzyć mur, odgradzający mój ogród od jego.
— Ależ, markizie, przecież on rzeczywiście miał o co się obrazić!
— Po trzech godzinach, z dwóch ogrodów zrobił się jeden duży.
— Ależ, zmiłuj się, kochany markizie! — zaśmiewał się hrabia.
— Mój sąsiad miał zwyczaj codziennej przechadzki po bulwarach — wracając, zastaje zamiast dwóch ogrodów jeden — oczywiście dziwi się, obraża, gniewa, wścieka, wreszcie przybiega do mnie z pretensjami, zresztą grzecznie.
— A to paradna historja!
— Ja mu powiadam, że go tak poważam, że nie chcę być od niego oddzielony i z tego powodu nawet mur, przedzielający nasze siedziby, kazałem zburzyć! Mój sąsiad, człowiek zresztą bardzo przyzwoity, sądził poprostu że oszalałem; posyła do komisarza, spisują protokół — ja zaczynam, już poważnie, dowodzić moich praw, chcąc być uległym prawu nakazuję nawet przerwanie burzenia resztek muru. Oczywiście, proces, który wreszcie wygrałem, sąd, sędzia, znajomości w tych sferach... a także i pani sędzina, żona pana Józefa Renardeun.
— Jakże się przedstawiała ta twoja pani Renardeun, markizie?
— Czarująca, równie czarująca, jak ta twoja Helvira i, podobnie, jak ta lichwiarka, wszystkim zawracała głowy. Krótko mówiąc, pod pretekstem procesu, który mnie kosztował około dwunastu tysięcy franków, stałem się stałym gościem państwa Renardeun, a reszta już sama z siebie wynikła.
— Ależ podobna kompromitcja... jakże to wyglądało, markizie?
— Otóż o to właśnie chodzi. Zawsze miałem w Operze dwie loże; jedną z nich ofiarowałem sługom Temidy i wcisnęła się do niej pani Renardeun; była to sobie mała blondynka, biała zresztą milutka, zalotna i nawet szykowna.
— Ależ, markizie, musiałeś chyba żałować swego szalonego pomysłu?!
— Bynajmniej — owszem, podaję go innym do naśladowania. Wieczorem, w klubie, swoim zwyczajem, zapowiadam wystawę całej menażerja Renandeun w mojej loży, oznajmiając też, że to dla nawiązania romansu z sędziną, wplątałem się umyślnie w proces. Wiadomość ta obiega całe miasto i nazajutrz wieczorem, na operze, wszyscy z lornetkami wyglądają przybycia Renardeau‘a i jego małych lisków[58] — bo pani sędzina miała małe, i to aż troje. Omal wszystkie loże nie zaczęły mi bić brawa, gdy istotnie cała ta familja weszła do loży; zaręczam ci, że ten podsędek nawet na swoim stolcu nie robił nigdy większego wrażenia na pospólstwie, niż wtedy na eleganckim świecie. A ja, niby skromnie, idę do nich, rozkoszować się swoim triumfem — ot, widzisz, jak bez żadnej kompromitacji, zrobiłem swoje. Tak, mój drogi, postępuje się z przyjaciółmi, jeżeli nie chcemy, aby nasze błazeństwa nie przybrały poważnej barwy.
— Oczywiście skorzystam z tych nauk, markizie, chociaż moja sytuacja różni się nieco od twojej. Ale cóż się stało z panią sędziną? Czy istotnie była tak oryginalna, jak się spodziewałeś — czy warta była takiego ambarasu.
Markiz roześmiał się.
— Na honor, zgoła nie różniła się od innych. No, ale twoja śliczna Helvira, to doprawdy co innego — to paradne!
— Wierz, markizie, że zawsze zasięgam twej rady i idę za nią naoślep; jeżeli jakiego kramu narobię, tobie go będę miał do zawdzięczenia.
— Pochlebco! Ale widzę, że masz minę naprawdę zadowoloną.
— Masz rację... ale, powiem ci szczerze, że ta podstarzała kusicielka nic mnie nie obchodził.. Ale, powiedz mi, markizie, na ile oceniają majątek tego Achillesa Dunoyer‘a?
— Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, ale wiem napewno, że już jego ojciec zbił przeszło cztery miljony... no, a ten mógł do tego tylko dodać. Sama Helvira wniosła mu z miljon.
— Ładna sumka! A ten stary dusigrosz ma tylko dwie córki.
Markiz uśmiechnął się.
— No, tak, niezły kęs — pytanie tylko, czy którą wydadzą za ciebie. Będą się szczycili twoją znajomością, bo dla ludzi tego gatunku znajomość z takimi, jak my, dużo znaczy, będą cię zapraszali na obiady i przyjęcia, może będziesz korzystał z wdzięków tej nienajnowszej Helviry, może ci też pożyczą ze dwieście, albo ze trzysta luidorów na odnowienie mieszkania, ale nie licz, żeby wydał za ciebie którą z córek.
— Być może, że i nie dadzą, ale któż mi broni postąpić z panną tak, jak on i jego rodzic postępowali z cudziemi pieniędzmi.
Markiz roześmiał się jeszcze głośniej.
— A, to co inego, mój drogi, to co innego! Zamierzasz tedy wykraść pannę Dunoyer — to myśl zgoła niezła, chwalebna nawet. Teraz raptusy[59] coraz rzadsze i panny, zwłaszcza z bankierskich domów, gotowe myśleć, że to zbrodnia, zdarzająca się tylko w romansach co może te śliczne aniołeczki zgoła zdemoralizować. Znakomicie, wykradaj!
— Posłuchaj mnie jeszcze, markizie i oddaj swemu uczniowi tę sprawiedliwość, że zawsze daję ci dowody, zaufania... Przyznam ci się szczerze, że nie dalej, jak przed paru dniami Julja...
— Odrzuciła twe oświadczyny?!
— Jakto... skąd o tem wiesz?... — zapytał pan de Montal, blednąc.
— Wczoraj na operze o niczem więcej nie mówiono. Moja mała Flora trąbiła każdemu, że ciotka Sauvageot krzyczy na cale gardło, żeś chciał wprządz w jarzmo jej siostrzenicę. Wprządz w jarzmo — co za wyrażenie! Jako twój przyjaciel, puściłem tę dziką plotkę mimo uszu... nawet nie chcę i myśleć o możliwości podobnej hańby. Ale powróćmy do panny Dunoyer — wolę rozmawiać już o tem.
— Masz rację, markizie. Przed trzema tygodniami byłem po raz pierwszy na proszonym obiedzie u tego dusigrosza.
— No i co? Jakże się jego córka przedstawia?... Zapewne coś okrutnie pospolitego... zwyczajna sobie mieszczka, z pretensjami może na kurtyzanę, za przykładem tej swojej czarującej mamusi?
Pan de Montal powstał, wydobył z biurka portret i rzeki, pokazując go markizowi:
— No, cóż powiesz o tej figurze?... Zwyczajna sobie mieszczka, co?
Markiz zdumiał się lekko.
— Ależ zachwycająca!... Trochę może za cierpki wyraz twarzy...
— Ale cóż to za kobieta... czyżby to ta... panna... bankierówna?...
— Nie. To moja prababka, wicehrabina de Montal — jedna z najpiękniejszych kobiet swojej epoki... Zmarła w dwudziestym ósmym roku życia... życia, które było jednym romansem ze straszliwem tragicznem zakończeniem. Lekkomyślność jej, że nie powiem więcej, sprowadziła wielkie nieszczęścia na całą familję... Spójrz, jaka piękna — a była przyczyną tragicznej śmierci mego pradziada, dziada owego mego kuzyna z Bretanji, o którym musiałam ci opowiadać — tego Juana, pamiętasz?
— Ach, a jakże — barona de Ker... Ker... Ker-Eren... doprawdy, tylko Juan bretoński może mieć podobne nazwisko.
— Barona Ewina de Ker-Elliot, który mieszka sobie w starem zamczysku, jak prawdziwy feodał starej daty.
— Ach, tak, tak — de Ker-Elliot... No, a zatem ten jego dziadek?...
— Umarł z przyczyny tej pięknej kobiety, którą widzisz na portrecie.
— Ale jakiż związek może mieć ta chmurna arystokratka z panną Dunoyer?
— Ja sam pojąć nie mogę, lecz panna Teresa Dunoyer bardzo jest doń podobna.
— Ależ, mój drogi, to chyba złudzenie — słyszałem o jej młodszej siostrze, prawda, że zgoła jeszcze małej... To jakieś urojenie!
— Ależ słowo ci daję! Tak podobna, że nawet ma taką samą brodawkę nad lewą brwią.
Markiz zamyślił się, wpatrując się w piękne rysy złego ducha bretońskiego rodu. Po chwili, począł znowu mówić:
— Ha, to zaczyna być bardzo romantyczne... Ale to doprawdy równie dziwne... przypominam sobie niejedno, że i ja widziałem kogoś podobnego do tego portretu... ale kiedy, gdzie?... Żebyś mnie zabił, nie zdołam powiedzieć... Ale porzućmy to doszukiwanie się podobieństw... Krótko mówiąc, Dunoyer ma śliczną córkę, podobną do twojej prababki — i zamierzasz ją wykraść...
Hrabia jakby spoważniał.
— Nie wiem — zaczął — dlaczego — panna Teresa — bo tak ma na imię — nie chciała zejść na obiad, kiedy przyszedłem, chociaż pan Dunoyer posłał po nią, dzięki jej siostrze, najnieznośniejszemu dzieciakowi pod słońcem, dowiedziałem się, że była na pokucie, co się jej często przytrafia — wogóle, wyniosłem wrażenie, że tę starszą córkę uważają w domu za ciężar. Cóż mam jeszcze do powiedzenia — postawa, ułożenie, wyraz twarzy Teresy, zdradzają jakby lepsze pochodzenie i... nawet posądzam starą Helvirę... czy przypadkiem nie zgrzeszyła przed siedemnastu laty... To bardzo ciekawe, bo właśnie w owym czasie bawił w Paryżu czas jakiś mój wuj, już nieżyjący markiz de Senonges.
— Ach, widzę, mój kochany, że może wpadłeś na właściwy trop! — zawołał markiz. — Kiedy ci mówiłem, że portret babki kogoś mi przypomina, myślałem właśnie o markizie de Senonges, tylko nazwiska zapomniałem... W istocie, był to piękny mężczyzna i, pamiętam, nazywano go Richelieu’m mieszczańskiej epoki. Prócz tego, w epoce wojen Cesarstwa odznaczył się świetnie i doszedł do rangi, pułkownika, o co trudno było w tym czasie rodowemu arystokracie.
— O, to ten, markizie.
— To tylko można mu było zarzucić, że zewnętrznie robił zawsze wrażenie oficera z opery komicznej; tak, zawsze wyglądał na Sain-Lion‘a, albo Saint-Ernest‘a[60], wogóle był to typ pułkownika, od huzarów, słabej głowy, ale tęgiego sercem i ramieniem. Pamiętam — D’Autin[61] szalało za nim i małżonki finansistów wydzierały go sobie. Co się z nim potem stało, zgoła nie wiem.
— I ja nie wiem — na długo przed przewrotem lipcowym wyjechał do Texas i odtąd nie mieliśmy od mego żadnej wiadomości.
— Jeżeli tak, no to jesteś przez pana de Seuonges krewnym tej pięknej, jak anioł Teresy i masz do niej tem większe prawa. No, ale wracając do twego opowiadania, cóż było dalej?
— Początkowo Teresa nie patrzyła na mnie; kiedy próbowałem do miej mówić, odpowiadała mi obojętnie, półsłówkami. Po obiedzie przybyło kilka osób, sprowadzonych zapewne dla pokazania mnie; byłem prawdziwą sensacją tego wieczoru. Potem ta, jak słusznie powiadasz, nienajnowsza Helvira usiadła do fortepianu, a ja wdałem się w rozmowę z tym nieznośnym dzieciakiem, z tą jej głupią i przemądrzałą młodszą córeczką... zgoła do swej siostry niepodobną...
— Nie rozmawiałem dotąd z Teresą, ale, nie wiem, dlaczego, pomyślałem sobie odrazu, że ta dziewczyna musiała czytać dużo romansów jest to jedyna ucieczka dla dziewcząt, czujących się źle w domu; spytałem dziecka, czy jej siostrzyczka dużo czyta. W istocie, okazało się, że Teresa czyta bardzo dużo, dowoli wybierając sobie w bibljotece ojca. Bibljoteka ta była otwarta, na pokaz zapewne i mieściła się tuż obok salonu; wszedłem tam — półki były pełne, i odrazu dostrzegłem Rousseau’a, Voltaire’a, Dideriot’a, Marivaux, Le Sage’a Byrona... istotnie, ładny ma zbiór.
— No, no, to ta twoja, Teresa musiała sobie główkę naładować!
— I ja tak sądzę... Przeglądając bibljotekę, dostrzegłem, że w pełnem wydaniu dzieł Chateaubriand’a brakowało René‘go... A zatem Teresa musi go czytać, czytać i być pod wpływem tego melancholijnego poematu prozą, niewątpliwie uwielbia Shaktas’a[62], lub samego René’go. Niestety, nie mam kwalifikacji ani na jednego, ani na drugiego — stąd też zapewne potraktowała mnie tak zimno, nieżyczliwie niemal. Cóż o tem powiesz, markizie?
— No, no, nieźle wszystko wziąłeś w rachubę... no, mów dalej.
— Szczęściem, gdy znów siadałem do stołu, byłem tak zainteresowany Teresą, z powodu jej niezwykłego — nie wiem, czy tylko fizycznego, podobieństwa do mojej prababki, że przez chwilę przestałem nawet emablować tę podstarzałą Helvirę. Roztargnienie moje mogłem przypisać melancholijnemu dumaniu pod wpływem odkrycia, że Teresa rozczytuje się w René’m. Potem znowu powróciliśmy do salonu i stara Helvira znowu zaczęła torturować fortepian. Po kilku pompatycznych pochwałach jej problematycznego talentu, zbliżyłem się do córki. Teresa siedziała właśnie w rogu salonu; była smutna i zamylona. Zanudzałem ją tak długo, aż musiała wejść ze mną w rozmowę, którą zręcznie naprowadziłem na literaturę. Teresa zapytała mnie z pewnego rodzaju powątpieniem, czy wogóle jestem w tej dziedzinie oczytany. Odpowiedziałem, że wogóle czytam bardzo mało, ale pewne, ulubione dzieła odczytuję, po kilka razy — naprzykład Nową Helvirę, albo René‘go. — Co, pan czytuje Renégo? — zawołała, prawie z gniewem, jakby sądziła, że nie jestem zdolny zrozumieć tego utworu, tak pełnego poezji.
— Tak, oczywiście — odpowiedziałem — ale dlaczego właściwie tak się pani zdziwiła? — Biedna dziewczyna, tak jest dziko wychowana i tak dziwacznie nastrojona, że mi odpowiedziała:
— Ja się nie dziwię, lecz smucę.
— O René’go — rzekłem z uśmiechem.
Domyśliła się, że ją zrozumiałem i zasmuciła się jeszcze bardziej. Po chwili smutnego milczenia, znowu zacząłem:
— René jest mniej okrutny od pani — chociaż jestem tego niegodny, łaskawie mnie przyjmuje, pozwala się kochać i nie gardzi nieszczęśliwym, który skazany jest na życie w wirze świata.
— Wiesz co, ale ta Teresa powinna była na to parsknąć śmiechem.
— Co też i uczyniła.
— Ależ to pyszne! Wiesz co, ta dziewczyna zaczyna mnie interesować.
— Parsknęła śmiechem, ja zaś, po kilku jeszcze wyrazach, nic już nie znaczących, wyszedłem, głęboko zadowolony z tej odznaki lekceważenia panny Dunvoyer. Jedno z dwojga: albo sądziła, że mnie skonfundowała, co zawsze sprawia kobiecie przyjemność, albo też żałowała swego wyrażenia, co zapewne uczyniło mnie bardziej interesującym dla niej.
— Niech i tak będzie; do tej chwili jednak nic w tej całej historji nie widzę nadzwyczajnego, chyba zręczność, z jaką prowadziłeś całą tę grę — istotnie niepospolitą — no, ale nic pozatem.
— Cierpliwości, markizie kochany, posłuchaj dalej... Uderzyły mnie wyrazy tej podstarzałej Helviry przed obiadem do lokaja: powiedz mojej córce, żeby zeszła. A zatem Teresa nie mieszka razem z rodzicami! Dzięki temu nieznośnemu dzieciakowi, jej siostrze, dowiedziałem się, że obydwie siostry, razem ze swoją mentorką, chudą angielską śmiercią, miss Hubert, zajmują trzecie piętro. Jest to dom ogromny, sądziłem więc, że zawsze w nim są jakieś mieszkania do wynajęcia i, rzeczywiście, wychodząc, dostrzegłem we drzwiach wchodowych kartkę, że są dwa wolne pokoje na czwartem piętrze na tych samych schodach — o piętro wyżej.
— Ależ to się składa świetnie!
— Nazajutrz już mój tapicer wynajął i umeblował to mieszkanko rzekomo dla niejakiego pana Bernard, mieszkającego na prowincji i często bawiącego w Paryżu za interesami. Trzy tygodnie dopiero mijają od mej pierwszej rozmowy z Teresą, o której ci opowiedziałem, a już teraz przeczytajmy list, który bankierówna wręczyła mi ukradkiem wczoraj, gdy znowu bawiłem u jej czarującej mamy.
— Ach, pokaż, pokaż.
Pan de Montal podał list markizowi, który odczytał go głośno:
- „Serce bije mi gwałtownie, a ręka drży... Och, Boże, Boże, istotnie, bardzo źle postępuje lecz polegam, panie, na twoim honorze i proszę zarazem, abyś więcej do mnie nie pisał. Mimo, że bardzo zręcznie przesyłasz swe listy, zawsze drżę... Ach, dlaczegóż przyjęłam pierwszy bilecik... dlaczego go przeczytałam?... Jeszcze raz zaklinam cię, panie, nie pisz do mnie więcej, a przedewszystkiem, nie przepędzaj całych dni w tem mieszkaniu, które wynająłeś tuż nad nami... Mój Boże, gdyby się dowiedziano, że tu mieszkasz byłabym zgubiona! Wierzę ci, wierzę, że jesteś z mojej przyczyny nieszczęśliwy... mówisz, że mnie kochasz, wierzę ci, wierzę, nie chcę nawet, abyś mi udowodnił to przez szukanie samotności, przez oddalenie się od świata i jego powabów, tak przyjemnych dla ciebie zapewne... Mówiłeś, że wyrzekłeś się tej ślicznej aktorki — mój ojciec mówił to samo, choć nie domyślając się przyczyny... gdyby nie to, nigdy nie pisałabym do ciebie; powiadasz, że samotność przyjemna jest dla ciebie, bo cię przybliża do mnie, że to szczęście wystarcza ci w zupełności, że nie pożądasz, niczego więcej i że, gdybym ciebie kochała, nie żądałbyś niczego; później dodajesz, że pewna tajemnica nie pozwala ci zapytać mnie, czy cię kocham. Kiedy tak.. na co pisać, że mnie kochasz...“
— Biedaczka... ona mnie naprawdę interesuje — rzekł pan de Beauregard z uśmiechem, przerywając czytanie bileciku. — Co za czarująca naiwność... a i styl, zgoła nie pasujący dla córki tej podstarzałej zalotnicy.
— Czytaj dalej, markizie.
- „Powiadasz, że to okropna tajemnica? Jakaż to tajemnica? Dlaczegóż dotąd nie napisałeś mi o niej w długich swych listach?... Tajemnica i wciąż tajemnica?
- Mój Boże, nie spałam noc całą, tak mnie myśl o tem dręczyła... Wczoraj u mojej matki, byłeś tak smutny, tak zmieniony na twarzy! Ileż musiałam zadać sobie przymusu, aby się pohamować od łez. Powróćmy do siebie, rozpłakałam się okropnie... Miss Hubert jest bardzo złośliwa i wcale jej ufać nie można.
- „Och, Boże, Boże, nie opuszczaj mnie! Rodzice są dla mnie bardzo surowi — ach, gdybyś pan wiedział, jak oni są niepodobni do innych rodziców... Gdyby nie to... Ale na co się to przyda, na co o tem pisać — przecież pan ma jakąś tajemnicę, która nie pozwala panu spytać, czy ja pana naprawdę kocham?
- „Raz jeszcze... pozwalam pisać do mnie, ale pod tym warunkiem, że mi powierzysz tę dziwną tajemnicę i już więcej nie będziesz smutny.
- „Skarży się pan, że nie patrzę na pana, gdy spotykamy się u mojej matki... czyżbyś chciał, żebym przy wszystkich płakała?... Jest w twojej twarzy coś tak smutnego, że patrząc na nią, nie mogę powstrzymać łez. Mówiono mi o panu, że jest pan tak roztrzepany, tak wesoły, że przy pierwszej naszej rozmowie zastanawiałam się, w jaki sposób możesz rozczytywać się w René’m... ale mi już to przebaczyłeś, nieprawdaż?
- „Tak, ty możesz rozumieć René’go, wczuwać się weń całą duszą... Mój Boże, tyle mam ci do powiedzenia, a ty zdajesz się unikać rozmowy ze mną. Wczoraj mamusia zostawiła nas przypadkowo samych — tyś nie rzekł wtedy ani słowa, tylkoś patrzał w milczeniu, tak czule, tak słodko, że muszę znowu pisać do ciebie, bo mi się zdaje, że widzę cię przy sobie, że stoisz tu i patrzysz na mnie. Miałeś tak zasmucone oblicze... ale chyba rozchmurzysz je już, bo nie będziesz mnie więcej narażał, abym do ciebie pisała... to jest źle, bardzo źle i bardzo niebezpiecznie!
- „Nic wiem teraz, czy mi starczy odwagi dla zaniesienia tego listu pod twoje drzwi, jak mi zaleciłeś... Och, gdyby mnie miał kto zobaczyć!... Mój Boże, jakże wielki występek popełniłam! Czemuż brak mi zaufania do mojej matki i czemuż nie mogę się zdobyć...“
— O, markizie — rzekł pan de Montal — możesz jeszcze dojrzeć ślady łez.
— Tak, mój drogi, kilka wyrazów zalała ta rosa niebiańska. — O, mamy jeszcze i małe post scriptum: po przeczytaniu, spal. — Kiedy Teresa wślizgnęła się lekko, i aby ten list podrzucić, zapewne otworzyłeś raptownie drzwi i ujrzałeś ją?
— Ach, markizie, nie jestem przecież zakochanym sztubakiem z liceum! Przecież coś podobnego spłoszyłoby ją conajmniej na piętnaście dni.
— A więc jej nie widziałeś? Czyżbyś pozostawił drzwi zupełnie zamknięte?
— Tak, zupełnie. Przedtem radziłem Teresie, aby miss Hubert wraz z siostrą wprawiła na obiad a sama odważyła się...
— Brawo! Otóż, co się nazywa myśleć zawczasu o przyszłości; niewinne przyzwyczajenie ludzi doświadczonych. Ale cóż dalej, uczniu mój drogi?
— W istocie, skoro odezwał się dzwonek, który oznajmia, że za pół godziny będzie śniadanie, pobiegłem na czaty; drzwi od mieszkania na trzeciem piętrze były otwarte — nieznośne dziecko, wraz z miss Hubert zeszły na obiad — słyszałem, jak stąpały; w kilka minut potem usłyszałem lekki chód Teresy — wchodziła na schody ku mnie, chwiejąc się na każdym stopniu. Przyłożywszy oko do dziurki od klucza, widziałem ją doskonale: rozglądała się niespokojnie dokoła, potem wspięła się na palcach i wzniosła swoją piękną główkę... słuchała, oddalała się i zbliżała do moich drzwi. Wreszcie, po długich wahaniach, jakby mówiąc: losy rzucone, wsunęła list pod drzwi... Gdy się podniosła, była mocno zapłoniona, nogi jej drżały i musiała się oprzeć o poręcz — w tej chwili twarz jej malowała gwałtowne przypływy śmiałości i obawy, dumy i poniżenia, trwogi i niepokoju... Nagle na pierwszem piętrze dał się słyszeć krzykliwy głosik jej siostry... zadrżała... lekko, jak nimfa, zsunęła się po schodach, unosząc niecoś suknię, aby nie szeleściła i przez chwilę mogłem obserwować piękną nóżkę... następnie zgrabną figurkę, a wkońcu tylko białą szyję i gęste włosy... wreszcie znikła, a wtedy.
Opowiadanie pana de Montal przerwał lokaj, wchodząc i oznajmiając nową wizytę — pana kapitana spahisów de Roches.
Kapitan de Roches:, był to kapitan spahisów[63], ślicznej postawy, wysoki, wysmukły, ogorzały, z czarną brodą i o ślicznych, białych gębach; miał nie więcej, niż trzydzieści lat. Nie można sobie wyobrazić piękniejszego mężczyzny, niż ten oficer we wschodnim, służbowym ubiorze — dnia tego wyglądał jeszcze wytworniej, niż zwykle.
Kapitan de Roches był nietylko walecznym żołnierzem, ale i ozdobą armji francuskiej pod każdym względem. Był to charakter szczery, otwarty, dobry kolega, wyśmienity strzelec, szlachetny gracz, co zaś do kobiet, to łączył swe duże obycie i doświadczenie uwodziciela, z wyjątkową dyskrecją i szlachetnością.
Kapitan, wszedłszy do przedpokoju, zaczął odrazu mówić, zanim dostrzegł markiza:
— Witaj, hrabio! — Czy wiesz już o nowej sprawce markiza?...
Nagle spostrzegł go i urwał — udał zadziwianie, postąpił naprzód i, ściskając mu rękę, rzekł:
— A więc to nieprawda?
— Co takiego zapytał de Montal z zaciekawieniem.
— No, ten dzisiejszy jakoby pojedynek markiza — odpowiedział spahis.
— Co pojedynek?... Toś ty miał dziś pojedynek, markizie — zapytał pan de Montal.
— Cóż to zmów wielkiego! Także nowinę powiedział! Przecież jeszcze trzy godziny nie minęły, jak zabiłem tego pułkownika Koellera.
Poczem dodał, obracając się do kapitana:
— A jakże się miewasz, Beduinie?
— Doskonale — odrzekł kapitan — tylko nasz markiz ma zwyczaj tak szybko i dobrze wszystko załatwiać. Ale dlaczegóż, markizie, nie wziąłeś mnie ma świadka?
— Albo mnie? — zawołał pan de Montal.
— Bo Beaudricont i Saint-Lua byli obecni właśnie podczas mego incydentu z Koellerem; odrazu miałem cały komplet ma miejscu.
— Ach, markizie, doprawdy, niema okoliczności, w której nie mógłbyś nam wszystkim za wzór służyć — wołał pan de Montal. — Co za zimna krew! Wyobraź sobie, kapitanie, przecież nasz markiz od godziny już rozmawia sobie ze mną swobodnie, jakby nigdy nic, a przecież przed trzema godzinami mógł zginąć!
— Cóż dziwnego — alboż jestem piętnastoletnim kadetem — alboż mój pierwszy pojedynek — a wreszcie, cóż mam innego robić?...
— Ale z jakiego powodu doszło do pojedynku? — zapytał de Montal.
— Właściwie nie było żadnej przyczyny. Koeller przechwalał się swemi pojedynkami tak bezczelnie, aż się wkońcu rozgniewałem.
— Prawda — już go nieraz napominałeś, markizie — ale on nawet nie raczył zwrócić na to uwagi, choć niby cię szanował.
— No i wczoraj znowu zaczął w bardzo niesmaczny sposób naigrawać się z tego biednego Armeutiéres, którego też zabił.
— Z tego dziecka, które, Bóg wie, poco, wyzwał — rzekł de Montal z oburzeniem.
— I mnie to też oburzyło, i to tak, że aż ubliżyłem pułkownikowi; w rezultacie dziś rano odbył się pojedynek i po paru minutach zabiłem go na miejscu... No, ale mówmy już o czem innem.
— Ach, markizie, cokolwiek zbyt już nierozważnie, jak na człowieka żonatego, postępujesz — zauważył z niepokojem de Montal.
— A propos żonatego i żony, mój kochany Beduinie — czy nie byłbyś łaskaw zacząć się trochę umizgać do mojej żony? — rzekł markiz. — Szczególny z ciebie człowiek — na ostatnim balu maskowym przedstawiłem cię markizie w całym blasku twego orjentalnego stroju — znasz ją zbliska już że dwa miesiące, a odnosisz się do niej tak obojętnie że nawet ona, przy swych przesądach, uważa, że jesteś nudny.
— Jakto, markizie — alboż nie dostrzegłeś jeszcze, że des Roches jest zakochany w pani de Beauregard po uszy i lęka się, aby daremnie trudów nie poniósł — śmiał się de Montal.
— Oszalałeś! — odpowiedział kapitan, śmiejąc się na głos. Jeżeli mam się przyznać, markizie, to pani de Beauregard jest dla mnie zanadto purytanką. Ja mam ton rzeczywiście nieznośny — kobiety z lepszego towarzystwa onieśmielają mnie i tak przy nich głupieję, że wkońcu słowa powiedzieć nie umiem. Ilekroć mam przyjemność widzenia markizy, stale — oglądam się na zegar, albo gapię się na tapety, czekając z upragnieniem końca wizyty, oby najrychlejszego — i to zapewne czyni mię nieznośnie nudnym, jak słusznie zupełnie powiada twoja małżonka.
— Nie wierz ani jednemu jego słowu! — wesoło zaśmiał się markiz. — Niema nikogo niebezpieczniejszego, nad tych, co mówią, że kochają się tylko w kobietach rozwięzłych; biedni mężowie wierzą w to i niejeden mówi do żony: czy uwierzysz moja droga, że des Roches naprzykład, taki piękny mężczyzna, kocha się tylko w gryzetkach i tem podobnych? — Na co żona omal nie odpowiada z mimowolnem oburzeniem:
— Ależ, mój panie, za kogo mnie uważasz, mnie? To jest niesłychane ubliżenie!
Wesołą rozmowę przerwał lokaj, przynosząc nową kartę wizytową.
Pan de Montal odczytał głośno:
— Baron Ewin de Ker-Elliot!
— Bretończyk, szuan, bretończyk z krwi i kości! — zawołał markiz. — A więc dzika kaczka wylazła wreszcie z trzciny?
— Poproś pana barona, aby wszedł — rozkazał lokajowi gospodarz.
Lokaj wyszedł.
— Czy to kto z prowincji? — zapytał z uśmiechem kapitan spahisów.
— Tak — i pierwszy raz przybył do Paryża — odpowiedział pan de Montal, również się uśmiechając.
— Ależ to wybornie! — zawołał markiz. — Jakże to się świetnie składa — zaraz zabierzemy go ze sobą na kolację!
— Dziś? — zapytał de Montal.
— Tak, dziś właśnie przyszedłem ciebie zaprosić, a stąd iść do ciebie, Beduinie. W samą porę się tu zjawiłeś.
— Dziękuję — ale co za pomysł... kolacja w dniu pojedynku...
— A cóż w tem osobliwego?... Przytem, mam pewną ważną przyczynę do tego i, jeżeli jesteście moimi przyjaciółmi, nie odrzucicie chyba mego zaproszenia. No, ale gdzież ten szlagon?
W tejże chwili wszedł Ewin.
Musimy sobie przypomnieć, że Ewin był to człowiek, mimo znakomitego pochodzenia, w gruncie rzeczy prosty, pobożny, dobry, przytem marzycielskiego usposobienia; że umysł miał bardzo słabo wykształcony, lecz charakter stały i silny, duszę ognistą i wzniosłą, odwagę spokojną, lecz pewną siebie — nadto zaś, że jest to wiejski szlachcic, zupełnie obcy miejskim zwyczajom i paryskiemu zepsuciu, które zawsze przejmowało odrazą. Krótko mówiąc, był to godny uczeń poczciwego klechy od ś-go Marcina, ex-oficera dragonów, de Keronëllen‘a.
Zewnętrznie Ewin nie prezentował się zgoła śmiesznie, ani po szlagońsku: miał surdut granatowy, zapięty aż pod szyję, ma szyi czarny fular, włosy ostrzygł krótko; gęsta, czarna broda nadawała mu postawę surową i męską.
Patrząc prosto w twarz modnym paniczom, Ewin nie doznawał żadnej bojaźni; przedstawił się w sposób niewymuszony, z pewną wyniosłością, lecz zupełnie grzecznie, choć zimno.
Przypomnieliśmy czytelnikom główne rysy charakteru Ewina, aby łatwiej można było zrozumieć, co się w nim dziać musiało, gdy słyszał rozmowę tych zepsutych modnisiów.
Skoro tylko lokaj wymienił nazwisko Ewina, gospodarz wybiegł na jego spotkanie; kapitan des Roches podniósł się i zapalił cygaro, jedynie markiz siedział dalej w fotelu, ciekawie przyglądając się młodemu, lecz poważnemu bretończykowi.
— Jakże się cieszę, że cię znowu oglądam, mój kuzynie! Ksiądiz de Keronëllen nie wspominał mi, żebyś miał tak prędko przybyć! — mówił pan de Montal, serdecznie ściskając rękę krewniaka. Pisaliśmy już, że żywił doń wielką sympatję.
— I w istocie, wcale się tego nie spodziewałem, ale nieprzewidziane interesy...
— Jak dawno tu jesteś?
— Dwa dni; po przybyciu, byłem nieco niezdrów i dlatego nie odrazu cię odwiedziłem.
— Szczerzę tego żałuję — rzekł pan de Montal, poczem, zwróciwszy się ido markiza, mówił, przedstawiając mu swego kuzyna:
— Ewin baron de Ker-Elliot, z Treff-Hartlog, bliski mój krewny.
Pan de Beuregard podniósł się: z szacunkiem skłonił się nowemu gościowi.
Pan de Montal zakończył prezentację, zwracając się z kolei do Ewina:
— Pan kapitan spahisów des Roches, mój stary przyjaciel.
Kapitan również się skłonił.
Wszyscy usiedli z powrotem; nastąpiła chwila milczenia, którą pierwszy przerwał markiz, zwracając się ku Ewinowi i mówiąc doń z wytworną, szczerą serdecznością i szlachetnością, prawdziwie wielkopańską, sobie tylko właściwą:
— Wybacz mi pan, ale zrobię panu pewną propozycję, może niegrzeczną, ale szczerą, którą mi, jako prawy Bretończyk, wybaczysz chyba. Twój kuzyn, kapitan des Roches i kilka moich przyjaciół mają spędzić wieczór u mnie, czy nie byłbyś łaskaw nam towarzyszyć? Możesz tam zawrzeć sporo znajomości wśród owej złotej młodzieży, której mam honor być wodzem.
Ewin zanadto dobrze był wychowany, aby miał odrzucić zaproszenie, mimo, że nie zbyt szło mu w smak, więc odpowiedział:
— Ależ, z miłą chęcią: przytem, pozwolę sobie złożyć podziękowanie, zarówno panu, jak memu krewnemu za ten zaszczyt, który mi pan czynisz.
— I słusznie pan mówisz,, bo dzięki niemu mamy honor znać pana i dzięki niemu mogliśmy zgóry znać przymioty pana.
— A tyś potwierdził me zdanie, mój kuzynie — dodał pan de Montal.
— Na honor, panowie — rzekł wesoło Ewin — jako Bretończyk, gotów jestem wszystkiemu wierzyć.
— I bardzo słusznie — odpowiedział przyjaźnie markiz — pańska szczerość i nam się udziela i dlatego, pozwolisz, że będziemy kontynuowali zaczętą rozmowę.
— Ależ, markizie... zaoponował pan de Montal, lękają się złego wrażenia, jakie rozmowa, w guście dotychczas prowadzonym, może sprawić na przybyszu.
— Alboż będziemy co złego mówili? — zdziwił się markiz, domyślając się, o co gospodarzowi chodzi. — No, jak się panu podoba nasz Paryż... czy jego widok odpowiedział pańskim oczekiwaniom? Czy jego szataństwa za godne siebie i jego uważasz?
— W rzeczy samej, panie, we wszystkiem zgadzam się z panem i, podobnie, jak ty, lękam się rozmowy na ten temat.
— Masz pan słuszność, wybacz pan więc, że będę mówił dalej z moimi przyjaciółmi, a i pan chyba będzie łaskaw przyłączyć się do naszej rozmowy, choć mało cię to wszystko będzie obchodziło... bo głównym przedmiotem będą kobiety... najzłudniejsze zalotnice pod słońcem...
— A więc na tem przyjęciu będą i kobiety! — zawołał des Roches.
— Kapitan udaje cnotliwie zdziwionego... przymawia mi, że przecież jestem już żonaty — rzekł poufale markiz do Ewina. — A propos, jeżeli pan będziesz tak łaskaw, to pozwolę sobie przedstawić pana mojej żonie, przyjmuje co środa.
— Ależ, panie... — odpowiedział Ewin nieśmiało, kłaniając się.
— Czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że markiza ma dopiero osiemnaście lat i jest piękna, jak anioł; tylko pilnuj się, żebyś się w niej nie zakochał, bo doprowadzisz do pasji kapitana, wściekłego, jak tygrys, który kocha się w niej namiętnie, choć się z tem kryje.
— Niech pan nie wierzy markizowi! Przecież on tylko żartuje sobie ze mnie, swoim zwyczajem; na nieszczęście, ja kocham się tylko w kobietach niższego stanu, a pani markiza zbija mnie z tropu swoją majestatyczną miną; nie mam szczęścia jej się podobać i markiz bez litości ze mnie żartuje.
— No, to są wykręty — odparł pan de Beauregard, nadal zwrócony do Ewina — jeżeli pan zainteresujesz się moją żoną, to nie wierz panu des Roches i miej się przed nim ma baczności. Prócz tego, zapoznasz się dziś na kolacji z niejakim panem Labyrynthe‘m, który też się kocha w markizie; nie wiem tylko, czy można go uważać za godnego rywala. Cóż o tem powiesz, kochany Beduinie?
— Ach, mój markizie, gdybym był na tyle szczęśliwy, że musiałbym być zazdrosny o wielbicieli markizy, to lękałbym się doprawdy pana Labyrynthe... Jakto — poeta, świeży jak róża majowa, deputowany, prawa ręka ministrów i jeden z najserdeczniejszych przyjaciół pana de Montal!
— Przepraszam — rzekł markiz do Ewina — wszystko to prawda, ale... Pan Labyrynthe dedykuje swoje gładkie wiersze markizie, ale bynajmniej przecież nie rządzi Francją, tymczasem ty, kochany kapitanie, wojujesz za nią, a kobiety lubią wojowników.
— Niech i tak będzie, markizie. Nie wdajemy się w cudze sprawy — wtrącił de Montal.
— Masz słuszność, to nawet źle z mojej strony — kłócić między sobą rywali, jakby mnie to miało coś obchodzić. Lepiej pomówmy o nimfach naszego dzisiejszego wieczoru... Będziemy zatem mieli przedewszystkiem pannę Różę i jej siostrę, Herminję — znacie je przecież dobrze.
I dodał, zwracając się do Ewina:
— Panna Róża jest to osoba wielce zasłużona w balecie i w akademji muzycznej; panna Herminja, jej siostra, gra niemniej ważną rolę w małych teatrach; obydwie należą do mnie. Otóż, jeżeli pan pozwolisz, odrazu wprowadzę pana w dwa światy: pani de Beauregard będzie stanowiła świat wielki, a panny Róża, Herminja i kilka innych — półświat.
— A kto jeszcze będzie, markizie? — zapytał pan de Montal.
— Będziemy nadto mieli najzłośliwszą, najbezczelniejszą, prawdziwą siostrę djabła — Serpentine.
— Imię, które dużo mówi[64] — uśmiechnął się Elwin.
— To tylko jej przydomek — wyjaśnił pan de Montal — w istocie nazywa się Adelina Clermont, ale, jak słusznie określił markiz, jest to piekielna istota, prawdziwy — szatan, dla którego nie masz nic świętego — ni Boga, ni pana.
— A przy tych djabelskich przymiotach piękna, jak anioł — dodał kapitan.
— Ach, zapomniałem jeszcze o Klarysie Harlowe i o greckiej piękności! — przypomniał sobie markiz z pośpiechem.
— No, jeżeli przezwisko Serpentine’y dużo da je do myślenia, to miano Klaryssy Harlowe nasuwa pewne romantyczne wspomnienia[65] — uśmiechnął się Ewin.
Obecni spojrzeli po sobie z ukrywanem zdziwieniem; jednak ten szlagon, szuan nie był tek nieoświecony, jak się tego spodziewali.
— Ach bądź pan spokojny — roześmiał się markiz — to romantyczne miano otrzymała dla żartu, dlatego właśnie, że stanowi prawdziwe przeciwieństwo swego wielkiego, tragicznego pierwowzoru. Klaryssa Duval jest to sobie głupiutka, wesoła aktoreczka, zgoła nie troszcząca się o jutro i nigdy nie łamiąca sobie głowy nad tem, kogo sobie będzie musiała złapać za tydzień... chociaż kończy już drugi miljon lorda Fitz Herald. Co do owej greckiej piękności, jest to istotnie klasyczna piękność, bez której najświetniejsza kolacja straciłaby swój urok. Tak, trzy tu ostatnio wymienione, zawsze są niezbędne: Serpentina z powodu ¡siwego dowcipu, Klaryssa Harlowe, z powodu swej niefrasobliwej wesołości i głupoty, a ta grecka piękność, jako uosobienie wdzięku — w towarzystwie takich trzech gracyj, trudno doprawdy o nudy. Co do panny Róży, będącą moją własnością i dzielącą me... serce ze swą siostrą Herminją, to obydwie są głupie, jak kuropatwy, ale to nic nie szkodzi — i głupota bywa czasem zabawna.
— A z mężczyzn, markizie?
— Z mężczyzn... obecni posiadacze tych dam — Saint-Luce — adorator Serpentiny, Beaudricourt — greckiej piękności, lord Fitz-Gerald — Klaryssy Harlowe; prócz tego: major Brown, książę de la Cerda, książę Castelli — cudzoziemcy, no i koniec. Ach... zapomniałem o panu Flores, amerykaninie, krewnym mojej żony, młodym irokezie, który zaczyna się otrzaskiwać ze światem... ale, słowo daję, dopiero ten dzikolud oczy wytrzeszczy!
— Podobnie zresztą jak i ja, panie markizie — wesoło wtrącił Ewin.
— Ależ bynajmniej, panie baronie — odpowiedział przyjaźnie król złotej młodzieży — przecież twój kuzyn wytłumaczy ci wszystko, będziesz tylko patrzał i słuchał, co innego, że będziesz nieźle olśniony.
Markiz, podniósłszy, się po tylu słowach, rzekł do gospodarza:
— A zatem, o wpół do ósmej, zgoda, panowie?
— A gdzie, markizie?
— W Pierre Cancale[66], gdzie chcecie, aby żonaty mógł spędzać wieczory?
Poczem dodał, zwracając się do Ewina:
— Ach, jakże nędznego nabierze pan wyobrażenia o naszych kawalerskich spelunkach! Co za szkoda, że nie można w ciągu kilku godzin sprowadzić z Londynu całego Clavendon-Hotel’u... słów daję, daleko nam jeszcze do Londynu, do angielskiego komfortu... Spodziewam się jednakże, że będzie miał pan trochę pobłażliwości... zato udzielę panu pełnej satysfakcji, przedstawiając się markizie de Bauregard. No, do widzenia, Montal... ale, dokąd to śpieszysz, kapitanie? Czy pozwolisz, abym wyszedł wraz z tobą?
— Umówiłem się z Saint-Luce na partyjkę — odpowiedział des Roches.
— No, to idę z tobą — odrzekł markiz, poczem, ukłoniwszy się Ewinowi, wyszedł wraz z panem des Roches.
— No, jak ci się podoba markiz? — zapytał hrabia kuzyna po ich wyjściu?
— Dużo słyszałem od mego nieboszczyka ojca o dawnych panach z czasów naszych wielkich królów, o ich dworności, wykwintności, o ich dowcipie i manierze odnoszenia się do żon; pan de Beauregard robi wrażenie ich żywego portretu. Co za wspaniałość, co za maniery, a zarazem humor!...
— Czy wiesz, że on przed trzema godzinami zabił przeciwnika w pojedynku?
— On, co?... — przeraził się Ewin — i dziś wydaje kolację? — Ale wiesz co? — dodał po chwili — to też w guście naszych pradziadów...
— No... wiem, że dziś to rzeczywiście niezupełnie stosowne, ale, trzeba uwzględnić markiza: oficer, którego zabił, był wogóle niecierpiany — był to dzielny, acz dziki fechtmistrz, przytem gbur, nieludzki — parę osób najniewinniej w świecie pomordował i nikt go nie żałuje — owszem, są i tacy, co sławią markiza, że uwolnił Paryż i armję od tego grubjanina. Mimo tego wszystkiego... jednak ten wieczór rzeczywiście, dziko wygląda; markiz mówił przecież, że ma jakąś głębszą przyczynę wydawania go i gorąco nas wszystkich prosił, abyśmy zaszczycili go swą obecnością...
— I ja muszę być... dałem słowo — rzekł Ewin, z pewnem zakłopotaniem.
— Szczególną doprawdy ma ten markiz pasję do pojedynków! Prawda, że jest szalenie odważny... No, ale gdzie się zatrzymałeś, mój kuzymie, przed tym wieczorem wstąpię po ciebie.
— A, bardzo ci będę wdzięczny — odpowiedział Ewin. — Mieszkam w hotelu Palais Croissant, przy ulicy Montmatre. A teraz — dodał po chwili — zadam ci jedno pytanie w bardzo parafjańskim guście: jak mam się ubrać na ten kawalerski wieczór? Skoro masz mnie wprowadzić, boję się skompromitować cię niestosownym i śmiesznym strojem.
— Ależ możesz się ubrać jak możesz najskromniej! Jak sam chcesz; najwyżej weź lepiej tużurek zamiast surduta, a wszystko będzie w porządku... Sądzę, że interesy zatrzymają cię w Paryżu na dłużej?
— Sam nie wiem... Ksiądz Keronëllen, podczas ostatniej swej bytności w Paryżu, miał w mem imieniu podjąć znaczną sumę od mego bankiera, podobno bardzo tu znanego, Achillesa Dunoyer’a.
— Od Achillesa Dunoyer’a? — zawołał pan de Montal.
— A co, czy znasz go?
— Ależ doskonale... no, ale mów dalej...
— Nie wiedząc, że bankier ma kantor, w którym załatwia interesantów i prywatne mieszkanie, do którego przed nimi ucieka, ksiądz de Keronëllen udał się do tego właśnie prywatnego mieszkania i tam mu powiedziano, że pan wyjechał. Poczciwy proboszcz nie dowiadywał się więcej i pomnknął z powrotem, nastraszyć mnie, że mój depozyt jest zagrożony.
— Ależ to niemożliwe! — zawołał pan de Montal z mimowolnem wzruszeniem — przecież pan Dunoyer ma olbrzymi majątek; jest to jeden z najpewniejszych domów bankowych w Paryżu!
— A tak, wszyscy mi to powtarzają i jestem o tem prawie że przekonany — odpowiedział Ewin. — Pan Dunoyer nietylko mi dziś całą te sumę wypłacił, ale nadto trzy inne wypłaty, które mi się także należą, obiecał uregulować już za kilka dni.
Pan de Montal odetchnął i rzekł:
— Ależ to jakaś chwilowa zwłoka... dziwię się, skąd mogły powstać podobne plotki?
— Tak, chyba masz rację — to poprostu ksiądz, de Keronëllen narobił fałszywego alarmu... Nawet w hotelu, w którym się zatrzymałem, mówiono mi o panu Dunoyer z wielkim szacunkiem, to też oddałem mu cały ten depozyt z powrotem.
— I słusznie zrobiłeś, bo nie można sobie wyobrazić pewniejszej lokaty kapitału. Pan Dunoyer ma ogromny majątek, nie licząc kapitału obrotowego, ostatni inwentarz wykazał 4.260.000 franków.
— Co widzę, to ty dobrze znasz stan jego interesów! — zawołał naiwnie Ewin. — Szkoda, doprawdy, że odrazu nie zasięgiem od ciebie informacyj, uniknąłbym zbytecznego niepokoju i ambarasu.
— No, nie wiem napewno... ale tak mówią o nim — zarumienił się hrabia.
Ewin mówił dalej:
— Ten pan Dunoyer sprawił na minie wrażenie jaknajlepsze; na następną niedzielę zaprosił mnie do siebie na obiad.
— Na następną niedzielę? Ależ to świetnie, przecież ja jestem zaproszony na ten sam dzień; wogóle zaprasza mnie często.
— No, to się świetnie składa! Dowidzenia, mój kuzynie!
— Bądź zdrów!
— No, a wieczorem, skoro jesteś tak grzeczny, czekam na ciebie.
I pan de Ker-Elliot wyszedł, uścisnąwszy serdecznie rękę krewniaka.
Ewin do tej pary wszystkiego słuchał spokojnie, wyszedłszy jednak, uczuł, że świeże powietrze dobrze mu zrobi. To, co słyszał, poprostu wprawiło go w zawrót głowy: zwłaszcza przedmiotem jego zdumienia był ów markiz, tak dobrze wychowany, tak wesoły, talk żartobliwy — a jednocześnie — człowiek, który przed trzema godzinami popełnił z zimną krwią zabójstwo — choćby w pojedynku, ale zawsze zabójstwo. Szczególne sprzeczności w tym człowieku czyniły go dla niedoświadczonego młodzieńca jakąś osobliwością natury.
Ten markiz mówił o swej żonie i kochankach; mówił z jednakową obojętnością. Ewin słyszał wprawdzie, że taki był obyczaj „dawnych, wielkich panów“, ale jakoś nie mógł tego skojarzyć z serdecznością markiza wobec choćby jego samego. Ten człowiek, tak uprzejmy i wylany, a zarazom pełen lekceważenia i obojętności dla najbliższych, zdawałoby się, sobie istot, o tak świetnych manierach, a jednocześnie tak moralnie przewrotny, wzbudzał w Ewinie niemałą poprostu obawę, a zarazem podziw: niedawno nazwał go człowiekiem, jakby z innej epoki, epoki posągowych postaci. Pan de Montal wydał mu się bliższym, czuł doń szczerą sympatję, uważając go za otwartego i uprzejmego, choć nieco lekkomyślnego panicza.
Trzeba umieć samemu uprzytomnić sobie, jak Ewin przeszedł przez tę pierwszą próbę w paryskim świecie; jego stały, pewny charakter, zdrowy rozsądek i tak zorjentowały się we wszystkiem.
Rozum Ewina, który samotność poczynała nieco nadwątlać, odzyskiwał całą swą sprawność już w miarę, jak się oddalał od Treff-Hartlogu i wszystkie niebezpieczne rojenia i przesądy starej ojczyzny galijskich czarowników traciły nad nim moc swoją.
A już od chwili, gdy się znalazł w Paryżu, odrazu począł się doskonale orjentować; niezdrowe jego marzenia rozpraszały się stopniowo, aż po paru dniach począł uśmiechać się na wspomnienie kawału malowanej deski, który nabawił go takiego niepokoju.
Tajemnicze pojawienie się na nowo spalonego obrazu wydawało się teraz Ewinowi czemś rzeczywiście niezrozumiałem, ale zgoła niezłowróżbnem, ani nadprzyrodzenem. Myślał o projektach matrymonjalnych księdza de Keronëllen i medytował, że owe dwie jego kandydatki, chociaż nie były czarująco piękne, miały przecież swoje powaby; jedna z nich, świeża i wesoła brunetka poczynała już zajmować w sercu barona miejsce, niegdyś owładnięte przez niesamowity portret.
W tym nastroju Ewin napisał długą epistołę do swego mentora, z dodaniem kilku serdecznych słów do Les-en-Goch‘a i jego małżonki. Po przeczytaniu tego listu, pleban omal z sutanny nie wylazł z radości, zaś starzy słudzy płakali z rozczulenia, uwłaszcza, że pen-kan-ger zapowiedział rychły już swój powrót na zamek.
Pragnąc poznać nieco życie Paryża i przypatrzeć się osobliwościom miasta, zwłaszcza zaś okazałym gmachom, Ewin postanowił zabawić w nim przez dwa tygodnie; potem będzie miał co opowiadać w swej drogiej Bretanji całe życie! Jedynem, co budziło w młodym baronie niechęć, to konieczność wzięcia udziału w owym bankiecie w Pie Cancale, na który miał go zaraz odtransportować jego kuzyn. To przyjęcie zgóry już wydawało mu się monstrualną orgją.
Doprawdy, czyż warto było opuszczać samotne, surowe brzegi Anmoryki, aby znaleźć się na uczcie, wydawanej swym metresom i ich koleżankom przez człowieka żonatego, który szydzi publicznie z przywiązania do żony, szydzi z wszelkich zasad moralnych, człowieka, który dziś rano zabił w pojedynku przeciwnika? Dla młodzieńca o zasadach Ewina, musiało to być czemś koszmarnem.
Ewin i hrabia przybyli do gabinetu, przeznaczonego dla gości markiza dość wcześnie; amfitrjon jeszcze nie przybył.
W jednym z rogów gabinetu, kapitan des Roches rozmawiał z panem Labyrynthe, swoim rywalem rzekomo; tak przynajmniej twierdził pan de Beauregard.
Pan Labirynthe, poeta i deputowany, był to młody człowiek, bardzo wykształcony; blondyn, pięknej postawy, bardzo nieśmiały: na najmniejszy cokolwiek śliski żart, odpowiadał zarumienieniem się, jak panienka i z powodu tej nieśmiałości nigdy też nie pojawiał się na parlamentarnej trybunie, zato posiadał poważne znaczenie w partji rządowej, jako redaktor mów, które następnie wygłaszał potężny krzykacz, pan Roupi-Gobillon.
Pomiędzy gośćmi rzucał się też odrazu w oczy wysmukłą i pełną ruchu postawą, major Brown, anglik, przydzielony do armji króla hanowerskiego, słynny zwłaszcza z niedorzecznych zakładów., które zawsze wygrywał dzięki bajecznej wprost nieustraszoności. W całej Francji i Anglji opowiadano z szacunkiem o jednymi zwłaszcza z jego konceptów, wprost nie do wiary. Razu pewnego major znajdował się na jachcie lorda Fitz-Gerald i gwałtowny wiatr zerwał mu kaszkiet.
— Przepadł pański kaszkiet — rzekł lord, wskazując na wzburzone morze.
— Sto luidorów, że nie! — odpowiada major.
— Sto luidorów, że tak — upiera się przy swem twierdzeniu właściciel jachtu.
— Nagle major jednym skokiem znalazł się w morzu: mimo, że był ubrany, pływał jak delfini, chociaż z trudnością mógł walczyć ze wzburzonemi falami. Lord, osłupiały z podziwu, kazał przybliżyć jacht do majona, którego już siły zaczynały opuszczać; mimo to na swojem postanowił i kaszkiet odzyskał.
Mnóstwo popisów podobnego rodzaju, nadawały majorowi zasłużoną godność lwa salonowego; przytem, świetnie tańczył.
Po nim przybyli: książę Castelli i książę de La Cerda — pierwszy włoch, drugi hiszpan.
Magnat florencki, wygnany niegdyś z ojczyzny za przynależność do Węglarzy[67], wydawał się należeć do epoki Medyceuszów swoją wytwornością, wesołością i miłością swobody, która naraziła go na wygnanie z pięknego miaista Bkacjulsza. Patrząc na tego pięknego i wesołego arystokratę-rewolucjonistę, zabłąkanego w nasze smutne, szare czasy, żałowało się mimowoli owych świetnych postaci Tycjana, tak wspaniałe się zarysowujących na tle pięknych willi, o marmurowych schodach, pod lazurowem niebem, w otoczeniu czarujących kurtyzan.
Książę Castelli mógłby śmiało przestać być księciem, a zawsze należałby do szczytów społeczeństwa, jako znany muzyk-kompozytor; sam zresztą śpiewał wybornie. Kiedy przy końcu długich uczt, świece bladły w promieniach jutrzenki, głos jego, mocny i świeży, zdawał się być hymnem, witającym różowy poranek.
Oprócz zresztą Ewina — równego przecież reszcie towarzystwu wysokiem urodzeniem — i parnia Labirynthe — będącego zato niemałą figurą polityczną — wszyscy biesiadnicy markiza zaliczali się do najwyższej śmietanki arystokratycznego towarzystwa — lwów, jak ich podówczas nazywano.
Książę de La Gerda, markiz Baouavista etc. — grand hiszpański, zamieszkały w Normandji, wydawał tam ogromne sumy na wyścigi koninę, słynął też w Chantilly[68] i na Polu Marsowem. On to pierwszy wprowadził dziwaczną modę przywożenia koni na plac wyścigowy w powozach[69] — wogóile, był to niezły Oryginał, ale też lew.
Fizycznie był to typowy hiszpan wyższej kondycji: chudy, blady, ryżowłosy o rysiach, jakieby Velasquer‘owi za model posłużyć mogły; zawsze poważny, milczący — odrazu sprawiał wrażenie możnowładcy z epoki Karola V, czy Filipa IV.
Najpóźniej przybył hrabia de Saint-Luce, największy pomiędzy lwami elegant.
Młody ten człowiek był w (izbie parów[70]), młodzież arystokratyczną, zrodzoną i wychowaną w burzliwych, plebejskich czasach Cesarstwa; mów jego Izba słuchała zawsze z uwagą, niekiedy z żywem zainteresowaniem. Wymowę miał czystą i wyraźną; cechował go zdrowy, prosty rozsądek, taktowny dowcip, często ironiczny, rozumny patrjotyzm, właściwy młodzieży arystokratycznej, wychowanej w ogniu walki z demokratyczną falą — oto były najważniejsze przymioty tego młodocianego parlamentarzysty, jego zaś przynależność do lwów tłumaczyła się tem, że ten surowy prawodawca i nieubłagany arystokrata był w życiu prywatnem bardzo wesołym człowiekiem i w razie potrzeby potrafił zdobywać się na szaleńcze koncepty.
Gdyby człowiek o poważnych talentach przejawiał zawsze równie poważne usposobienie, byłby trochę zbyt nudnawy — gdyby człowiek wesoły i płochy zachowywał wszędzie te przymioty — byłoby to bardzo miłem, ale bardzo prędko stoczyłby się z polityka na wesołka. Natomiast nielada jest talentem być olśniewającym przy stole i na trybunie, sprezentować się godnie przed ministrem i przed birbantem, nie splamić swojej togi ojca narodu w rozpustnych orgjach, być zarazem poważnym z tymi, szalonym z tamtymi, robić wszystko, czego się zapragnie i spotykać się z aplauzem wszystkich — oto talent, godny wielkiego Juljusza Cezara.
Tak więc i pan Saint-Luce miał niezaprzeczone prawo do tytułu lwa.
Następny biesiadnik, pan de Beaudricourt, szlachcic z wielce starożytnego rodu, miał inne. zalety, mniej może poważne, ale niemniej ważne: oto grał znakomicie w wista i w rummel-pikietę, wogóle był to karciara zawołany; szczególną admirację wzbudzały ogromne sumy, na jakie grał; często cytowano ulubione jego powiedzenie: nie gram mniej, niż tysiąc luidorów punkt.
Jak tylko jakiś cudzoziemiec, zwłaszcza z pośród znanych z namiętności do hazardu anglików, proponował w wyższym świecie paryskim grubszą grę, natychmiast mu odpowiadano: niech pan raczy poczekać na Beaudricourt‘a — dawajcie tu Beaudricourt*a — to w sam raz dla niego okazja! — A gra w tym świecie jest chlebem codziennym: żaden wieczór, obiad, wyścigi, polowanie, nie mogą bez niej się obejść; po gali w operze — karty, po balu — karty, rano — karty, wieczorem — karty — słowem, karty z rąk nie wychodzą. Pan de Beaudricourt wyrobił się w tym świecie na prawdziwego zawodowca — obliczano dochód jego roczny z karciarskiego rzemiosła na sześćdziesiąt do osiemdziesięciu tysięcy franków i to przy przysłowiowej, nieskazitelnej rzetelności w grze i przy fenomenalnej znajomości zasad jej — zdaje się, że powody wystarczające, by i tego pana zaliczać do lwów.
I lord Fitz-Gerald miał także zamiłowanie, sobie tyłki właściwe: był to namiętny miłośnik kwiatów, z oranżerją którego mogła rywalizować ze światowej sławy oranżerją księcia Devonshire. Lord nasz posiadał całą falangę ogrodników-agentów, uwijających się po całym świecie, od Laponji do przylądka Horn i Jawy, a cała flota statków, często nawet parowych[71] zwoziła mu okazy z całego świata — to też jego kolekcja kwiatów była prawdziwym cudem — w cieplarniach zaś swoich on pierwszy wytworzył sztuczną temperaturę czterdziestu stopni w wilgoci. Coprawda, raz go omal samego nie wyniesiono z tej podzwrotnikowej temperatury, jako trupa, ale przecież podobne narażenie życia dla rzetelnych badań naukowych w każdym budzi szacunek.
Pan Alonzo Flores, krewny markizy de Beaudricourt, był najmniej wybitną osobistością w tem towarzystwie, obecność w którem zawdzięczał jedynie chyba swemu fascynującemu „burbońskiemu“ pochodzeniu — zresztą też bardzo arystokratycznemu — był to potomek jednego z pierwszych hidalgów[72], kolonistów Nowego Świata. Był to typowy młody amerykanin, dwudziestotrzyletni, o kędzierzawych włosach i wielkich zębach, mocno tępy i o nader płytkiem wykształceniu.
Takim był komplet gości markiza — przyjrzyjmy się teraz ich towarzyszkom — Serpentinie, Klaryssie Harlowe i Koradicie, owej pięknej greczynce — obie metresy markiza jeszcze nie nadeszły.
Serpentina była to wysmukła, chuda, blada szatynka, o złośliwie błyszczących wielkich, ciemnych oczach, wąskie usta i wąski nos uprzedzały o ironicznym dowcipie, zmarszczka zaś pomiędzy brwiami — o złośliwości.
Zupełnem jej przeciwieństwem była tak zwana Klaryssa Harlowe — blondynka, o bardzo białej cerze, nieco otyła, o twarzyczce okrągłej, czerwonej, o oczach jasnych, jak lazur, o rubinowych usteczkach — wdzięczna to osóbka tworzyła wprost zabawny kontrast z melancholijnem wspomnieniem jej przydomku — imienia nieszczęśliwej ofiary Lovelace‘a.
Aby wyobrazić sobie powierzchowność Kory, pięknej następczyni starożytnych heter, wystarczy zdjąć z piedestału Wenus z Milo — ta sama cechowała ją bladość paryskiego marmuru, ten sam kruczy włos i regularne rysy.
Zbyteczne dodawać, że wszystkie były wystrojone i że kobiety z najlepszego towarzystwa nie zdołałyby dorównać tym paniom dwuznacznej kanduity w gustowności i wdzięku toalety.
Wszyscy biesiadnicy już się zgromadzili — czekano tylko na markiza i dwie jego damy serca — siostry Różę i Herminję. Nikt atoli nie obrażał się na markiza o tę niepunktualność, tak bezapelacyjną była znajomość savoir-virre‘u.
Urok markiza podnosiła jeszcze śmierć pułkownika Koellerą, będąca przedmiotem rozmów wszystkich — człowiek ten zawdzięczał swej krwawej sławie i grubjaństwu, graniczącemu ze zwierzęcością, taką ogólną nienawiść i odrazę, że śmierć jego wywołała prawie radość i, jak słusznie przewidział de Montal wprost wdzięczność dla zabćjcy.
Fizjonomje biesiadników były wesołe, pogodne, otwarte.
Rozkosz, a raczej oczekiwanie rozkoszy, — przenikało atmosferę wykwintnej salki. Zebrani mężczyźni byli z siebie zadowoleni, kobiety zaś wiedziały, że każda spotka się z należytą oceną jakiegoś swego przymiotu i zgoła nie nudziły się oczekiwaniem na ucztę.
Gdybyśmy atoli powiedzieli, że wszystkie twarze były szczere i otwarte, popełnilibyśmy zbytnie uogólnienie.
Ewin de Ker-Elliot był poważny i, nieco po parafjańsku, zaambarasowany, chociaż pan de Montal przedstawił go wszystkim po kolei, nie szczędząc pod jego adresem pochwał.
I pan Labyrynthe zdawał się być z czegoś niezadowolonym, niekiedy rumienił się, chociaż nikt do niego nie mówił — z wyjątkiem bowiem pana de Montal i kapitana des Roches, wszyscy inni słabo byli mu znani; bądź co bądź, ten przyjaciel Roupi-Gobillona był człowiekiem, z cokolwiek odmiennego świata.
Niemrawy pan Alonzo Flores, zaraz po przybyciu, dostrzegłszy obraz, przedstawiający wychowanie Achillesa, tak się na niego zagapił, że cały czas sterczał przed tą osobliwością, niemy i bez ruchu.
Nareszcie rozległ się turkot powozu, któremu zawtórował krzyk:
— Nareszcie!... Otóż i on, on, markiz!
W istocie, był to pan de Beauregard w swym powozie, jednocześnie zaś wtoczył się lekki ekwipaż, wiozący pannę Różę i Herminję. Mimo całego swego cynizmu, markiz przestrzegał pewnych form przyzwoitości, tak, że pojawienie się jego, z siostrzaną parą utrzymanek było zupełnie przypadkowem, jednakże ten przypadek jeszcze bardziej uświetnił triumfalne wkroczenie amfitrjona.
Maitre d‘hótel zakładu otworzył z łoskotem drzwi i markiz ukazał się pomiędzy dwiema siostrami, prowadzącemi go pod ręce.
Rozległy się głośne powitania i markiz, kłaniając się ma prawo i na lewo, zatrzymał się we drzwiach.
Niech czytelnicy raczą nam wybaczyć, że zatrzymamy się na chwilę przed tym obrazem, lecz markiz, wraz z dwiema uroczemi aktoreczkami, tworzyli grupę prawdziwie cudowną.
Pan de Beauregard, jakeśmy już mówili, był to mężczyzna w sile wieku, wysoki, pięknie zbudowany, choć dobrej tuszy — cała jego postawa jaśniała wytwornością. Jeżeli rano widzieliśmy go w ubiorze skromnym, acz wykwintnym, to na wieczorowych przyjęciach rozwijał w tej dziedzinie taką fantazję, że strój tego arbitra elegancji, każdego, prócz niego, okryłby chyba śmiesznością.
Tego wieczoru wdział tużurek jasno-granatowy ze złotemi guzikami cudownej roboty; czarny kołnierz i wielkie klapy zachodziły prawie na ramiona; kamizelkę miał aksamitną, przetykaną srebrem i ozdobioną kunsztownemi guziczkami z rubinów i pereł; z pod kamizelki wychylała się batystowa, haftowana koszula, spięta trzema kosztownemi spinkami z rubinów; dopełniały tego, godnego podziwu, stroju, krótkie spodenki czarne, opięte, zaczynające już wychodzić z mody, zawsze przecież będące symbolem prawdziwej, starej elegancji arystokratycznej, dalej, pończoszki jedwabne i płytkie trzewiczki ze srebrnemi sprzączkami.
Czytelnicy mogą sobie wyobrazić markiza w tym stroju, pomiędzy dwiema młodemi, pięknemi kobietkami z bukietami w rękach, o nagich ramionach, z figurkami, jak osy, w szerokich, białych spódnicach, o roześmianych twarzach i zalotnem spojrzeniu — łatwo możemy pojąć wrażenie, jakie ten uroczy obraz sprawił na widzach.
W chwili, gdy pan de Beauregard opuścił ręce panny Róży i panny Herminji, maitre d’hôtel zbliżył się doń i rzekł:
— Jaśnie wielmożny panie markizie, kolacja już na stole!
Rozpoczęła się uczta.
Przez cały ciąg sceny następnej, ożyli podczas kolacji, markiz, mimo pozornej wesołości, ulegał jakiemuś gorączkowemu wzruszeniu; oczy jego miotały straszliwe iskry, a dowcip jego nabierał niekiedy sarkazmu i goryczy.
Jeżeli mamy powiedzieć prawdę, głośny śmiech pana de Beauregard był raczej konwulsyjny, niż wesoły i jakby ukrywał bolesne myśli; radość zaś markiza sprawiała jakieś przygnębiające wrażanie.
Całą tę scenę podajemy w formie djalogu.
Osoby:
Markiz de Beauregard.
Baron Ewin de Ker-Elliot.
Hrabia Edward de Montal.
Książę Castelli — ubiegły karbonarjuisz.
Książę de La Cerda, markiz de Bounarista etc.
Lord Fitz-Herald.
Major Brown.
Hrabia de Saint-Luce — par Francji.
Wicehrabia de Beaudricourt.
Pan Labyrynthe — deputowany.
Pan Alonzo Flores.
Panna Serpentine.
Panna Klaryssa Harlowe (Klaryssa Clermont)
Panna Kora (t. zw. „grecka piękność“).
Panna Róża (z akademji muzycznej).
Panna Herminja (z teatru Palais-Royal).
Wielki salon, bogato zastawiony; w blasku świec przeglądają się w zwierciadłach szkła i kryształy, jaśniejące tysiącem barw; na środku stołu wznosi się kosz z kwiatami, specjalnie sprowadzanemi przez rozrzutnego markiza.
Na środkowem miejscu przy stole króluje amfitrjon-markiz; książę Castelli, jako cudzoziemiec, zajmuje miejsce po prawej stronie gospodarza; po lewej zasiadł przedstawiciel półdzikiej Bretanji — baron de Ker-Elliot; naprzeciwko rozpiera się panna Serpentina.
Z wyjątkiem tych trzech miejsc honorowych, wyznaczonych przez markiza, zgodnie z etykietą, reszta biesiadników rozsiadła się, jak im się podobało: kapitan des Roches po prawej ręce Serpentiny, major Brown po lewej; Klaryssa Harlowe siedzi pomiędzy wicehrabią de Beaudricourt, a hrabią de Saint-Luce; Róża po prawej ręce Ewina de Ker-Elliot; siostra jej, po lewej księcia Castelli. Piękna Kora zasiada pomiędzy dwoma pustemi krzesłami; wszyscy oglądają się na pana Labyrynthe i amerykanina Alonzo Flores.
Stojąc we drzwiach, obydwaj ceremonjują się, kto ma usiąść pierwszy; wreszcie, na znak markiza, Kora podnosi się i jedną ręką ujmując z powagą za rękę pana Flores, a drugą — rękę pana de Labyrynthe, prowadzi ich do stołu i prosi, aby usiedli obok niej.
Pan Flores nie wie, co robić z kapeluszem, który stale obraca w rękach; wreszcie, siadając, bierze go między kolana — panna Kora usiłuje uwolnić go od tego ciężaru — „irokez“ broni się rozpaczliwie, lecz wreszcie ulega.
Pan Labyrynthe siada obok panny Hermimji, już bez incydentów.
Podczas spożywania zupy, które wymaga milczenia, pan Labyrynthe dostrzega, że markiz często nań spogląda; piękny deputowany miesza się, rumieni, żałuje, że tu przybył i, sam sobie nie zdając sprawy, dlaczego, przypomina sobie śmierć pułkownika Koellera.
Ewin bacznie przygląda się wszystkiemu z sercem, ściśniętem jakiemś niejasnem przeczuciem — czuję, że coś się ukrywa pod zmysłowo-beztroskim nastrojem uczty. W pewnej chwili kolano jego zetknęło się przypadkowo z nogą markiza — poczuł, że sąsiad jego drży na całem ciele, mimo pozorów wesołości i dowcipu.
Reszta biesiadników nie wyróżnia się niczem szczególnem; wszyscy robią wrażenie wesołych i kontentych z rozkosznego spędzenia wieczoru. Wkrótce rozmowa się ożywia i staje się powszechną — gwar rośnie.
SERPENTINA: Ach, markizie, cóż to znaczy, że tak długo kazałeś na siebie czekać?... Czyś z żoną rozmawiał tak długo o miłości?
MARKIZ: Z żoną?... Przecież dwa, czy trizy dni jej nie widziałem... Panie Labyrynthe, czy nie wiesz, jak się ma moja żona?...
LABYRYNTHE (rumieniąc się): Ależ nie miałem zaszczytu widzieć pani markizy od... (kaszle dla ukrycia pomieszania)...od kilku dni... od kilku dni mam nawał pracy w Izbie (kaszle i wodą popija).
SERPENTINA (do Labyrynthe‘a): Ach, więc to mam przyjemność oglądać pana Labyrynthe’a — pana Labyrynthe’a, deputowanego?
LABYRYNTHE (uradowany): Tak, pani... nie wiem, jaką drogą... moja skromna sława...
SERPENTINA: Ach, pozwól się pan podziwiać z uwielbieniem, z uniesieniem!...
MARKIZ: Skądże ten nagły zachwyt, moja droga?
SERPENTINA: Jakto, markizie, czyż nie znasz historji pomiędzy panem Labyrynthe’m, a kapitanem des Roches?...
MARKIZ: Co za historji?
LABYRYNTHE (rumieniąc się): Pani... coprawda... ale, pani...
GŁOSY: Histbrja?! Prosimy opowiedzieć nam o tej awanturze! Co to takiego?!
SERPENTINE: A jeżeli to coś nieprzyzwoitego?
BEADRICOURT (śmiejąc się): Tem lepiej.
MARKIZ: No, opowiedz!
LABYRYNTHE (pomieszany): Wiem, o czem pan chce mówić... to jakaś zmyślona anegdota... czyż nieprawda, kapitanie?... (znowu kaszle i popija wodę).
DES ROCHES (śmiejąc się): No, odrobinka prawdy w tem jest... No, opowiadaj, czcigodna dziewico.
SERPENTINE: Teraz dowiecie się, panowie i panie, skąd nabrałem takiej czci dla pana Labyrynthe... (tonem patetycznym): teraz poznacie, że słusznie ojczyzna przed dwoma miesiącami obsypywała kwieciem tego interesującego rezonera!
MONTAL: Ach, Boże, co za pompatyczna racja! I co za mina... jak na pogrzebie!
SERPETINE: Ten uczony rezoner miałby prawo żądać białej trumny, jak dla dziewicy.
SAINT-LUCE: I najsłuszniej w świecie; dotąd bowiem żyje w celibacie.
SERPENTINE: Słusznie to miałam na myśli. Słodycz, jaśniejąca na czole interesującego rezonera, tak zainteresowała. pewną piękną nieznajomą, że pokochała go namiętnie... no i jego dziewicze, filozoficzne serce znalazło się w wielkim kłopocie. Wreszcie młody deputowany, znający się na wszystkiem, prócz sztuki kochania, poszedł po radę do kapitana des Roches... ten doświadczony amant udzielił mu jej oczywiście z całą chęcią!...
- (Wszyscy śmieją się, oprócz pana Labyrynthe, który rumieni się jeszcze bardziej).
MARKIZ (zanosząc się od śmiechu i obracając się ku panu des Roches): No i cóż mu poradziłeś? Ach, to paradne!
SERPENTINE: Ja pragnęłabym tylko dowiedzieć się nazwiska pięknej nieznajomej.
DES ROCHES: Pan Labyrynthe jest bardzo dyskretny, ja zaś, jako nauczyciel, nie zostałem upoważniony... (na stronie): A jednak... gdyby nie był takim gamoniem, miałbym grube podejrzenie...
SAINT-LUCE: Spodziewać się chyba należy, że tak pojętny uczeń umiał skorzystać z nauk takiego mistrza i teraz możemy w nim podziwiać równie wielkiego zdobywcę serc, jak polityka.
MONTAL: No, co do polityka, to dwóch zdań być nie może. Wszak jest prawą ręką parna Roupi Gobillon‘a.
KLARYSSA HARLOWE: Ach, co to za wielki człowiek... nadyma się jak wielkie żabsko!...
MONTAL (śmiejąc się): Szlachetną ma fizjonomję... zgoła przypomina owych niewinnie oskarżonych hultajów, których bronił, jako jeszcze adwokat!...
MARKIZ: Skądże, czcigodna Klarysso, znasz tego znakomitego męża?
KLARYSSA: Skąd właśnie. Kiedyś prosił D‘Orville‘a’, aby mu wyprawić obiad ściśle według wzoru uczt z czasów Regencji. Pysznie było, tylko biedaczek ciągle pytał: czyś aby pewny, że moja żona nic nie wie?... Och, gdyby moja żona się przypadkiem dowiedziała! (Ogólny śmiech).
MAJOR: Niezły musi być, z niej aniołek...
MARKIZ: Wyobrażam sobie...
MONTAL (śmiejąc się): Alboż nie wiecie, że, oczywiście na długo jeszcze przed swem wyniesieniem się, wyszukał sobie małżonki z rozdziału Kucharza Doskonałego[73].
KSIĄŻĘ CASTELLI: Jakto... czy taka apetyczna?
MARKIZ (śmiejąc się): No, nie specjalnie... ale zato była kucharką. Teraz niewiadomo, kto ma garnki czyścić.
RÓŻA: Pewno pan małżonek... Wielki mi mąż stanu... mąż jakiegoś garkotłuka! (Ogólny śmiech).
MARKIZ (do Ewina wskazując na Różę): A co, baronie, czy nie dowcipna?
EWIN: Przynajmniej rzeczywiście miła.
MARKIZ: No, niema znowu co tak się śmiać, to znak z nieba dany: Roupi-Gobillon ożenił się z kucharką — Francja nie będzie miała co jeść!
MAJOR BROWN: Ale jakim sposobem ten pocieszni kauzyperda został taką znakomitością?
MARKIZ: Zapytaj pan pana Labyrynthe... ten, jako deputowany, o wszystkiem powinien wiedzieć.
LABYRYNTHE (zapłoniony od gniewu): Większość, wyrażająca opinję kraju... opinja tej większości... przywódcy tej większości... (kaszle) ta większość... może..
(pije wodę).
SAINT LUCE: Ależ pan Roupi-Gobillon poradził, sobie podobno i biz większości...
LABYRYNTHE: Zrobiłem kiedyś uwagę szanownemu parowi...
SAINT LUCE: Poco znów ten szanowny par? Wszyscy tu jesteśmy szanownymi parami, przy tych pięknych dziewczętach, czyż nieprawda, Klarysso?
KLARYSSA: Że jestem piękna, to prawda, ale dlaczego macie być parami?
SAINT LUCE: Parami w obliczu dobrego humoru. Ale, wracając do tego pana Roupi-Gobillon‘a, cóż to za głupia, pocieszna kreatura!
SERPENTINE: Panie Montal, niebardzo zapewne ci mu w smak idzie, że tak traktują twego przyjaciela, który gdyś był w ciężkiem położeniu, ofiarował ci wspaniałomyślmie wysokie stanowisko...
MONTAL: Ależ i ja żartuję sobie z tej małpy!
SERPENTINE: Co, takiego przyjaciela małpą tytułujesz!
KLARYSSA: Ależ przyznaj, biedny panie hrabio by móc dalej małpować markiza, będziesz znowu musiał uciec się do łaski tego polityka z wodewilu.
MONTAL (obrażony): No... jeżeli naśladuję czy tez małpuję markiza, umiałem sobie przynajmniej wzór obrać.. czyż nie prawda, kochany markizie, że umiałem też z tego wzoru skorzystać?
MARKIZ: Hm... hm... dużo można byłoby o tem powiedzieć... niezawsze, mój drogi, byłem z ciebie zadowowolony... Kiedy należała dla dobrego tanu wyrzucić przez okno sto luidorów, tyś rzucał zaledwie po dziesięć frantów miedzią... no i w rezultacie, zrujnowałeś się po plebejsku, jak nieopatrzny burżuj, zamiast, jak pan z panów.
MONTAL (zmuszając się do śmiechu): No, zbyt już jesteś surowy, markizie.
KLARYSSA HARLOWE: Markiz ma zupełną rację, dlatego zapewne i Julka odmówiła mu swej ręki.
MONTAL (obrażony): Moja droga, poco odgrzewać jakąś starą historję...
SERPENTINE: Powiedz nam, luby Montalu, czy to prawda, że Julka dawała ci po dziesięć franków miesięcznie na cygara i rękawiczki?
MONTAL (rozzłoszczony, ale panując nad sobą): Złośliwa żmija!
KLARYSSA (z uśmiechem): Ależ to jakaś bezczelna potwarz! Przecież Julka jest skąpa jak nieboskie stworzenie!
MONTAL (do Serpentiny): No widzisz? Po co plotki powtarzać?
SERPENTINE: Tak, rzeczywiście... dość jednakże, że teraz wszystkie gwiazdy teatralne za nic sobie mają Montala, to też chce sobie to powetować na damach z wielkiego świata...
DES ROCHES: O, skoro mówi o damach z wielkiego świata, pewno dowiemy się czegoś ciekawego!
SERPENTINE: Właśnie przypomniałam sobie awanturę księżnej Mirepont.
BEAUDRICOURT (śmiejąc się): Hola, złośliwa oso! To moja krewna.
SERPENTINE: Ja też będę mówiła o kochance Sainvala...
BEAUDRICOURT: Zawsze to moja krewna.
SERPENTINE: Jakim sposobem?
BEAUDRICOURT: Przecież to córka mojego wuja.
SERPENTINE: Ależ cały Paryż wie, że to córka generała Mantfort!... (z ironją): Ale ja wiem o względach, należących się takim znakomitościom, nie będę więc mówiła o twojej kuzynce, ani o córce generała de Montfort, a jedynie o kochance Sainvall‘a i mojej rywalce.
BEAUDRICOURT: No, to gadaj sobie. (Na stronie). Co za złośliwa jaszczurka, Ksantypa!
SAINT LUCE: Jakto, o twojej rywalce? No to czemże ja jestem?
SERPENTINE: Rywalem swego rywala.
BEAUDRICOURT: Przyznać trzeba, że bardzo jesteśmy grzeczni, pozwalając tak obgadywać damy z wyższego towarzystwa.
SERPENTINE: Obgadywać, to mi się podoba!... A któż nam wszystkie te wiadomości znosi, jak nie ty sam, wicehrabio? Skądżebyśmy, naprzykład, wiedziały, na którą godzinę baronowa de Clairville wyznaczyła ci randkę, gdybyś mi o tem nie powiedział?
BEAUDRICOURT (z irytacją): Ależ zażartowałem sobie z ciebie... a tyś zaraz zrobiła z tego historję!
SERPENTINE: No, no, czy nie pożyczyłeś mi jej nowego Czepka na model (wielki śmiech). Sądziłeś, że jesteśmy takie głupie i że się nie połapiemy?... Tak samo i Dumoruel, żeby się zemścić nad swoją kochanką, przyniósł mi jej listy... Skarżył mi się, że, jak tylko zrujnował się dla niej na amen, natychmiast puściła go w trąbę dla pięknego D‘Orville‘a.
MARKIZ: Ale na cóż ci dał te listy?
SERPENTINE: Żebym je wylitografowała i rozkolportowała pomiędzy memi przyjaciółkami... No, ale ja nie chciałam... biedna parni Senanges... to byłoby bardzo nie po koleżeńsku z mojej stromy...
SAINT LUCE: Ale co za niedorzeczność! Pani wicehrabina de Senanges nie zrujnowała nikogo... przecież ma pięćdziesiąt siedem tysięcy rocznego dochodu, nie licząc majątku męża... To tylko bezwstydne plotki tego Dumonala!
KLARYSSA: I mnie mówił, że ta wicehrabim kosztowała go przeszło 300.000 franków.
KSIĄŻĘ DE LA CERDA: Opowiadano, że jej kazał wspaniale odnowić pałac.
BEAUDRICOURT: I o serwisie za 50.000 franków.
KSIĄŻĘ CASTELLI: Albo, że Dumonal sprzedał dla niej swój znaczny majątek w Louvaine.
MONTAL: I zrujnował się do suchej nitki...
SERPENTINE: Zgoła, jak ty...
SAINT-LUCE: Ależ, łaskawi panowie, wszyscy paplą, Bóg wie co... Jak można przepuścić 200.000 franków, na kobietę, żyjącą z mężem i mającą dom własny?
GŁOSY: Rzeczywiście! w samej rzeczy!
MARKIZ (do Ewina): Na honor, szczególnego nabiera pan wyobrażenia o naszym świecie... pan, który przybywa tu wprost z bretońskiej samotni!
EWIN (uśmiechając się): Ależ, przyznam się, że teraz, chociaż przysłuchuję się rozmowie, niebardzo orjentuję się, o co właściwie chodzi... To wszystko dla mnie nowe...
SERPENTINE: Czyżbyś sądził, że kłamię? Wcale nie jesteś grzeczny, bretoński niedźwiadku!
EWIN: Ależ nie, sądzę, że pani jest nadzwyczaj miłą...
SERPENTINE: I dodaj jeszcze: prawdomówną... bo dziwny jest ten świat! Nienasycony Proteusz...[74] dziś niewolnik, jutro pan samowładny, łatwowierny, jak dziecko, a jednocześnie bezczelny i plotkarski.
KSIĄŻĘ CASTELLI: A jednak, słowo daję: doszedłem do wniosku, że świat jest lepszy, niż mi o nim niegdyś mówiono.
MARKIZ: Ach, mój drogi książę, przecież nie więcej możesz powiedzieć o złości świata, niż Orfeusz o srogości dzikich bestyj, niż Don-Juan o cnocie kobiet... A propos cnoty: Serpentina, cóż z księżną? Beaudricourt, pozwól jej się wygadać... ani słowa nie uwierzymy.
SERPENTINE: Zgoła mnie to nie obchodzi... No, ale wiecie, panowie, że przed Sainvail‘em, księżna żyła z tym wielkim doboszem, jak go nazywano, Preval... Odczepić się od tego Pireval‘a, to trudna sprawa, bo przyczepia się jak pijawka... jest to taki gbur, że potrafi z najzimniejszą krwią powiedzieć: jak się poważysz mnie porzucić, to i gnaty połamię!
MARKIZ: I dotrzymuje słowa: jednej mojej znajomej przetrącił rękę i wybił dwa zęby.
RÓŻA: Bydlę!
KSIĄŻĘ DE LA CERDA: Czyż to możliwe... podobne barbarzyństwo?!... To coś ohydnego!
MARKIZ: Niestety... Mówił tej kobiecie: kocham cię. będę ci wierny, ale, jeżeli mnie zdradzisz, to cię zatłukę na śmierć, bo w gniewie nie zastanawiam się... A że o jest człowiek silny, więc biedaczka długo się wahała, lecz wreszcie...
SERPENTINE: Mażecie sobie, panowie, wyobrazić, jak księżna pragnęła się uwolnić od takiego bydlaka. Na szczęście przypomniała sobie o hrabinie Surville, śmiertelnej swej nieprzyjaciółce, z którą jednak umiała zawsze utrzymywać dobre stosunki... z czego oczywiście korzystała, by ją przy każdej okazji obgadywać, ile wlezie.
DES ROCHES: No, ale ta hrabina, to też chytra sztuka!
SERPENTINE: To też miała się na baczności... ale księżna chytrzejsza. Pani Surville miała siostrzenicę na wydaniu, więc księżna wciąż mówiła, że ma już dla niej świetną partję, aż wreszcie zaproponowała dla niej... naszego Montala! Co za okropny pomysł!
RÓŻA: A niechże ją wszyscy djabli!
MONTAL: Co za niesmaczny żart! Mnie?...
SERPENTINE: Tyś o tem nawet nie wiedział, ale to fakt, przynajmniej Sainval mi to opowiadał. Na tę propozycję, pani Surville powiada: acha, koteczko, niema widzisz mnie i to tak, żeś chciała moją siostrzenicę za Montala wydać — poczekaj! A księżna, obudzając nienawiść pani Surville, nie zapomniała o tym Preval‘u.
KSIĄŻĘ CASTELLI: Co za dyplomacja!
MAJOR BROWN: Fałszywy atak, bardzo zręczny.
SERPENTINE: Otóż księżna, w czasie, gdy udawała serdeczną przyjaźń dla pani Surville, wyznała jej, w zaufaniu niby, o swej miłości do Preval‘a, najpiękniejszego, najczulszego kochanka, dodając, jak nieszczęśliwą byłaby, gdyby ją porzucił. Acha, mam cię! — pomyślała potem parni Surville — tyś chciała uderzyć w moją siostrzenicę, to ja ci sprzątnę z przed nosa twego Preval‘a! — No i, nieszczęsna, poczęła zaraz wdzięczyć się do tego kalibana![75].
DES ROCHES: Okropne!
SERPENTINE: A o to przecież tylko księżnej chodziło; ze swej strony pilnie pracowała nad zniechęceniem do siebie swego gruboskórnego adonisa i w krótkim czasie dopięła swego. Pewnego rana wpada do pani Surville, zapłakana, mówiąc, że dostrzegła jej zaloty do Preval‘a, ze się odwołuje do jej wspaniałomyślności, bo zerwania z Preval‘em nie przeżyje chyba. No i podnieciła tylko zapał pani Surville, która też poty mizdrzyła się, póki nie wpadła temu hipopotamowi w paszczę! Niewiele czasu potrzebowała, żeby ocenić wartość swego łupu i przejrzeć szatańską chytrość księżnej — ale już było zapóźno. A księżna z niewinną minką powiada: Na Boga, nie wiem doprwady, czego ta Surville chce ode mnie? Od czasu, jak żyje z Preval‘em, patrzy na mnie, jak bazyliszek — co ja temu jestem winna?
DES ROCHES: Ależ to genjalne!
SERPENTINE: Ale ma tem jeszcze nie koniec; pani Survilie chciała zerwać stosunek z Preval‘em, ale ten przetrącił jej palec — oto, dlaczego od trzech tygodni nikogo nie przyjmuje.
BEAUDRICOURT (nieco urażony): Ta bajka bardzo rozśmieszy moją kuzynkę... Ale żmija z tej Serpentyny!
MARKIZ: Jak Boga kocham, jeżeli to bajka, to wielka szkoda!... Ale, niedługo opowiem wam pewną małżeńską historję, godną Serpentiny.
SERPENTINE: A propos małżeństwa, mój drogi markizie: niema chyba na świecie mężczyzny, dla którego małżeństwo lżejszem byłoby jarzmem, a przecież swego czasu wprawiłeś niem swych przyjaciół w wielki niepokój.
RÓŻA: I przyjaciółki w jeszcze większy.
- (Ogólny śmiech).
LORD FITZ-HERALD: Pamiętam, markizie: przez dwa tygodnie o niczem innem nie mówiono. Byłem wtedy w Londynie; u Crockforda parę osób zakładało się o trzv tysiące gwinei, że to fałszywa plotka.
KSIĄŻĘ CASTELLI: To samo działo się w Medjolanie, gdzie wtedy bawiłem. Markiz de Beauregard się żeni, markiz de Beauregard się żeni — powtarzały kobiety — płeć nasza będzie pomszczona. — Bo trzeba ci wiedzieć, markizie, że nieszczególną sławą cieszysz się w całej mej ojczyźnie.
SAINT-LUCE: Małżeństwo jest dla ludzi szczęśliwych ślepą uliczką bez wyjścia: albo muszą sami oszukiwać, albo być oszukiwanymi i dźwigać rogi.
MARKIZ: Cóż jednak wolisz, mój drogi?
SAINT-LUCE: Słowo daję, trudne pytanie — obydwie możliwości mają swoje powaby.
KLARYSSA: Powaby?
SAINT-LUCE: Bezwątpienia; jeżeli my oszukujemy, to powaby tego rozumieją się same przez się — jeżeli sami jesteśmy oszukiwani, to możemy popisywać się wspaniałomyślnością.
MARKIZ: Przepraszam, posłuchajcie mnie, panowie, oto kwestja do rozwiązania. Pewna kobieta ma kochanka...
SERPENTINE: Cóż może być zwyczajniejszego!
MARKIZ: I zdradza go.
SERPENTINE: Ach, tak, to jeszcze zwyczajniejsze.
MARKIZ: Pytanie: który kochanek jest w przyjemniejszam położeniu?
BEAUDRICOURT: Oczywiście, że nowy.
MONTAL: Ależ oczywiście, że dawniejszy!
MAJOR BROWN: Co? Ten, którego opuściła?
MONTAL: Oczywiście; dostały mu się tylko resztki serca... to trochę upokarzające!
SAINT-LUCE: Ale znowu być porzuconym, to chyba przykrzejsze; być zdradzonym bardziej upokarzające.
MONTAL: Ale było się wprzód kochanym... zerwało się pierwszy kwiat miłości.
MARKIZ: Widocznie masz Montal jest przyzwyczajony do tego radzaju triumfów... chociaż chyba zwycięstwa nad Julją nie można nazwać zerwaniem pierwszego kwiatu miłości... No, ale powróćmy do tego zagadnienia.
WSZYSCY: Jakto, jakto?
MARKIZ: Dwóch z pośród nas jest w tem położeniu; jednego kochanka poświęciła dla drugiego. Rozpatrzmy najpierw całą sprawę, a potem wypowiemy się o niej.
- (Ucztujący spoglądają na siebie ze dziwieniem; pan Labyrynthe ociera pot z czoła; przez chwilę panuje cisza).
- (Ucztujący spoglądają na siebie ze dziwieniem; pan Labyrynthe ociera pot z czoła; przez chwilę panuje cisza).
SAINT-LUCE (na stronie, patrząc na Serpentina): To chyba ja... ale kto drugi?
SERPENTINE: Któż to?
MARKIZ (ze śmiechem): Des Roches i i... pan Labyrynthe!
- (Ogólne zdumienie).
- (Ogólne zdumienie).
DES ROCHES (z trudem tłumiąc wzruszenie): Ciekawym, markizie, którym z nich jestem? Oszukanym, czy kochanym? (na stronie): O czem on mówi?... Co znaczy ten żart... i to zmięszanie, pana Labyrynthe‘a?... Czyżby dowiedział się o...
GŁOSY: Labyrynthe, brawo!
MARKIZ: Mój des Roches, podziękuj Mantalowi za udowodnienie, że amanta numer I powinno pocieszać to właśnie, że był pierwszym i zdradzonym.
DES ROCHES (z udanym spokojem): Czyż mogę wiedzieć, przy kim kochany pan Labyrynthe mnie zastąpił.
MARKIZ (wyjmując z kieszeni list i z ukłonem podaje go kapitanowi): Przy kobiecie, do której pisałeś ten list mój drogi. Nie domyślałeś się?
DES ROCHES (patrząc na pismo, na stronie): Ależ to list do jego żony!... Więc już wie o wszystkiem... zatem pojedynek pewny... (ze spokojem): Znam, markizie, ten list — cóż więc mam czynić? (Ogólne zdziwienie).
MARKIZ: Ja, na twojem miejscu kapitanie, postąpił bym, jak filozof; wszyscy mamy swoje dni powodzenia i dni niepowodzenia.
SERPENTINE (zanosząc się od śmiechu): Co za bajeczny kawał! Więc pan Labyrynthe jest kochankiem tajemniczej nieznajomej, kochanki pana kapitana! Ależ to pyszne!
KLARYSSA: Dowód jednak, że pan Labyrynthe umie korzystać z dobrych rad.
MARKIZ: Alboż można w to wątpić?
DES ROCHES (na stronie): Ale ma zimną krew. Cóż jednak z tego wreszcie wyniknie?...
SAINT-LUCE (do Beaudricourta, przyciszonym głosem): Spójrz, jak des Roches zbladł; to coś ważnego.
MARKIZ (do Labyrynthe’a): A ty, panie Labyrynthe czy poznajesz ten list?... (podaje mu drugi list).
LABYRYNTHE (machinalnie oglądając list, głęboko wzburzony, na stronie): Ależ... odrazu się tego spodziewałem... mój list do jego żony... Jestem zgubiony... jestem między młotem, a kowadłem... z jednej strony ten beduin, z drugiej — markiz....który ’dziś zabił pułkownika Koellera... (głośno): Ale, doprawdy.. ja... ja... nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to pisałem...
MARKIZ: Przeczytaj lepiej.
SERPENTINE: Opowiadaj dalej, markizie; to musi być paradne... Ale powiedz nam wreszcie nazwisko tej kobiety — to musi być ciekawe!
DES ROCHES (z żywością): Zmiłuj się, markizie, ani słowa więcej! (Ogólne poruszenie).
MONTAL (do siebie): Czyżby... ona? Nie, to niepodobne do wiary!
MARKIZ (ze śmiechem): Jakto! Czyż ten młody ojciec ojczyzny nie jest twoim uczniem? Jego powodzenie jest twojem — powinieneś cieszyć się z tego.
DES ROCHES (z powagą): Nikomu nie pozwolę z siebie żartować... ta sytuacja zaczyna być poprostu śmieszną... więc proszę przestać... Zmieńmy temat.
MARKIZ (wesoło): Ależ uspokój się, cierpliwości! Sam się uśmiejesz — pan Labyrynthe ukaże się w nowej roli — dotąd był znany, jako mąż stanu pierwszej klasy od końca — teraz poznamy go, jako Don-Juana — i to nieład, jakiego — z tego oto milutkiego liściku... (wyjmuje nowy list).
LABYRYNTHE (sili się na zimną krew, próbuje nawet się uśmiechnąć): Proszę o zamknięcie posiedzenia — wyrzekam się tej chwały... (na stronie): Aż mi krew w żyłach się ścina, jak tylko ten des Roches patrzy na mnie. I jak się to skończy... pułkownik Koeller...
MARKIZ: Pan Labyrynthe jest wspaniałomyślny i chce cię oszczędzać, kapitanie, niestety jednak, nie mam zamiaru go naśladować...
LABYRYNTHE (do siebie). Ten pielkielny markiz chce kapitana jeszcze bardziej rozzłościć na mnie... W ładną hecę wlazłem!... (głośno): Uznaję wielkie talenty pana kapitana des Roches i, jeżeli zrobiłem a jego rad niewłaściwy użytek...
KLARYSSA: Co to znaczy? Więc nie była tego warta?
DES ROCHES (do Labyrynthe’a, sucho): Dziękuję panu, nie prosiłem o te pochwały... (do markiza): Jeszcze raz proszę cię, markizie, zaprzestań tych dzikich żartów.
MARKIZ: Ależ poprostu jesteś śmieszny z tą swoją irytacją! Żołądkujesz się, że pan Labyrynthe podciął ci wawrzyn, który chciałeś dodać do swych wawrzynów afrykańskich.
DES ROCHES (z gniewem): Markizie, to już zawiele!
MARKIZ (śmiejąc się): Doprawdy jesteś zły, mój drogi?... A, to mnie bardzo pociesza!...
- (Des Roches pochyla głowę, nic nie odpowiadając. Wszyscy zaniepokojeni).
- (Des Roches pochyla głowę, nic nie odpowiadając. Wszyscy zaniepokojeni).
DES ROCHES (do siebie): Skrzywdziłem go... teraz muszę wszystko znosić...
MARKIZ: Posłuchajcie, jak niewierna dama serca wyraża się o naszym beduinie (czyta list): Będę szczera, mój Fortunacie... Wiecie, panowie, że panu Labyrynthe na imię... właśnie Fortunat?
SERPENTINE: To ci imię!
MARKIZ (czyta dalej): „Tak, mój Fortunacie, kochałam, albo raczej sądziłam, że kocham pana des Roches“
DES ROCHES (do siebie): Tak, niema już żadnej’wątpliwości... Dolores mnie zdradzała! Ach, co za męka tak być publicznie ośmieszonym!... Ale co za zimną krew ma ten de Beauregard... czyżby wszystko w żart chciał obrócić?... (głośno i usiłując się uśmiechnąć): Masz słuszność, zmuszony jestem do kapitulacji... Przyznaję, moi państwo, że mój pojętny uczeń pokonał mnie na głowę — pozostaje mi tylko cieszyć się, że tak z mych rad skorzystał.
MARKIZ: Brawo, des Roches, mądrze mówisz — to w moim stylu! Czytam zatem dalej:
„Sądziłam, że kocham pana des Roches, lecz myliłam sę, bo to było tylko marzenie, tylko sen mego serca. Ty dopiero jeden, mój Fortunacie ukochamy, dając mi pierwsze kwiaty uczucia (ogólny śmiech) dajesz(poznać całe ich słodkość“ (markiz odkłada list). Hę, co? Ktoby się też spodziewał, że jest taka różnica w słodkości pomiędzy kochaniem pana des Roches, a tego semsata? Ale, uwaga, moi państwo, teraz dopiero ujrzymy machjawelizm naszego deputowanego w całej okazałości!
SERPENTINE: Ale co, za stylistyka — przecież ona pisać nie urnie! Czy to magnifika pana Roupi-Gabillon‘a, czy co?... Ale to szopa dopiero!
LABYRYNTHE (zmuszając się do śmiechu): Panie markizie, człowiek publiczny znika teraz przed prywatnym i, jeśli mi wierzysz, człowiek prywatny także jest gotów...
MARKIZ: Ależ nie rozumiem zupełnie tego rozróżnienia, czcigodny nasz Solanie. Masz pan swój niezawisły charakter, ale jesteś deputowanym, więc zawsze i wszędzie reprezentujesz swoich wyborców i działasz w ich imieniu — to rzeczywiście czyni położenie parta des Roches nieco nieprzyjamnem, bo mu się może wydawać, że jego ukochana zdradza go z całem kolegjum wyborców.
SERPENTINE (śmiejąc się): No, rzeczywiście tylko markiz może wpuść na podobny pomysł! Zatem wyborcy powinni mieć udział i w szczęściu miłosnem swego posła?...
Toby była szopa! (Ogólny śmiech).
MARKIZ: Oczywiście — idea rządu przedstawiciel: ludu zyskałaby wielu zwolenników (do pana Saint-Luce‘a): Czyż nieprawda, szanowny parze?
SAINT-LUCE: Niezłe dopełnienie do teorji praw człowieka i obywatela.
MARKIZ (do siebie): No, trzeba odegrać rolę do końca (głośno czyta): „O, mój Fortunacie najmilszy, ty dałeś mi poznać rzeczywistość prawdziwego uczucia! Zamiast zamilczeć odnośne błędy (śmiech ogólny) mojej wyobraźni.. będę ci o nich mówiła, kochającem sercem, aby siebie oskarżyć, złorzeczyć sobie, żem cię wcześniej nie raczyła poznać“. To prawda, co za strata dla ludzkości, i dla wyborców!
SERPENTINE (dusząc się od śmiechu): Ale co za styl! To chyba jakaś pokojówka... chyba są i błędy ortograficzne![76]
MARKIZ: Serce nie liczy się z ortografją. Czytam dalej: „Zapewne nie śmiesz mnie obwiniać oskarżeniem, że przyjmuję miłość tego nieznośnego des Roches, lękając się wzbudzić podejrzeń dzięki nagłego zerwania, ale wierzaj mi, że, od chwili, jak cię ujrzałam i zobaczyłam, którago pierwszą pozyskałam miłość, ciebie, tak słodkiego i czułego, nie mogę cię porównywać nawet z tym dryblasem — podkreślone, moi państwo, dryblasem — który mię tyle ceni, co swego konia, jak mi to powiadasz w swym kochającym liście“.
SERPENTINE: I zresztą słusznie. Niepiśmienna dziewucha, garnkotłuk! Co za komedja!
DES ROCHES (rozwścieczony): Bardzo się cieszę, że mniepan deputowany obrał za cel swych dowcipów... może atoli dam panu wkrótce inny przedmiot natchnienia;
LABYRYNTHE (zmieszany): Ależ zaręczam panu, że to... to... tylko żart... (do siebie): Co ten markiz ze mną wyprawia?
DES ROCHES (do Labyrynthe’a): Pomówimy jeszcze o tem, mój panie (do siebie): Ależ cały Paryż będzie mnie palcami wytykał.
GŁOSY: Ależ to tylko żart, niech się pan uspokoi!
KLARYSSA: Biedny nasz kapitan ze swemi radami.
SERPENTINE: A to się wkopał!
DES ROCHES (do siebie): Przeklęte żmije, przecież one roztrąbią tę hecę po całem mieście... No, ale nim mnie markiz wyzwie, muszę przynajmniej temu cymbałowi kark skręcić. (głośno): Panie Labyrynthe, czyś pisał rzeczywiście ten list, o którym ta pani wspomina?
LABYRYNTHE (oficjalnym tonem): Panie kapitanie... w każdym razie... list ten... nosi charakter prywatny, czy urzędowy...
DES ROCHES: Do djabaż pytam, czyś pan to pisał?
GŁOSY: Des Roches, — des Roches, uspokój się!
KS. CASTELLI: Przecież to wszystko tylko żart — ale niezły żart.
DES ROCHES: Panowie, w tym wypadku ja sam jestem sędzią i, czy ten list jest prywatnym, czy urzędowym, mam prawo stwierdzić, że zawiera idjotyczne obelgi!
WSZYSCY: Des Roches! Des Roches!
SERPENTINE (śmiejąc się do rozpuku): To ci komedja! Coraz lepiej!
DES ROCHES (powstając, podniesionym głosem): Panie Labyrynthe, powtarzam ci, że jesteś głupi, jak świnia.
GŁOSY: No, no, to już zadaleko!...
LABYRYNTHE (również podnosząc się, oficjalnym, choć mocno wzburzonym głosem): Proszę pana... to co pan mówi, jest wysoce niewłaściwem, więc nie przyjmuję tego do wiadomości.
SERPENTINE: Nie przyjmuje do wiadomości, że jest głupi! To dopiero komedja!
DES ROCHES (grożąc Labyrynthe‘owi pięścią): Zatem przyjmiesz do wiadomości co innego!...
- (Kilku biesiadników rzuca się ku des Roches‘owi, wstrzymując go).
- (Kilku biesiadników rzuca się ku des Roches‘owi, wstrzymując go).
KS. CASTELLI: Des Roches, siadaj, to niema sensu!
LABYRYNTHE (podniesionym głosem): Nie zastraszysz mnie pan swemi długiemi rękoma. Ja... ja...
DES ROCHES (do markiza): Stawiać mnie wobec takiego przeciwnika! Przecież na śmiech bym się naraził, gdybym tego psiaka zabił! Ach, Beauregard, jakże okropnie się mścisz!
MARKIZ (do siebie): Wiem o tem...
LABYRYNTHE (do siebie): Na śmiech by się naraził, gdyby mnie zabił... (głośno i z powagą, do kapitana): Mój panie, deputowanego nie można zastrzelić, jak zająca; deputowany, to nie beduin algierski, mój szanowny kapitanie!
DES ROCHES (z wściekłością): Pan mnie pozwoliłeś sobie znieważyć, a więc musisz przyjąć wyzwanie!
LABYRYNTHE (jeszcze poważniej): W żadnym razie nie zgodzę się na pojedynek. Dowiedz się pan, że w ciągu kadencji Izby nie rozporządzam sobą: należę bowiem do swych wyborców; potem reprezentantem rolników, rękodzielników, dzierżawców, fabrykantów, kupców, rybaków etc. — nadto zaś idę za zdaniem jednego z naszych znakomitych mówców, który publicznie określi! pojedynek, jako przeżytek barbarzyństwa.
DES ROCHES (znowu wygrażając się): Ależ, panie, nie jesteśmy w Izbie!
LABYRYNTHE (pompatycznie): Ale jesteśmy we Francji; Ojczyzna zaś ma prawo żądać ode mnie rachunku z mego życia i publicznego i prywatnego, losy moje bowiem złączone są z Jej losami. Jeżeli pan sobie życzysz, przedłożę swoje wyzwanie, swoim wyborcom dla rozpatrzenia i zawyrokowania! (Ogólny śmiech).
DES ROCHES. A zatem, pozostaje mi wymierzenie sprawiedliwości kijem!
GŁOSY. Des Roches, uspokój się! Tracisz głowę!
LABYRYNTHE (coraz bardziej podnosząc głos): Nie lękam się pańskich pogróżek... wierny swym zasadom i poczuciu obywatelskiemu, zdobędę się na odwagę, aby...
SERPENTlNE: Zostać tchórzem!
KLARYSSA: Brawo, panie Labyrynthe! Zdrowie pana deputowanego — wznoszę, aby mu przysądzono wieniec obywatelski i... zajęczą skórkę!
HERMINJA: Święte przysłowie: tchórzem podszyty! (Ogólny zamęt; sąsiedzi pana Roches usiłują go umitygować, damy wrzeszczą; jeden markiz śmieje się).
DES ROCHES (z wściekłością): Patrzcie, panowie i panie... Beauregard, patrz... ten człowiek mnie znieważył i odmawia mi satysfakcji na podstawie jakichś adwokackich racyj... Będę chyba zmuszony kijem go wygrzmocić... ale, tak czy owak, wystawię się na pośmiewisko... A wszystkiemu tyś winien!
MARKIZ (wesoło): Ja? Ach, zmiłuj się... za dużo chyba masz zdrowego rozsądku, abyś mnie oskarżał na serjo!
DES ROCHES (do siebie): Ależ doprawdy można oszaleć... Zdradzony przez nią... nabity w butelkę przez tego idjotę... wyśmiany przez markiza... wszędzie tylko śmieszność i śmieszność...
SAINT-LUCE (z powagą): Uspokójcie się, panowie; jeżeli już macie się kłócić, to zastanówcie się przynajmniej, czy kobieta, o którą tak poróżniliście się, warta i godna tego, aby o nią gnaty sobie łamać?
GŁOSY: Godna, niewątpliwie godna!
SERPENTINE: Kucharka!
KLARYSSA: Czy można sobie wyobrazić kobietę, niegodną tego tchórza?
MARKIZ (do siebie): No... zbliża się rozwiązanie... Odwagi!
SAINT-LUCE: Z tego, co słyszeliśmy od markiza, i z tego, co mogliśmy wywnioskować z listów tej damy, godnych jakiejś podrzędnej gryzetki, ja sądzę, że ta kobieta wogóle nie zasługuje na żadne głębsze uczucie; zatem zarówno pan des Roehes, jak i pan Labyrynthe powinni nią gardzić i śmiać się ze swego współzawodnictwa. Co do przykrego incydentu, jaki miał miejsce w tej chwili...
MONTAL: Saint-Luce dobrze mówi!
SERPENTINE: Ale tchórz tchórzem pozostaje!
KS. DE LA CERDA: Są kobiety, dla których bić się nie warto.
KS. CASTELLI: Jeżeli taka kobieta nas zdradza, zwraca nam jedynie wolność.
MAJOR: Conajwyżej ostatni kochanek jest śmieszmy jak w historji Serpentiny.
FITZ-HERALD: Jednak żal mi doprawdy tego niezdary Labyryntheta... Czy to sytuacja odpowiednia dla niego?
BEAUDRICORT (ze śmiechem): Prawdę mówiąc, panie Labyrynthe, powinieneś jeszcze podziękować panu des Roches — czyż nie poświęcił się za ciebie?... Mój drogi, mało nas środki obchodzą — skutek, skutek najważniejszy!
MARKIZ (do siebie): Odwago nie opuszczaj mnie do końca!... Jakby jakaś krwawa chmura stanęła mi przed oczyma!... Coraz bliżej...
WSZYSCY: Markizie, powiedz nam nazwisko tej kobiety! Powiedz, powiedz
MARKIZ (bawiąc się bukietem kwiatów Herminji): Ta kobieta?... Bardzo was chyba zadziwię... albo i zgoła nie!
GŁOSY: Powiedz, powiedz!
DES ROCHES (do siebie): Co??!!... Ale to niemożliwe... chyba się nie zdobędzie. Czyżby miał...
SERPENTINE: No, błagamy cię, markizie! Czy to jedna dama z naszego rodzaju?
KLARYSSA: Przepraszam, nie jestem damą w rodząju kucharki!
- (Chwila milczenia; wszyscy patrzą na uśmiechające go się markiza).
MARKIZ (po chwili): Bynajmniej, teraz jeszcze nią nie jest... jest to znakomita dama.
- (Chwila milczenia; wszyscy patrzą na uśmiechające go się markiza).
SERPENTINE: Mężatka? Z wielkiego świata?
MARKIZ: Chyba, że tak... Mężatka, osiemnastoletnia.. piękna jak anioł, a przytem bajecznie przewrotna i bezczelna.
- (Wszyscy zaciekawieni; Montal patrzy osłupiałym wzrokiem, jakby czegoś się domyślając, lecz nie wierząc sobie).
- (Wszyscy zaciekawieni; Montal patrzy osłupiałym wzrokiem, jakby czegoś się domyślając, lecz nie wierząc sobie).
SERPENTINE: Czy jej mąż jest tutaj?
MARKIZ: Tak, w Paryżu... znam go osobiście... człowiek ze znakomitej rodziny, bogaty, przystojny, dobrze wychowany i pod tym jeszcze względem podobny do mnie, że go lekkie prowadzenie się żony nic nie obchodzi. Zresztą jest to człowiek z głową na karku, dowcipny, i umiejący sobie radzić. Gdybym ja był na jego miejscu, powiedziałbym sobie: alboż, jej wiek miłości przeminął — alboż mam prawo robić jej wyrzuty o niewierność, sam posiadając dwie metresy? Alboż wreszcie nie mogę pocieszać się tem, że przecież i kochankom przyprawia rogi, jak mnie? Słowo daję... bardzo miła kobieta, nikomu nie sprawia przykrości...
GŁOSY: Ale jej nazwisko?
SERPENTINE: Powiedz-że wreszcie, markizie — czy mamy popękać z niecierpliwości.
MARKIZ: A więc dobrze...
- (Znowu chwila ciszy, po której głos znów zabiera markiz).
- (Znowu chwila ciszy, po której głos znów zabiera markiz).
MARKIZ: Jest to pani Dolores, markiza de Beauregard z domu Senorita Pablo... moja żona!
- (Wielu z biesiadników zrywa się z miejsc; Montal patrzy przerażony; jeden markiz siedzi, powoli wychyla szklankę wina i mówi, zwracając się do osłupiałego senora Flores).
- (Wielu z biesiadników zrywa się z miejsc; Montal patrzy przerażony; jeden markiz siedzi, powoli wychyla szklankę wina i mówi, zwracając się do osłupiałego senora Flores).
MARKIZ: Tak to twoja kuzyna, Dolorita — opowiedz o tej scenie kochanemu irekazowi, teściowi Pablo.. (rozglądając się po biesiadnikach). No, a wy panowie... cóż właściwie panów obchodzi, że kochanka pana des Roches, opuściła go potajemnie dla jakiegoś pana Labyrynthe?...
EWIN DE KER-ELLIOT (półgłosem, schylając się ku markizowi): Panie markizie, będę sobie uważał za zaszczyt, jeżeli pozwolisz, abym ci służył za świadka.
MARKIZ (przyjaźnie, do Ewina): Ach, dziękuję za ten zaszczyt, dziękuję ci, kochany baronie... ale, co mi po świadku?... (głośniej). Cała ta sprawa nic mnie nie obchodzi — conajwyżej mogę ją załatwić między sobą, nasz salon i pan des Roches — ja mam prawo do powództwa cywilnego jeszcze niższe, jak przewidują prokuratorzy. Teraz, panowie, uspokójcie się — znacie już nazwisko tej kobiety, więc możecie rozsądzić, czy warto bić się o nią. Co do mnie, gdybym był na miejscu pana des Roches, przetrąciłbym kark panu Labyrynthe. — No, a teraz, przejdźmy do drugiego salonu na czarną kawę i mówmy o czem innem. Serpentino, swoją czarującą rączką podaj mi jeść... Sądzę, że moja historja jest równie zajmująca, jak księżnej Mirepont i Preval‘a?
- (Po tych słowach, markiz dzwoni; służący otwiera drzwi do drugiego salonu, dokąd po chwili podają kawę; wszyscy się podnoszą i przechodzą. Scena ta była tak niespodziewana, że wszyscy milczą przez chwilę i kroczą z niepewnemi minami; sam markiz cierpi silnie, lecz udaje obojętność, a nawet wesołość, Wychodzi pod rękę z Sepenitiną).
MARKIZ (już w drugim salonie): Kochani państwo, oczywiście... ta awantura zbyt jest oryginalna, a aktorowie jej zbyt są znani, aby można było uniknąć plotek — zatem, aby przynajmniej było ich mniej, musiałem tak postąpić. Wszystkich tu obecnych znam, jako moich przyjaciół, a zatem, gdyby ktoś poważył się szarpać mnie, lub mój charakter, powiadomicie mnie; jestem pewien waszej przychylności...
Po uczcie w Pierre Cancale, markiz, dla odegrania swej roli do końca, pokazał się jeszcze na Qperze (wraz z Różą i Herminją), poczem złożył jeszcze parę wizyt.
Powtarzamy jeszcze, że pułkownik Koeler budził taką niechęć i odrazę, że śmierć jego była pomstą za tyle smutnych tragedyj, markiz zaś cieszył się taką popularnością, że nikt go nie obwiniał o okazywanie obojętności po krwawym pojedynku. O zdradzie pani markizy nikt jeszcze, oczywiście, nawet się nie domyślał.
Pan de Beauregard był wesół, jak zwykle; próżności jego wiele zależało na tem, aby pokazać, że wieść o zdradzie żony przyjął zupełnie obojętnie, spodziewał się zaś, że wiadomość o scenie na uczcie obiegnie cały Paryż w ciągu kilku godzin; wywołał ją zresztą zupełnie rozmyślnie i z całą świadomością.
Powrócił do siebie dopiero nad ranem.
Ażeby zrozumieć rozpacz, w jakiej się pogrążył, gdy został wreszcie sam i zrzucił maskę niefrasobliwego humoru, musimy powiedzieć słów kilka o wypadkach dnia poprzedniego: o wykryciu się wiarołomstwa markizy i o owym pojedynku z pułkownikiem Koellerem.
Dnia tego rano odebrał z poczty cały szereg listów, kapitana des Roches do markizy i bilecik jej samej do pana Labyrynthe.
Jedna ze służących markizy, ciesząca się wielkiem jej zaufaniem i mająca pieczę nad kolekcjonowanemi przez nią listami, znieważona przez markizę i mszcząc się na niej, zdradziła ją, przesyłając cale archiwum mężowi.
Odkrycie to było dla markizy poprostu rażeniem pioruna.
Wreszcie po dwóch godzinach rozmyślań, opracował plan działania.
Wieczorem ukazał się, jak codziennie, w klubie; miał minę jeszcze weselszą, niż zwykle. Wszedłszy na salę bilardową, zastał tam cały tłum grających, na czele ze znanym pułkownikiem Koellerem, zapalonym bilardzistą.
Jak już mówiliśmy, markiz, człowiek bardzo odważny, nieraz dał do zrozumienia pułkownikowi, że jego krwiożercze usposobienie i kapralska brutalność, zgoła nie budziły zachwytu, ani szacunku w ludziach dobrze wychowanych; dotąd atoli, pułkownik, czy to przez szacunek, czy przez jakiś kaprys, cierpliwie znosił zjadliwe nieraz uwagi świetnego markiza.
Tego wieczoru, stojąc przy bilardzie, pułkownik powiada do markiza:
— Hę, markizie, czy to prawda, że gracko krew puściłem temu dziewiętnastoletniemu smarkaczowi, którego mamusia tak potem serdecznie beczała — jak prawda, to zaraz zrobię tu tę czerwoną do średniej![77].
— Nieprawda! — odparł pan de Beauregard ze śmiechem i w chwili, gdy pułkownik miał pchnąć kulę, trącił mu trzcinę łokciem. Kilka osób roześmiało się.
Pułkownik odwrócił się, blady od złości.
— Markizie — mrknął — jeżeli nie wytłumaczysz się ze swego niedorzecznego żartu, będziesz miał ze mną do czynienia!
De Beauregard odpowiedział wyniośle:
— Mój panie, ja żartuję tylko z ludźmi, do których mam sympatję.
— Czy mam to rozumieć, jako obrazę? — wrzasnął pułkownik.
— Tak, jest to rozmyślna obraza — odpowiedział obojętnie markiz.
Pułkownik przez chwilę stał osłupiały, nie pojmując, by ktoś śmiał go zaczepić; wreszcie zaryczał dzikim śmiechem:
— Dobrze, ha, ha, ha! Jutrom zatem spotykam się, z panem — jako obrażony, strzelam pierwszy. To prawdziwa dla mnie uciecha — dotąd jeszcze nie zakropiłem ani jednego markiza!
O warunki i miejsce pojedynku umówiono się z błyskawiczną szybkością; spotkać się miano nazajutrz rano, w lesie Chaventon.
Powróciwszy do domu, markiz długo chodził wzruszony po pokoju; wreszcie otworzył puzderko, wyjął przysłaną mu korespondencję żony, opieczętował ją, poczem zasiadł do biurka i napisał list następujący:
Zdradziłaś mnie; listy znajdujące się w tej kopercie, zawierającej zarazem mój testament, dowiodą ci, że wiem o wszystkiem. Jutro biję się, z pułkownikiem Koellerem, słynnym rębaczem i strzelcem — on strzela pierwszy; pojedynek ten sprowokowałem umyślnie, obraziwszy go.
Bynajmniej cię nie szpiegowałem; przypadek odkrył mi wszystko.
Jedna z twoich pokojówek, z którą niewłaściwie się obeszłaś, chciała się zemścić, i przesłała mi te listy pocztą....
Masz zaledwie osiemnaście lat, masz słodką twarzyczkę, doskonały talent do udawania, charakter nieprzenikniony; gdybym nie otrzymał tych listów, dotąd uważałbym cię za najcnotliwszą kobietę. Ale ostatecznie nie czynię ci wielkich wyrzutów — zasłużyłem na wszystko sowicie.
Czas już, abym ci wytłumaczył przyczynę mojego postępowania, z tobą.
Wobec przyjaciół, chętnie mówiłem o moich kochankach, szydziłem z mężów, zakochanych w żonach, a nawet sarkałem nieraz na twoją obojętność na okazywane ci hołdy.
A będąc sam na sam z tobą, nagle zmieniałem swą istotę — całowałem cię po rękach, czołgałem się u twych nóg, jak niewolnik; sam na sam z tobą posuwałem czułość i namiętność, aż do ekstazy — nigdy nie miałem dość wyrazów, aby ci powtarzać po raz tysiączny: Dolorito, jakże cię kocham!
Nie pytałaś mię nigdy o moje kochanki — a przecież wiedziałaś o nich. — Twój charakter, nigdy nie ulegał zmianom — zawsze byłaś pogodna, zawsze widziałem, że jesteś szczęśliwa moją miłością i sądziłem, że uważasz wieści o mojej niewierności za żarty, albo też, odgadłaś jej przyczynę i odczuwasz, że zawsze jesteś jednakowo kochaną.
Myliłem się...
Możeś nigdy nie pomyślała, jak gorąco cię kocham i ile mnie to kosztuje, że tę miłość przed światem ukrywam?
Czyżbyś sądziła kiedykolwiek, że zapominam o tobie w objęciach obmierzłych istot, oddawna przekwitłych.
A może nigdy nie odgadnęłaś prawdy?...
Tak... zapewne uważałaś mnie za niewiernego, za obojętnego, a rozkosze we dwoje nie zdołały może zagoić ran, choćby powierzchownych? Słusznie, Dolores — dlatego ciebie i nie obwiniam — teraz dowiedz się przyczyny wszystkich tych sprzeczności i nie żałuj mnie nawet.
Posłuchaj mnie pilnie...
Z natury jestem dobry, wspaniałomyślny, czuły, a prze prze cale życie starałem się gorliwie uchodzić za szyderczego, obojętnego egoistę i cynika. Udawałem zamiłowanie do występku, tak, jak inni udają cnoty. Doprawdy, jestem nędzniejszy, niż „cnotliwi“ hipokryci, którzy nędznymi środkami zjednywują sobie uznanie ludzi zacnych, gdy ja goniłem za poklaskiem zepsutych.
Długo musiałbym ci opowiadać, jak byłem wychowany przez wuja, człowieka minionej epoki, epoki Ludwika XV i pani Dubary, jak nauczyłem się obracać w kpiny najczystsze uczucia, nie znać innych praw, oprócz przyjemności, uważać za śmieszność i przesąd najświętsze obowiązki i poczytywać na należące do dobrego tonu pozowanie na złe skłonności, których ostatecznie nie miałem, chociaż starałem się dorównać rozwięzłości najsłynniejszym bohaterom Regencji...
Wszystko to pięknie wygląda — nieprawdaż, moja droga?... Ale nie na tem koniec... Zdradzony, aby czcić piękne i dobre, nurzałem się w szkaradnem i niegodziwemu..
Tysiące razy zadawałem przymus najsłodszym mym uczuciom...
Zapewniam cię, Dolorito, że gdyby ktoś zużył tyle wysiłków ku dobremu, ile ja strawiłem na zepsucie, poszedłby chyba żywcem do nieba. Moje serce zawsze potępiało haniebnie pomysły zepsutego umysłu. Pojechałem do Ameryki z rachubami, że upoluję sobie posażną żonę — i cóż uczyniłem? Zakochałem się w tobie i powróciłem uboższy nawet...
A potem... pojmujesz — trudno, abym — miał pozwolić, by świat potem mówił: oto jaką karjerę zrobił ów słynny markiz de Beauregard! Gdzież jego osławiona mądrość życiowa? Nie, to byłoby ubliżającem — powiększyłem tedy jeszcze zbytek, by sądzono, że zrobiłem na małżeństwie pyszny interes. Publicznie afiszowałem się z dwiema kochankami, zamiast z jedną, tak, że wszyscy byli przekonani, że jesteś mi zupełnie obojętną: obchodząc się w ten sposób z żoną, która jakoby powiększyła mój majątek, dowodziłem swej niezawisłości, aby ktoś nie poważył się pomawiać mnie o służalstwo.
A przecież wszystko to było kłamstwem, moja Dolorito! Twoje niewinne, jak mi się zdawało, wdzięki, twoja słodycz, niewymowne czyniły na mnie wrażenie; nie znałem, i nie zmam kobiety, bardziej, niż ty ponętnej, żadnej w gruncie rzeczy, prócz ciebie, kobiety nie kochałem, o ciebie tylko byłem zazdrosny.
Cyniczne żarty, któremi zachęcałem swych przyjaciół, alby cię emablowali, poprostu paliły mi nieraz usta.
I czułem, jak moja namiętność ku tobie codziennie rośnie; twoje zaś postępowanie, pełne godności kobiecej, wciąż powiększało moje bezgraniczne zaufanie, wiarę w twą cnotę...
Tak — lubiłem wywoływać niebezpieczeństwo, którego się nie lękałem, przekonany, że nie istnieje. Sam zwabiałem wielbicieli, gromadziłem ich dokoła ciebie, bo uważałem cię za najcnotliwszą z kobiet; wreszcie zaś zdałem się pogardzić skarbem, którego mi zazdroszczono, a z którego byłem przecież tak dumny!
Tak więc, mogłem nasycać swą dumę, moja zaś zaślepiana miłość i zaślepiona wiara w ciebie, robiły wciąż nowe postępy.
Dlaczegóż mam kłamać, Dolores, dlaczegóż miałbym ukrywać cokolwiek przed tobą — posłuchaj więc ostatniej, najpiękniejszej w całem mem życiu, facecji, ostatniego mego zamiaru.
Przyszedł czas — pomyślałem nagle, kiedy ja, dotychczas grzęznąc w zepsuciu, żyjąc tylko dla pozorów, dla robienia z siebie widowiska dla innych, żyjąc dla zewnętrznego świata, powinienem zacząć żyć wreszcie dla siebie samego. Pomyślałem nagle, by oddalić się wraz z tobą do swego majątku i żyć szczęśliwie w ustroniu. Leciutka mgiełka obojętności ku mnie, jaką w tobie spostrzegać poczynałem, powinna była zniknąć, sikoro dla ciebie tylko żyć nowem życiem zacznę. Takie właśnie miałem myśli i plany, gdy spadły na mnie owe przeklęte listy!
Ach... straszna była to chwila, szczerze ci mówię! Cios straszmy przeszył me serce... ale, uwierz mi, uczułem wielką boleść, rade nigdy nienawiść, nie gniew przeciwko tobie; z tem cierpieniem łączyło się coś czułego, coś litościwego w stosunku do ciebie.
Gdybym był ojcem, a dziecko ukochane podniosłoby ma minie rękę, nagniewałbym się, ale płakałbym — tak samo i teraz płakałem... gdy tyś śmiała się z Labyrynthe‘m!
W pierwszej chwili zawsze jestem szlachetny i dobry. Potem rozwaga, przyzwyczajenie do złego, przyszły pokalać tę szlachetną boleść.
Wtedy zadrżałem z wściekłości na myśl, że ja, tak wytrawmy w intrygach, ja, słynący ze zręczności, zostałem tak haniebnie oszukany przez takiego durnia i — przez ciebie — przez dziecko!... A więc twoja pozorna niewinność uwiodła mnie tak, że cię zaślubiłem!... i oto w chwili, gdy najbardziej chlubiłem się twojami cnotami, tyś knuła na chytrzejsze zdrady, zwodząc nietylko męża, ale i kochanków także!...
Ty, Dolores, ty!... A przecież, ileż razy widziałem cię, jak zasypiałaś snem spokojnym dziecięcia... Jakże lekki i spokojny był twój oddech — żadne wyrzuty sumienia nie poruszały twej piersi, żaden niepokój nie miotał twem sercem. Dziewica piętnastoletnia, pod tarczą rodzicielskiego domu, pod okiem domu, marząc o Bogu i aniołach, nie mogłaby chyba znać równie pogodnego spoczynku.
I ta anielska postawia, to czyste spojrzenie, to czoło pogodne, kryły najczarniejsze...
Ale nie, nie, nie chcę robić ci najmniejszego wyrzutu, Chcę tylko, abyś wiedziała, dlaczego wyzwałam owego pułkownika Koellera.
Człowiek, podobny mnie, a raczej podobny człowiekowi, za jakiego uchodzę, powinienby się śmiać z twej zdrady, dowcipkować z twych zabawnych listów i, dla uniknięcia ośmieszania się, sam ją rozgłosić. A przecież życie zaciężyło mi w tej chwili...
A przecież życie zaciężyło mi w tej chwili... Żeby atol w łeb sobie strzelić, nie miałem odwagi, przecież podobna rzecz ośmieszyłaby mnie jeszcze za grobem, zniesławiła — nie, to byłoby szaleństwem. I dlatego chciałem, aby mnie kto inny wyręczył.
Otóż dlatego to rozmyślnie ubliżyłem pułkownikowi, znanemu zawadjace i pojedynkowiczowi — jutro rano z nim się zetrę.
Zachowanie się moje dziwne robi wrażenie, wiem o tem. Sam sądzę, że jest to ostatnia niedorzeczność — ginąć, dlatego, że mi żona ragi przyprawiła.
A jednak... jesteś jeszcze młoda, moja droga, lecz kiedyś sama poznasz, że często największa niedorzeczność jest właśnie najlogiczniejszą; zresztą, powtarzam raz jeszcze: gdybym sam sobie życie odebrał, byłbym przedmiotem śmiechu za grobem.
W tym wypadku natomiast, oddawna powtarzałem, że postępowanie pułkownika, znanego brutala, drażni mnie i obraża, pojedynek więc mój i śmierć będą zupełnie zrozumiałe: nikt nie będzie jej łączył z faktem twojej zdrady.
Żegnam cię, moja droga. Zostaje mi jeszcze pięćdziesiąt tysięcy luidorów, pałac w Paryżu, majątek, na którym jest zabezpieczony twój zapis, przewidziany intercyzą — wszystko to powinno ci zapewnić przeszło 150.000 franków rocznego dochodu. Posłuchaj mnie, pozostań na zawsze wdową, a twój charakter, twoja zręczność, zapewnią ci nieskończone przyjemności. Bądź więc zdrowa, żegnaj na zawsze!
P. S. Aż dziwne, z jak głupiego powodu przychodzi mi ginąć!
List ten pan de Beauregard zapieczętował wraz z innemi papierami, ma kopercie zaś napisał: Ostatnia moja wola — doręczyć markizie de Beauregard.
Wydawszy jeszcze pewne rozporządzenia, markiz położył się i zasnął, jak Cezar przed bitwą. O szóstej obudzili go sekundanci — o ósmej nastąpił pojedynek.
Niepojętym trafem, słynny z celności strzałów pułkownik, tym razem chybił — kula musnęła zaledwie pukiel włosów markiza.
I magle pan de Beauregard, choć przecież doprowadził do tego pojedynku, aby w nim śmierć znaleźć, i czekał na nią spokojnie, teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, odczuł całą wartość życia.
Czy był to instynkt samozachowawczy, czy zimna rozwaga człowieka, mającego doświadczenie i w pojedynkach — niepodobna odgadnąć — dość, że markiz nie miał ochoty strzelać w powietrze i narażać powtórnie swe życie. Począł celować...
Gdy już miał pociągnąć za cyngiel, uczuł niejakie skrupuły, odrazu jednak przypomniał sobie, ilu nieszczęść przyczyną był ten obrzydły człowiek, ilu ludzi nagubił; więc strzelił celnie.
Jak pragnienie śmierci ustąpiło przywiązaniu do życia, tak samo pobłażliwość wobec zdradzieckiej żony zmieniła się w surowość. Boleść jego była gorzka, cynizm zaś, ma chwilę uśpiony, odzyskał swą władzę, tem silniejszą, dla ukarania bezwstydnej wiarołomczyni.
Nowa myśl wzmocniła zajadłość markiza: przypomniał sobie starą prawdę, że przecież mężowie spostrzegają swe rogi ostatni; skoro już i on wie o sprawkach swej żony, cały świat już musi się naigrawać z rogatego macki za...
Na tę myśl zdradzony mąż zadrżał... Przed oczyma stawały mu okropne widziadła... wreszcie jednak rozwaga je opanowała. Wtedy to uplanował ową scenę w Pierre Cancale — dziwaczny ten pomysł miał go uchronić od ośmieszenia, na wypadek, gdyby o postępowaniu markizy już kto wiedział.
Cierpiąc straszliwie po tak ciężkiej dla jego serca ranie, po pojedynku z tak smutnym finałem, zaiste na wielką zdobyć się musiał siłę woli, aby zręcznie ukryć straszliwe wyburzanie.
Teraz, wiedząc już, ile kosztowała pana de Beauregard ta pozorna jego obojętność, łatwo pojąć możemy, co się w nim działo, kiedy powrócił do domu i sam ze swemi myślami się znalazł.
- ↑ Wyspa na zachodnim brzegu Bretanji, w pobliżu zatoki Douarnenez.
- ↑ Anmoryka — tak rzymianie nazywali Bretanję, której nazwa datuje się dopiero z VI w. po Chr.
- ↑ Ludność Bretanji do dzisiejszego dnia mówi starym językiem celtyckim, wypartym z całej Galji przez łamaną łacinę, z której wytworzył się francuski; język ten przechował się jedynie w Bretanji i na przeciwległych wybrzeżach Anglji, wśród ludności, której przodkowie mówili, zdaje się, językiem nie aryjskim (był to lud t.zw. liguryjski, zbliżony do dzisiejszych basków) i którzy przyjęli mowę starych Gallów może już w rzymskich czasach.
- ↑ Listopad — miesiąc, przynoszący, według przesądu bretończyków, nieszczęście. Wogóle bretończycy są jednym z najprzesądniejszych ludów świata.
- ↑ Koń morski — rodzaj wielkiej foki z ogromnemi kłami, obecnie spotykany na wybrzeżach mórz podbiegunowych — przed Wiekami, zwierzęta arktyczne (foki, wieloryby, narwale) dochodziły aż do zatoki Biskajskiej.
- ↑ Albert Wielki (1. 12), teolog, filozof, przyrodnik i alchemik, nauczyciel św. Tomasza z Akwinu, erudyta istotnie niepospolity, uważany przez całe wieki za świętego — czarnoksiężnika.
- ↑ La Chauannérie. Po wybuchu Wielkiej Rewolucji feodałowie bretońscy zdołali sformować zbrojne bandy ze siwej służby i ciemnego chłopstwa, pozostającego pod wpływem kleru i wystąpić z temi oddziałami do walki z rewolucją. Głownem ogniskiem tej kontrrewolucji była prowincja Wandea (pomiędzy Bretanją a ujściem Loary). Kontrrewolucjoniści wandejscy i bretońscy (it. zw. szuani) anieli kilku dobrych wodzów z pośród starej arystkoracji; pomagała im gorliwie Anglja. Szuani wykazali znaczną odwagę, lecz zarazem splamili się strasznem okrucieństwem. Armjią rewolucyjna rozbiła ich po ciężkich walkach — lecz ostateczną zagładę zgotował szuanom dopiero Napoleon. Cudoudal-wódz olbrzymiego spisku na życie Napoleona był ex-szuanem. Tumulty „szuańskie“ powtarzały się i później.
- ↑ Republikanie (od chorągwi trójbarwnej).
- ↑ Nazwa, pochodząca od ludowego przezwiska włościan z Mayenne, którzy pierwsi powstali w obronie Ludwika XVII. Nazwa pochodzi od rzekomego przodka mieszkańców wybrzeży dolnej Loary, przezwanego — „chatchaonaut — t.j. pelikan.
- ↑ Karolina-Ferdynanda-Luiza (1798 — 1830) — księżniczka neapolitańska, żona Karolla ks. Berry, młodszego syna Karola X, fanatycznego reakcjonisty, zamordowanego w r. 1820. Po wypędzeniu Karola X przez rewolucję lipcową (1830 r.), księżna Berry usiłowała wywołać nową „szuanerję“ w Wandei i Bretanji, z małem powadzeniem.
- ↑ Mor-Nader znaczy wąż morski — ulubione straszydło legend bretońskich.
- ↑ Duchowieństwo bretońskie, nawet wykształcone i w XIX wieku nie ustępowało w przesądności reszcie ludności.
- ↑ Straszydło.
- ↑ Karol X, uciekając z Francji przed rewolucją lipcową, abdykował na rzecz wnuka, syna ks. Berry, Karola Henryka hr. Chambord („Henryka V“), który w ciągu całego życia (1820 — 1883) był w oczach francuskich legitymistów prawowitym pretendentem do korony Francji, pomimo b. ograniczonych zdolności.
- ↑ Pojednanie — wiejska uroczystość w Bretanji — rodzaj dożynek.
- ↑ Kanonanen ar Belek ferbnonet — kanony dla księży w podróży.
- ↑ Vannes — stolica departamentu Morbihan w Bretanji, najstarsze biskupstwo tego kralju.
- ↑ Bretońska pieśń ludowa, śpiewana pannie młodej przez swata.
- ↑ Ludwika Filipa.
- ↑ Arnidzi — kasta kapłańska u starożytnych celtów, której głównym ośrodkiem była Ameryka. Byli to bardowie, wróżbici, i czarownicy.
- ↑ Miasto na południowym brzegu Bretanji, stolica departamentu Finisterre.
- ↑ Kamień filozoficzny — alchemiczna nazwa substancji, zmieniającej wszystkie metale w złoto.
- ↑ Słynni rytownicy z czasów Ludwika XIV.
- ↑ Germanin Pilon (f 1535 — 1590) — najznakomitszy rzeźbiarz francuskiego Renesansu.
- ↑ Dawid Teniers (1610 — 1694) — słynny malarz flamandzki z Antwerpji. Jan Wynants (1600 — 1679) i Van Ostade (1610 — 1685) — słynni pejzażyści holenderscy.
- ↑ Tak nazywa się okres rządów Ludwika XVIII i Karola X (1815 — 1830).
- ↑ Luidor (louis d‘or) — złota moneta dwudziestofrankowa.
- ↑ Kości rzucone (łac.).
- ↑ Paryscy klakierzy oddawna zorganizowali się w całe związki.
- ↑ Rue de Provence — jedna z najwytworniejszych ulic Paryża.
- ↑ Wolny Strzelec — opera. Webera.
- ↑ Wojna Bogów.
- ↑ Parny — wybitny poeta z czasów Napoleona (1753 — 1814).
- ↑ Gentil-Bernard — drugorzędny poeta francuski, z czasów Ludwika XV, protegowany pani Pompadour (1753 — !814
- ↑ W Paryżu, w bogatszych damach, jada się obiad koło 7-ej wieczorem.
- ↑ Arystokratyczna dzielnica Paryża.
- ↑ Epoki Ludwika Filipa, która odznaczała się ogrom nem znaczeniem finansjery.
- ↑ Sztuka stosowana epoki Dyrektorjatu odznaczała się wielkiem rozpasaniem.
- ↑ René — słynny w swoim czasie romans Chateaubriand‘a, najmodniejszego w okresie, w którym rozgrywa się niniejsza powieść, autora. Treść René‘go stanowi występna miłość brata i siostry.
- ↑ L’abe Marcel Prevos’t — autor słynnego romansu „Manon Lescaut“ — są to przygody prostytutki, tułającej się po różnych knajpach.
- ↑ Słynny komedjopisarz.
- ↑ Le Sage — słynny, choć niezbyt utalentowany poeta — satyryk XVIII w.
- ↑ Bohater „Manon Lescaut“.
- ↑ Stary polski przekład bezimienny z 1845 r.
- ↑ Bohater słynnego romansu Waltera-Scotta, pod tym samym tytułem.
- ↑ Najczęściej granym w Palais-Royal rodzajem sztuki, była t. zw. opera buffo.
- ↑ Murais (dosł: Bagniska), albo Temple: jedna z najstarszych i najuboższych dzielnic Paryża
- ↑ Bohater romansu Clarisse Harlowe anglika Richardsona (1689 — 1761).
- ↑ Huronowie, irokezi — nazwy plemion indyjskich w Ameryce północnej, bardzo spopularyzowane przez literaturę beletrystyczną XVIII wieku.
- ↑ Texas, zarówno, jak Kuba, należały w owych czasach do Hiszpanii.
- ↑ Epoka Regencji — epoka rządów regenta Filipa ks. Orleańskiego (1715 — 1723) za niepełnoletności króla Ludwika XV; epoka ta odznaczyła się niesłychanem, nawet, jak na w. XVIII, zepsuciem obyczajów.
- ↑ Bassompierre — głośny wojownik i dyplomata francuski, dworzanin Henryka IV, słynny z mnóstwa przygód miłosnych i awantur (1579—1646).
- ↑ Książę Armand de Richelieu — głośny wojownik i dyplomata z czasów Ludwika XV, słynny z hulaszczego życia i rozrzutności (1696—1788); jeden z kochanków pani Dubary.
- ↑ Książę Autonin de Lawrun, słynny ze swych przygód miłosnych dworzanin Ludwika XIV (1632 — 1723).
- ↑ Hrabia Ludwik Lauraguais (1733 — 1824) — słynny dowcipniś XVIII w., przyjaciel Dottaire‘a.
- ↑ Aktor rzymski.
- ↑ Nowa Helwira — jeden z najgłośniejszych romansów J. Rousseau‘a.
- ↑ Gra słów, niemożliwa do przetłumaczenia — Le renard, znaczy lis.
- ↑ Z łacińskiego: raptus pnellae — porwanie panny.
- ↑ Figury oficerów z popularnych wodewilów.
- ↑ Jedna z najelegantszych ulic Paryża, siedziba bogatych finansistów.
- ↑ Bohater René’go, indjanin.
- ↑ Spahisi — lekka jazda, w ubiorze orjentalnym, sformułowana przez francuzów w Algierze z pośród krajowców, lecz z francuskimi oficerami.
- ↑ Le serpent — wąż.
- ↑ Klarysa Harlowe — bohaterka wspomnianej już powieści Richardsona.
- ↑ Dosłownie: skała.
- ↑ Węglarze (karbonarjusze) — wielki spisek polityczny w początkach XIX w., dążący do obalenia monarchji absolutnych na rzecz republiki, lub przynajmniej monarchii konstytucyjnych. Powstawszy we Włoszech, podobno już iw XVII w.. Węglarze, wywoławszy szereg powstań w swej ojczyźnie (w l. 1817 — 1830), rozszerzyli się na Francję, gdzie m.in. zorganizowali rewolucję lipcową, Polskę (Łukasiński, Zaliwski), Niemcy; brali udział w walce o niepodległość Grecji i Belgji.
- ↑ Miasto w dep. Oise, słynne z wyścigów konnych.
- ↑ Moda autentyczna.
- ↑ Izba parów — parowie (pares — „równi“ — t. j. królowi) — tak we Francji w 1. 1815 — 1848 nazywano izbę wyższą parlamentu, której członków, w liczbie nieograniczonej, mianował król z pośród arystokracji rodowej.
- ↑ W czasach Ludwika-Filipa, żegluga parowa była dopiero w zaczątkach.
- ↑ Hidalgos — druga (po grandach — magnaterji) klasa szlachty hiszpańskiej.
- ↑ Znana książka kucharska.
- ↑ Dziwotwór z mitologji greckiej:starzec, mogący dowolnie zmieniać się z błyskawiczną szybkością w zwierzę, roślinę, lub nawet przedmioty martwe.
- ↑ Kaliban — bohater dramatu Szekspira „Burza“ — ordynarny barbarzyniec.
- ↑ Hiszpańskie arystokratki zawsze słynęły ze skandalicznego braku wykształcenia, dochodzącego do nieznajomości zasad pisowni.
- ↑ Terminy bilardowe.