<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


EUGENJUSZ SUE
Czarny Miesiąc
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1930






CZĘŚĆ I.
I.
PRZEPOWIEDNIA.

Od zachodu wieje wściekły, zimny wiatr; czarne chmury pokrywają niebo, słońce zachodzi w krwawej aureoli, rzucając bladawe światło, smutne, jak ostatnie pożegnalnie, na granitowe skały Bretanji.
Ocean huczy, noc zbliża się powoli; zielone bałwany tracą swą matową przezroczystość, ciemnieją i stają s:ę bardziej jeszcze wzburzone — rozbijają się z hukiem i piana ich bieleje, w miarę, jak ciemność okrywa wody.
W dali od brzegu, który bałwany obsypują pienistym śniegiem, widać lekką szalupę, ginącą w nieskończoności rozigranego morza.
Niekiedy żagiel tej łupiny, miotany wichrami, schyla się, aż dotyka szczytu bałwanów, wielkich, jak góry — potem z powrotem stacza się w otchłań, potem znów wyskakuje na grzbiet fali, a za chwilę znowu spada w ciemną przepaść.
W miarę jak się ściemnia, wiatr huczy coraz mocniej i morze coraz burzliwiej się pieni. Wśród zapadającego zmroku można jeszcze dojrzeć dwóch ludzi w łodzi, która, nim dopłynie do brzegu, zostanie chyba, zdawałoby się, ze dwadzieścia razy pochłonięta przez burzliwe morze.
Jeden z nich trzyma silną ręką ster; człowiek ten nazywa się Mor-Nader, jest zaś sternikiem, z pobliskiej wyspy Sein[1].
Powiadają, że Mor-Nader ma dar przewidywania i lękają się go. Przepowiada on przyszłość, zaś przepowiednie jego są przeważnie smutne i prawie zawsze się sprawdzają. Mówi językiem poetycznym, jak język bardów Aroryki[2], których pieśni do dziś żyją.
Mor-Nader jest już stary; białe włosy, któremi wiatr powiewa, okrywają mu głowę; cała powierzchowność jego robi wrażenie szorstkie; piersi i ręce ma obnażone, twarz to dzikim wyrazie — oczy ma okrągłe, siwe, jakby nieszczęście wróżące, głos zaś jego, donośny, grobowy, rozlega się wśród burzy i huku bałwanów. Wraz z niebezpieczeństwem, grożącem łodzi wzrasta jego zapał i śpiewa smutną, złowróżbną pieśń w starem narzeczu galijskiem, które do dziś przechowało się na tym niegościnnym brzegu[3];

Evid aonn mé nam eur ket,
Meur ked aonn da vout laret

Evid aonn mé nam eur ket,
Armrev awaléh er — onn me bet.

(Nie wiem, co znaczy bojaźń, ani trwoga; mnogie lata już przeżyłem; nie wiem, co znaczy bojaźń, ani trwoga i nie straszą mnie drogi, które mam jeszcze przebyć na tym ziemskim świecie).

Drugim człowiekiem, siedzącym na przodzie łodzi, jest młodzieniec — nazwisko jego brzmi — Ewin de Ker-Elliot.
Młodzieniec ten jest panem starego zamku Treff-Harttog, który wznosi śpiczaste dachy i granitowe, potężne mury w pośrodku mgieł na szczycie samotnej Czarnej Skały.
Zamczysko to groźnie spogląda na zatokę Topielców i na rafę Konania — takie są nazwy topograficzne w tym posępnym kraju.
Ewin jest młody; wiatr miota jego czarnemi włosami; rysy ma męskie, surowe, wzrok wlepił w oblicze Starca..
Młody pan słucha ponurych pieśni Moir-Nadera, słucha ciekawie i z trwogą. Smutny, lecz przyjemny uśmiech łagodzi niekiedy posępność jego twarzy.
Sternik ukończył pierwszą zwrotkę ponurej pieśni; wówczas Ewin rzekł mu:
— Powiedziałeś mi, że teraz dowiem się o swem przeznaczeniu? Rozum mi wskazuje, że w rzeczywistości nic o niem nie wiesz, jak wogóle o wszystkiem co jest tajemnicą dla reszty ludzi — rozum mi powiada, że mnie zwodzisz, a jednak jestem tak słaby, że z niecierpliwością czekam twych słów. Dlaczego mówiłeś, że przepowiesz mi /przyszłość dopiero na morzu? Mów, mów; burza już się zbliża i będziemy musieli myśleć o łodzi, jeżeli nie chcemy, aby nas czarci wzięli.
Mor-Nader, jakby odpowiadając na pytanie Ewina, zaczął znów śpiewać:

Deuz fors pérra a chvarvezo
Pez a zo Mlet, a vezo;
Red é d’aun holl mervell tor gwes,
Kent évid arzew eun — divez.


(Cóż mię obchodzi me przeznaczenie — niepodobna cofnąć go, ani zmienić; czy śmierć imię czeka bliska, czy daleka, niepodobna mi przed nią uciec).

— A więc przepowiadasz mi bliską śmierć? — zawołał Ewin.
— A cóż to kogo może obchodzić... wszakże jestem starym cymbałem i oszustem... — odpowiedział starzec z dziką ironją.
— Mów, mów!
— Nie... przecież jestem kłamcą? nie, nie, ja nie mogę wyczytać przecież tak bliskiej śmierci z tak młodocianych rysów.... — Powiesz może...
— A gdybym powiedział: Ewinie de Ker-Eliot, módl się, albowiem za chwilę morze cię pochłonie — na coby ci się taka przepowiednia przydała... przecież wcalebyś mi nie wierzył. Lepiej ci powiem: Ewinie, będziesz żył długo, szczęśliwie, będziesz miał żonę, dobrą, jak baranek, łagodną, jak gołębica i będziesz patrzył w spokoju i radości na zabawy swych wnucząt. Takim przepowiedniom to ludzie wierzą...
I starzec znowu dziko się roześmiał.
Młodzieniec, mimo całej swej odwagi, trwożliwie spojrzał na starca; myślał, że już wpada pod wpływ jego ponurego szaleństwa i żałował, że się jemu właśnie powierzył.
— Co chcesz powiedzieć, Mar-Naderze? jeżeli rzeczywiście zagraża ani jakie niebezpieczeństwo, to wytłumacz mi, jak się należy.
Wówczas starzec zawołał straszliwym głosem:
— W jakim miesiącu umarł dziad twój, Ewinie de Elliot?
— W czarnym[4] — odpowiedział Ewin.
— A w jakim miesiącu umarł twój ojciec, Ewinie de Ker-Elliot?
— W czarnym — odpowiedział młodzieniec, drżąc mimowoli.
— A jaki teraz miesiąc mamy, jaki, Ewinie de Ker-Elliot?
— Czarny — odpowiedział Ewin półgłosem, po chwili zaś zawołał:
— Sterniku, sterniku, patrz — czy widzisz tę ogromną falę?... Czyżbyś chciał zatopić mnie, wraz ze sobą.. czyżbyś chciał teraz...
Nie mógł dokończyć; olbrzymi bałwan uderzył w szalupę, napełniając ją wodą.
Mor-Nader nie wypuścił steru, ze spokojnem czołem, z bacznem okiem, niezatrwożony ani na chwilę, wytrzymał okropne wstrząśnienie.
— Jeszcze jeden! — zawołał Ewin na widok drugiej fali, jeszcze większej. — Doprawdy, jutro ciała nasze znajdą na piasku wybrzeża.
— Tak, zapewne... zimne twoje ciało znajdą na piaszczystym sztrandzie... wodorosty obwiją twe skronie... i to będzie twój wieniec pogrzebowy... — odrzekł starzec — jeśli masz zaraz umierać, to zaraz umrzesz... czarny miesiąc zawsze będzie czarnym miesiącem...

I znowu zanucił jakąś dziwną pieśń, głośniej jeszcze, niż przedtem:

Mé wel as mor waorh émp tout,
Ken a gren am aot gant ar spont
Hen trem gwenn ewid and erc‘h gann
Em hé benn kerno a avyaut


(Wychodzi mi ima spotkanie koń morski[5],
Wszystko na brzegu drży przed nim...
Biały jest, jak śnieg, rozbija fale,
Rogi ma lśniące, jak ze srebra).


Umilkł, a ster prawie wypuścił z ręki.
Wtem nowy bałwan, jeszcze silniejszy od poprzednich, omal nie wywrócił czółna dnem do góry.
Ewin, obalony uderzeniem., podniósł się i groźnie huknął ma starca:
— Cóżto ma znaczyć — czy chcesz mnie zatopić, nędzniku?... Och, biada mi, biada! — po co ja się wdałem z tym obłąkańcem?
— Ależ nie, bynajmniej! — z ironją odparł sternik — przecież jestem tylko oszustem... przecież nie mogę widzieć iw obłokach tajemniczego pogrzebu tych, co mają wkrótce rozstać się z tym światem... nie, przecież ja nie mogę widzieć, jak śmierć ku nim ręce wyciąga... Ewinie de Ker-Elliot, czy kiedy, wpadając w otchłań, będziesz słyszał nad sobą huk bałwanów, to też nazwiesz mnie oszustem?... Ewinie de Ker-Elliot, czy widzisz, przy ostatniem światełku wieczora, ten ogromny bałwan, czarny bałwan, który leci, rycząc i potrząsając pienistą grzywą? — Oto zbliża się... huczy i mówi, grożąc: Nie, Mor-Nader nie jest oszustem, on to mnie przywołał, abym mógł wchłonąć w swe wnętrzności martwe ciało... Gdzież ono jest, o, już je widzę!...
Szał sternika doszedł do szczytu;’podniecony strasznym widokiem burzy aż do wściekłości, zaślepiony dziką dumą, gotów był poprostu do poświęcenia swego życia, byle przekonać Ewina o prawdziwości swej złowrogiej przepowiedni; Opuścił więc ster i stanął, wyprostowany, w tyle czółna.
Z rękami, założonemi na nagiej piersi, ze wzrokiem, jakby natchnionym, z czołem, groźnie zmarszczonem, zdawał się być złym duchem rozszalałego morza.
Krucha łódź, pozbawiona kierownictwa, po dwakroć stoczyła się w przepaść; rozległ się głuchy łoskot — coś białego zabłysnęło i znikło w głębokiej pomroce — to wiatr zerwał żagiel.
— Jesteśmy zgubieni! — wrzasnął Ewin.
I z rozpaczliwą wściekłością rzucił się na starca, usiłując pochwycić ster.
Szaleniec odepchnął go gwałtownie.
Zaczęła się pomiędzy nimi walka nad otchłanią, która w każdej chwili gotowa była pochłonąć ich wraz z łodzią.
Ewin zdołał ranić starca w czoło, aż mu krew popłynęła, lecz po chwili dostał taki raz w czoło wiosłem, że padł nawpół omdlały na dno szalupy. Przymknął oczy, poleciwszy się Bogu, leżąc, oczekiwał nieuchronnej śmierci w falach.
Szalupa, pozostawiona łasce Bożej, przeskakiwała tu i owdzie nad bałwanami.
Mor-Nader, z zakrwawionem czołem, z obłąkanemi oczyma, ukląkł, podniósł ręce i zaintonował jakiś ponury hymn:

Movvrangoz — lé lavar d‘i — me
Pétra c‘choavi gan, ou amé?
— Tal ann prenn — lu choavi gan in
He raoulag ru a fel d‘in
He raoulagard a yrapann net
Abék da cé enn deur tennet.

(Kruku morski, co trzymasz w dziobie?
Pewno głowę rycerza, abym mu ślepia
Wydarł, jak niegdyś on wydarł tobie,
Gdy cię pochwycił na wybrzeżu...

— Sterniku... djabelski sterniku!... Czy mię do piekła prowadzisz? — bełkotał Ewin, czując, że szaleństwo Mor-Nadera poczyna go opanowywać. — Gotów jestem umrzeć, czegóż ci jeszcze potrzeba?...
— No, co... czy oszust ze mnie... czym kogo zawiódł?... — mówi starzec, schylając pokrwawione czoło nad swą ofiarą, rozciągniętą nadal na dnie kołysającego się słabiej już czółna.
— Litości, litości... nie jesteś oszustem, bynajmniej nie jesteś!... Nim jednak zginę, ty, co wiesz wszystko, popisz się przede mną całą swą djabelską nauką — powiedz mi coto za tajemniczy portret... ta postać z czarnemi oczyma i bladem czołem, którą ujrzałem, jak widziadło i której wspomnienie ściga mnie bezustannie, jak wyrzut sumienia?
— To kwiatek czarnego miesiąca... jest to grobowy kwiatek... więcej nie dowiesz się... przed czasem... — odpowiedział sternik.
Wtem nowa fala runęła na czółno. Ewin, zalany wodą, przywalony do dna, stracił wszelką możność ruchów; łódź znowu była bliska zatonięcia.
Wtem głośniej jeszcze zabrzmiał znowu dziwaczny, ponury śpiew Mor-Nadera:

Na te louarnne tarar di — mé,
Petru c‘ hoavi gan — ou a mé?
He galon a c‘ choavi gan — i?
Oa — Ken d‘ gwiv vel ma hani...
Na te lavav d‘i — me tousek
Petru rez aré korn hereck?
Me a zo ana‘ nem laket
C’hontoz he ene da zonet...

(A ty wilku, co masz w paszczy?
Wydarłem jego serce...
Okrutne, nieczułe serce junaku...
A tobie, jaszczurko, co się dostało.
W twój chytry pysk?...
Jego dusza — oto wszystko.

Nowa góra wodna, wznosząc się z potwornym łoskotem, uderzyła na czółno, zatapiając je. Ewin uczuł, jak spada w przepaść...

II.
ZAMEK..

Całe zachodnie wybrzeże Bretanji, od Brest aż do Nantes, w ujściu Loary, jest nieurodzajne i dzikie; widok jego, chociaż chwilami prawdziwie majestatyczny, nie jest zbyt miły dla oka.
Pomiędzy skaliste przylądki Karnavan i Rar wrzyna się zatoka, zwana zatoką Topielców — dalej rozciąga się wybrzeże, albo mielizna Konających i skała Nieboszczyków. Złowróżbne te nazwy przypominają, jak niebezpieczną jest żegluga na wybrzeżach tej ponurej krainy, zwłaszcza w okresie panujących w końcu jesieni, wiatrów zachodnich w tym sensie przesąd bretończyków o czarnym miesiącu ma pewną podstawę. Krew w żyłach ścinająca scena, jaką opisaliśmy powyżej, nastąpiła właśnie w tych strasznych okolicach.
Tu i owdzie, ma szczytach ogromnych skał, tworzących brzeg Armoryki, piętrzy się jeszcze kilka średniowiecznych zamczysk bretańskich, o granitowych murach i spiczastych dachach. W pobliżu małego miasteczka Saint-Michel, wznoszącego się nad zatoką Topielców, stał, wspomniany już przez nas zamek Treff-Hartlog, starożytna siedziba baronów de Ker-Elliot — jednego z najstarszych i najbardziej poważnych rodów Bretanji.
Trudno dziś pojąć doprawdy, w jakim celu założyciele Treff-Hartlogu wystawili swą warownię w miejscu tak dzikiem i samotnem. Granitowe mury zdawały się stanowić jedną całość ze skałami — kolor miały czarny, mech je okrywał były już mocno poodrapywane. Główna część zamku — siedziba samego barona,,’wizinosiiła się pośrodku dziedzińca, iwysadzonego jodłami, i modrzewiami, niegdyś symetrycznie podcinanemi, oddawna jednak pozostawionemi samym sobie. Nad lewem skrzydłem zamku wznosiła się wysoka wieża, prawie całkowicie okryta splotami odwiecznego bluszczu; prawe skrzydło oddawna było ruiną.
Z tej strony, gmach wznosił się prostopadle nad morzem. Na trzy stopy poniżej wewnętrznego dziedzińca rozciągał się rodzaj tarasu, z którego widać było morze, skały i wąski kanał, oddzielający cyple zatoki Topielców od wyspy Sein; dalej rozciągał się już niezmierzony Atlantyk.
Posiadłości, należące do panów Treff-Hartlogu, rozrzucone były tu, i owdzie po dolinie, wpośród zielonych dębów, świeżą swą zielonością przerywających dziką monotonję niezmierzonych płaszczyzn — rodzaju stepu, jaki pokrywa całe wnętrze Bretanji poza skałami wybrzeża.
Obecny pan zamczyska; baron Ewin de Ker-Elliot, opuścił rano Treff-Hartlog i wybrał się na, wycieczkę na morze z Mor-Naderem, starym sternikiem z wyspy Sejn. Wiemy już o katastrofie, jaka zakończyła tę wycieczkę, na zamku jednak nie wiedziano jeszcze o niczem.
Było to właśnie w środku listopada 1838 roku; dzień był pochmurny, posępny. Zaczynało się już ściemniać kiedy dobry ogień, podsycany żywicznemu polanami dębowemi, płonął z trzaskiem na kominie ogromnej kuchni zamkowej.
Scena, którą teraz zamierzamy opisać, stanowiłaby wspaniały istotnie temat dla jakiegoś flamandzkiego malarza.
Ogromną izbę zamkowej kuchni, bieloną wapnem, oświecało jedno potężnych rozmiarów gotyckie okno, wysokie, a wąskie, z małych, zielonawych szybek, oprawnych w ołów. Mury izby, jak i całego zamczyska, były tak potwornej grubości, że we wnęce okna można było swobodnie postawić stół i stary fotel, wybity skórą, z olbrzymiemi poręczami.
Siedząc w tem krześle, stara Anna-Joanna, mamka pana zamku, przędła kądziel, paląc gipsową, wielką fajkę — zwyczaj, powszechny wśród starszych wiekiem niewiast Armoryki.
Ponieważ mrok już zapadał, połowa postaci Anny-Joanny zasunęła się już w cień i tylko połowę można było dostrzec na tle nawpół przezroczystego okna. Na głowie Anny-Joanny wznosił się wysoki czepek biały, mocno związany na pomarszczonem czole; gorset miała z niebieskiego sukna ze srebrnemi guzikami; spódnicę z grubej wełnianej, czerwonego koloru materji — całego tego stroju dziesiątki lat nie zmieniały.
Ciemność coraz głębiej zalegała kuchnię, walcząc ze światłem ogniska, które, drżąc, rzucało różowy blask na dębowy stół i szafę, napełnioną naczyniami fajansowemi i cynowemi, utrzymanemi we wzorowej czystości. Kilka płaskorzeźb, ordynarnej roboty, poprzybijanych gwoździami do murów, przedstawiało świętych patronów Bretanji, o dziwacznie dla francuza brzmiących imionach — świętego Gnehenoc‘a, świętego Hennoc‘a i świętego Goulvain‘a; największa zaś ze wszystkich płaskorzeźba, wymalowana z prostacką starannością, przedstawiała kapliczkę Falgout, słynną ze swego pustelnika — św. Sulënna — błogosławione to dziecię widniało na tej płaskorzeźbie w okazałej aureoli, pod spodem zaś obrazu można było odczytać słowa wielkiego maga średniowiecznego katolicyzmu — mądrego i świętobliwego Alberta Wielkiego[6]:
„Kredy Salënn wychodził żebrać po Lesnewen i okolicy, dwoma tylko słowami naprzykrzał się ludziom, bo stając w drzwi chaty, czy zamku, powiadał tylko: ave Maria — potem brał, co mu dano, powracał do pustelni i tam, u źródła, spożywał wśród modłów razowy chleb z wodą.
„W czasie największych mrozów, a mrozy w onej krainie srogie są, mały Salënn w nędznej swej, połatanej szacie, wdrapywał się dla rozgrzewki na drzewa, czepiał się gałęzi i, huśtając się, śpiewał: o Maryja, ma dziewico! — Kiedy zmarł w Bogu, znaleziono przy jego świętych zwłokach, liliję, o cudownym zapachu, na której złotem! literami było wypisane: O, Marjo!...
Reszta napisu była zatarta“.
Nie mogliśmy powstrzymać się od przytoczenia tu tego urywka jednej z najpopularniejszych z pośród niezlicznych, czasami pięknych, czasami dziwacznych legend starożytnej Armoryki — przytoczyliśmy go choćby dlatego, by zaznaczyć, że Anna-Joanna żywiła szczególne nabożeństwo właśnie dla tego świętego, w czasie zaś dzieciństwa Ewina de Ker-Elliot, uczyniła świętemu Salënnowi ślub.
Wiatr świszczał, wstrząsając oknem kuchni starego zamczyska, wielkie krople deszczu, pomięszane z gradem, biły po wątłych szybach, zdaleka zaś dochodził huk oceanu.
Anna-Joanna kilkakrotnie spojrzała z niepokojem w okno, aż wreszcie podniosła się cała i rzekła w bretońskiem, celtyckiem narzeczu, do osoby, całkowicie ukrytej w cieniu:
— Les-en-Goch, Les-en-Goch — co za czas dla naszego mabmeibrina!
— Deszcz i wicher!... Hm... Gorsze jeszcze przenosił nasz pen-kanger w lesie Menez-Chom — odpowiedział mąż Anny-Joanny — on to był bowiem — nie poruszając się ze swego miejsca.
Las-en-Goch był świetnym typem starego bretońskiego plemienia, dotąd jeszcze tak różniącego się od francuzów, silnego i nieugiętego, jak skały Artmoryki — plemienia! pełnego poświęcenia, męstwa, przesadnej pobożności, łączącej się z cudackiemu przesądami, pełnego ducha wierności, i ducha buntu, plemienia milczącego, a zarazem niezaprzeczenie pojętnego.
Siedząc przy samym kominie, Les-en-Goch palił fajkę w poważnej zadumie. Blask ogniska padał na jego twarz ogorzałą od słońca i posiekaną przez wichry i słoty Atlantyku.
Był to mężczyzna już przeszło pięćdziesięcioletni, lecz ta żywotna rasa nie wcześnie się starzeje i dotąd zachował średnią tuszę, siłę i zwinność — jedynie jego długie, czarne włosy zaczynały już siwieć. Niskie czoło, dolina szczęka silnie wystająca, oczy zapadłe, czarne i przenikliwe, nos, nieco zgarbiony, cała powierzchowność stateczna i budząca respekt, wskazywały na charakter twardy i rozważny. Założywszy nogę na nogę, zgarbił się, oparł rękę na kolanie, podbródek na dłoni drugiej ręki i powoli pykał z wielkiej fajki. Postać jego, w długim kaftanie i szerokich.spodniach, malownicza rysowała się na tle ogniska.
Wielki kundel ze śpiczastemi uszami, powalanie usiadłszy na tylnich łapach obok swego pana, delektował się ciepłem komina, niekiedy zaś, z ukontentowania, powoli i majestatycznie zamiatał podłogę długim, kudłatym ogonem.
Aby nic nie pominąć w kontrefekcie męża Anny-Joanny dodamy jeszcze, że na szyi nosił sporo relilkwij, zawieszonych na rzemyku. Twarz miał prawie bez zarostu, policzek i czoło przecinała mu głęboka blizna. Nosił zwykle niski kapelusz z ogromnemi skrzydłami, pas z czerwonej wełny i ogromne drewniane soboty — obuwie, wspólne chłopom całej Francji.
— Co za deszcz, co za deszcz! — odezwała się znowu Anna piastunka — jak nasz pan mógł wyjechać na morze w taką zawieruchę?... Ach, Les-en-Goch — nie wiem sama, ale Ewin od niejakiego czasu zgoła jakby do siebie niepodobny. Nie dlatego by, brońcie mnie wszyscy święci — aby miał stać się gorszy, niż dawniej — ale budzi jakiś posępny!...
— Les-en-Goch, co mu może dolegać?
Stary bretończyk nic nie odpowiedział tylko mocniej dym z fajki pociągnął.
— Czemu mi nie odpowiadasz nic, Les-en-Goch... widzę przecież, że i ty nad tem medytujesz?... Alle, mój Boże, co za zawierucha!... GCy słyszysz, jak morze huczy?... — dodała Anna-Joanna, dorzucając ogromną kłodę do ognia. — Mój mab-meibrin wyszedł od samego rana, a tu deszcz leje i leje — niechże przynajmniej, jak wróci, zastanie dobry ogień!
— Oho, nasz pen-kan-ger to wytrwałe panisko — kiedy leżał w lesle na ziemi, ostatni zrywał się, by się cofnąć, gdy żołnierze poczynali strzelać do nas, jak do willków.. Och, wtedy nie był smutny!...
— Dałbyś już spokój z tem wszystkiem — przerwała Anna-Joanna tonem wyrzutu. — Alboż nasz Ewin nie był raniony na tej wojnie — poco mi przypominać — alboż nie był wraz z tobą skazany na śmierć, na szczęście ułaskawiony przed dwoma laty z wami wszystkimi? Przez piętnaście miesięcy trwania tej sławnej pamięci kuanerji[7] dzień w dzień błagałam Boga i świętych jego w kościele św. Michała o zwycięstwo dla naszych i o opiekę nad naszym panem — a potem powracałam tutaj, zakrywałam głowę fartuchem i płakałam za moim wychowankiem i za tobą, Les-en-Goch.
— Och, wtedy, to Pen-kan-ger był daleko szczęśliwszy, kiedy las służył mu za schronienie! Dzień po dniu walczył... a jak wesoło szedł do ataku!... Dzielny pan z niego... dobre były — czasy...
— Dlaczego — nazywasz Ęwina pen-kan-gerem,, kiedy wojna, Bogu dzięki, dawno się już skończyła? — mówiła Anna-Joanna, zapalając mosiężną lampkę.
Bretończyk wskazał na długi karabin, zawieszony na ścianie i rzekł:
— Na wojnie, czy w pokoju, broń zawsze bronią, a naczelnik naczelnikiem.
W tejże chwili deszcz przeszedł w prawdziwą ulewę, wiatr stał się jeszcze gwałtowniejszy, a po paru minutach zawyła burza. Huk oceanu, początkowo głuchy i oddalony, zdawał się przybliżać coraz bardziej. Drzwi i okna domu drżały od huku rozigranych żywiołów.
— Jezus, Marja! Najświętsza panienko z Falgoat! — zawołała Anna-Joanna, składając ręce — święty Michale, spraw alby nasz Ewin ocalał!... Co za okropności muszą się dziać na morzu!...
— Ocaleje — odrzekł jej mąż flegmatycznie.
— Skądże wiesz o tem, z taką pewnością, kochany Les-en-Go-ch? Bretończyk zdjął nogę z nogi, początkowo nic nie odpowiedział, lecz raptem powstał, zagasił fajkę i chwycił kapelusz.
Wagw, ów wielki kundel kudłaty, również zerwał się za swym panem.
— Co, czy masz zamiar szukać Ewina? — spytała mamka.
Mąż, zamiast odpowiedzieć, schylił głowę, założył ręce z tyłu i począł spiesznie przechadzać się po kuchni w głębokiej zadumie.
Wagw chodził za nim, jakby szykując się do jakiejś ważnej roboty.
— Boże, miej nas w swojej opiece! Wszyscy święci! — wołała Anna-Joanna z coraz większą rozpaczą, — znając znaczenie każdego ruchu swego małżonka. — Widzę już zagasiłeś fajkę i przechadzasz się wielkim krokiem — znaczy, że mojemu mab-meibrin‘owi grozi niebezpieczeństwo!...
— Burza rzeczywiście straszna, a on namorzu... z Mor-Naderem! — odpowiedział stary bretończyk — posępnie.
— Jezus, Marja, Józef! Zlitujcie się nad tym, którego wykarmiłam, jak własne dziecię! — jęknęła Anna-Joanna, padając na kolana.
Les-en-Goch zdjął kapelusz, który już nałożył, ukląkł obok żony, ucałował relikwje, które nosił na szyi i począł cicho i żarliwie się modlić, zaledwie poruszając wargami.
Czyż nie jest to naprawdę wyruszające, w naszym zepsutym wieku, w roku 1838, widzieć dwoje sług wiernych, modlących się z czystego, szczerego serca, za swego pana?
Les-en-Goch uczynił ślub Najświętszej Marji Pannie i św. Brygidzie, patronce ziemi bretońskiej, prosząc je o ratunek dla Ewina de Ker-Elliot, który przecież jest baronem jenego z najstarszych zamków poświęconej im ziemi.
Wreszcie bretończyk podniósł się pierwszy, pewny siebie, bo ufał w skuteczność swojej modlitwy. Zaczął chodzić na nowo, od czasu do czasu przysłuchując się burzy, która ryczała z coraz większą wściekłością.
Kiedy niekiedy rozlegał się daleko huk przeciągły, głuchy, jak wystrzał wielkiego działa — był to huk wielkiej fali, prawdziwej ściany wodnej, spadającej na płaskie wybrzeże zatoki Topielców.
Deszcz był ulewny; ogromne krople wpadały kominem aż do kuchni — ogień zgasł i całą izbę zaległa okropna ciemność. Wreszcie wiatr przyniósł odgłos dzwonu kościoła św. Michała, zwiastujący gadzinę siódmą.
Słudzy bretońscy kochali, swego barona jak własne dziecię, to też cierpienia ich były okropne — chociaż nie objawiały się bezużytecznym krzykiem, lecz spokojną, cichą rezygnacją i powalaną prawdziwie pobożną modlitwą.
Anna-Joanna, dla zagłuszenia czemś swego niepokoju i strachu, zabrała się do przygotowania wieczerzy dla swego mab-meibrina — przystawiła do komina długi stół orzechowy i nakryła go obrusem domowej roboty, utkanym w ciągu długich, zimowych wieczorów w Treff-Hartlog, wybielonym zaś, starym sposobem, na rosie majowych nocy. Na tym obrusie ustawiła symetrycznie dwie srebrne salaterki, starożytnej, ciężkiej roboty i inne rzeczy, niezbędne dla spożycia wieczerzy przez brak znakomitego barona.
Może ktoś będzie uważał za zbyt już patrjiarchalny zwyczaj, by, bogaty przecież, baron jadał w kuchni, młody pan jednak, jak ogół panów bretońskich, mało dbając o etykietę, lubił wieczerzać wesoło przy tym wielkim kominie, przy którym w dzieciństwie słuchał cudownych legend swej mamki, albo opowiadań o walkach wandejczyków z trójkolorowymi[8], o których najciekawiej prawił stary szuan[9], ojciec Les-en-Goch‘a, Brul-Hueffle.
W czasie tych skromnych uczt, Ewin rozmawiał ze swoją mamką, dziś będącą ochmistrzynią zamku i z Lesen-Gochem, masztalerzem, ogrodnikiem i kamerdynerem zarazem.
W zaciszu tego komina, za przykładem ojca swego, Tremendara de l‘Escoet, barona de Ker-Elliot, dziedzic ziarmmku udzielił posłuchania swym dzierżawcom-wasalom. Nigdy nie odrzucił zażalenia, nigdy nie odmówił wsparcia, dni wynagrodzenia, skoro tylko żądanie było słuszne. W czasie tychże wieczerzy, wasale-rybacy, powracając z połowu, przynosili na zamek najpiękniejsze ryby, za które Ewin hojnie przepłacał, mimo upomnień oszczędnej Anny-Joanny. Wreszcie, po smacznej wieczerzy, młody baron rozsiadał się w wielkim fotelu, gdy jego mamka i stary Jakób biesiadowali dalej przy wielkim stole.
Wówczas Ewin zapalał fajkę, wlepiał wzrok w ogień i pogrążał się w ulubionych swych dumaniach, albowiem umysł jego, jak się o tem dowiemy jeszcze, szczególną miał do nich skłonność — wreszcie, około dziewiątej, przechodził do swego pokoju i zasypiał spokojnym snem w wielkiem, rzeźbionem łożu, w którem pomarli jego ojciec, dziad i pradziad.
Pan na Treff-Hartlog wiódł życie bardzo spokojne, wyjąwszy oczywiście piętnaście miesięcy, gdy mężnie wojował w Wandei na czele czterdziestu swych wieśniaków i wasali, przystawszy do sławnego powstania księżnej Berry[10].
Wybiła wreszcie godzina ósma; wiatr huczał jeszcze groźniej, a Ewina, jak nie było, tak nie było widać.
— Jak widzę, Mor-Nader może mieć słuszność... — mówił do siebie Les-en-Goch w zadumie. — Może ta stara sowa naprawdę jest wróżbitą?
— Pan Bóg tylko świętych swoich czyni wróżbitami — rzekła Annia-Joanna.
— No, nie wiem... czy ja mówię, że jego dar wróżenia pochodzi koniecznie od Boga? Czy jego mądrość pochodzi od Boga, czy od szatana... niechże ją Bóg przeklnie, jeżeliby przepowiednia jego miała się spełnić!
— Jaka przepowiednia?
Stary bretończyk wzdrygnął się.
— Kiedyś spotkałem Mor-Nadera ma wybrzeżu... Siedział na załamie skały... słońce właśnie zachodziło i pogoda była niepewna, a ten stary puszczyk śpiewał, czy też krakał:

Pa guz ann Héol, pa goeno ar mór
Me war kana, war treuz ma dor.


(Gdy słońce zapada i morze huczy
Ja śpiewam wesoło w progu mej chaty).


— Smutna to piosenka, Les-en-Goch; powiadają, że, kiedy Mor-Nader ją śpiewa, chmury ciemnieją i bałwany mocniej igrają... A może to naprawdę jaki prorok czartowski?
— Tak, słyszałem... a i dziś właśnie chmury są ciemne... Mówiłem przecież Mor-Naderowi: sterniku, uważaj, bo noc będzie zła. — ale nic na to nie odpowiedział, tylko mi wskazał na wieżę Treff-Haitlog, którą widać było zdaleka. — Co to ma znaczyć, Mor-Naderze? — pytam — w tym żamku mieszka nasz pen-kan-ger. — A sternik, po chwili milczenia, odpowiada mi: Wiatr czarnego miesiąca śmierć przynosi w ten dom. I nic więcej nie mogłem z tego złowróżbnego czarownika i wróżbity wydobyć. A to mnie trwoży...
— Dlaczego, Les-en-Goch?
Mąż Anny-Joanny zawahał się i dopiero po chwili odpowiedział cicho:
— Żono, jaki maimy miesiąc?
— Czarny...
Anna-Joanna w pierwszej chwili nie zrozumiała, o co mężowi chodzi — później dopiero, przypomniawszy sobie słowa Mor-Nadera o czarnym miesiącu, feralnym dla rodziny Ker-Elliot, wykrzyknęła ze strachem:
— Ach, rozumiem cię, Les-en-Goch! Przecież ten straszny miesiąc trwa jeszcze.
Stary bretończyk schylił głowę i zaczął przechadzać się spieszniej.
— Czarny miesiąc trwa jeszcze — powtórzyła Anna-Joanna z coraz większym przestrachem — a Ewin jest na morzu, wśród strasznej burzy... i z Mor-Naderem... Doprawdy, odpowiednie to dlań nazwisko[11]... bo człowiek bardzo złośliwy... wszyscy uciekają przed nim; sam wielebny przeor, z St. Michel, świętobliwy i uczony ksiądz de Keronëllan obiecał go wykląć, jeżeli nie zaprzestanie czarów[12].
— Szkoda, że ksiądz przeor od trzech miesięcy bawi w Paryżu; od trzech też miesięcy nasz pen-kan-ger jest smutny... a on powiedziałby mu to, czego my nie umiemy..
— Zwłaszcza, że przecież już nam sam mówił o tym tajemniczym portrecie, który powiększył jeszcze jego smutek. Les-en-Goch, czyżby za życia nieboszczyka świętej pamięci swego ojca, nie widział tego portretu?
— Nigdy.
— Ale to przecież obraz bardzo stary.
Bretończyk potrząsnął głową na znak powątpiewania i cicho odpowiedział:
— Kto wie, może ta blada postać to jakaś osoba zaczarowana...
— Niestety, Les-en-Goch! Kiedy pan pytał nas, skąd się wziął w jego pokoju ten portret, a nie umieliśmy mu odpowiedzieć — pamiętasz, jak się przestraszył i zdziwił?
— Tak, juści, że to jakieś czary, czary... — odpowiedział Les-en-Goch. — Kiedyś o zmroku, wszedłem do komnaty pen-kan-ger‘a...
— No i...
— Zdawało mi się, że oczy tej białej postaci błyszczą i ruszają się...
— Jezus, Marja!... To wróży jakieś wielkie nieszczęście. Och, mój Boże — co za straszliwie burza! Zgubione nasze dziecię, zgubione!... — krzyknęła stara piastunka z rozpaczą.
— Oby Bóg sprawił, aby ten nieczysty człowiek nie zdołał nic wyczytać w przeznaczeniu naszego bogobojnego pen-kan-ger‘a!
— Tak, tak... chyba Bóg nie pozwoli, aby taki pan zginął od czarów — odpowiedziała Anna-Joanna, schylając głowę, ażeby lepiej móc się wsłuchiwać. — Och... zdaje mi się, że ktoś idzie... to on, to on napewno! Bądźże błogosławiona, Najświętsza Panienko, bądź pozdrowiona, święta Brygido... nie opuściłyście mego dziecięcia, za którem was błagałam!
I Anina-Joanna padła na kolana, składając kornie ręce.

Les-en-Goch podbiegł ku drzwiom, które po chwili rozwarły się i do kuchni wszedł pan zamku, baron Ewin.

III.
POWRÓT.

Na pierwszy rzut oka, postać Ewiina nie sprawiała ujmującego wrażenia. Czarne gęste włosy, spadające ma czoło, gęste, krzaczaste brwi, czarna broda, którą zapuścił w czasie wandejskiej wojny, nadawały jego obliczu srogi wyraz — jedynie łagodne spojrżenie i poważny, słodki uśmiech czyniły tę surową postać bardziej ujmującą.
Strój, jakiego używał barom podczas morskich wycieczek, nie różnił się od zwykłego stroju majtków i rybaków tej części Francji: spodnie miał szerokie, z żaglowego płótna, kurtkę z grubej wełny, z kapturem — w tym też ubiorze wszedł do kuchni. Mimo ulewnego deszczu nie spuścił kaptura; był blady, włosy na czole miał pozlepiane i zmoczone; z ubrania woda ciekła mu strumieniami.
Wchodząc, z pośpiechem zamknął drzwi za sobą, jakoby go ktoś ścigali.
Wszedł tak gwałtownie, przytem postać jego zdradzała taką trwogę, że Les-en-Goch aż chwycił za karabin.
— Co się stało, jaśnie wielmożny baranie? — wrzasnął stary bretończyk, biegnąc ku swemu pen-kan-ger‘owi.
— Najświętsza Panienko z Falgoat! Czyżby jaśnie panu groziło jakie niebezpieczeństwo?... — załamała ręce Anna-Joanna.
Słowa te, zdaje się, przywróciły Ewinowi przytomność; rozejrzał się dokoła, dotknął ręką czoła, jakby zawstydzili się dziecinnego przestrachu. Usiłując się uśmiechnąć, rzekł do Les-en-Gocha:
— Zgadnij, kogo tu nie wpuszczę?
Bretończyk spojrzał ze zdziwieniem; Ewin uśmiechnął się jeszcze i dodał z wymuszoną wesołością, spuszczając zasuwkę:
Mnich czerwony mnie ścigał.
Mimo tego żartu, wciąż wyglądał, jakby nie mógł jeszcze przyjść do siebie.
— I czy pana dopędził? — zapytał bretończyk z całą powagą, święcie przekonany o możliwości podobnego spotkania. — Spójrz, wielmożny baronie, przecież masz spodnie krwią zbroczone!
— Najświętsza Panienko, święta Brygido... nasz pan raniony... moje dziecię! — wykrzyknęła Anna-Joanna, chcąc rzucić się w objęcia swego młodego pana.
Ewin, po raz pierwszy chyba w życiu, odsunął delikatnie starą piastunkę i, nie odpowiedziawszy jej ani słowa, usiadł przy ogniu.
Stary szuan, także w milczeniu, długo przyglądał się krwawym plamom na ubraniu Ewinia, zmytym już mocno przez wodę; wreszcie rzekł z wielką ulgą do żony:
— To nie jego krew... chodzi dobrze i niepodobna, by był ranny w nogę.
— Bogu dzięki, jeżeli to nie jego krew... może jakiego wroga przyszło mu pokonać — rzekła Anna-Joanna i przeżegnała się.
Ubranie Ewina było tak przemoczone, że dłuższy czas drżał z zimna.
— Może zechce pan zmienić ubranie? — spytała go piastunka.
Ewin jakby nie dosłyszał; wówczas Anna-Joanna zbliżyła się doń i powtórzyła pytanie, kładąc zaś lekko rękę na ramieniu Ewina, dodała:
— Niepodobna przecież, żeby pan pozostawał dłużej w tych sukniach, zupełnie przemoczonych... Co za straszny deszcz!...
Po kilku jeszcze chwilach posępnego milczenia, Ewin ocknął się wreszcie i rzekł, jakby sam siebie chciał uspokoić:
— Jeżeli listopad nazywają miesiącem czarnym, to maj nazywają miesiącem kwiatów... Trzeba mieć kapuścianą głowę, żeby się tak lękać... Czyż nie wyszedłem cały z największego niebezpieczeństwa?.. Jeżeli Mor-Nader jest warjatem i to kiepskim, to jeszcze z tego nie wynika, żeby miał być czarnoksiężnikiem... Dalej, Anno-Joanno, daj mi wieczerzę — dodał po chwili, prawie zupełnie już ochłonąwszy ze wzruszenia — a potem jeszcze mi przyszykuj trzy czary wina grzanego — wypiję z tobą i z Les-en-Goch‘em.
— Wypijemy za twoje zdrowie i szczęśliwy powrót, jaśnie wielmożny baronie! — ucieszył się szczerze bretończyk.
— Ale też w takim czasie puszczać się na morze! Na morze... i to jeszcze z tym Mor-Naderem... Najświętsza Panienko z Falgoat! — lamentowała jeszcze Anna-Joanna, krzątając się nad przygotowaniem wieczerzy.
Nazwisko sternika przykre wywarło na Ewinie wrażenie; twarz jego zasępiła się na nowo, ale silił się na wesołość.
— Przeciwnie, moja kochana, na morzu zawsze lepiej z czarownikiem, który powiada, że go z burzą djabli swatają. Przyznam zresztą, że dziś pani burza niezbyt łaskawie potraktowała swego oblubieńca, skoro go wygrzmociła do krwi.
— Aż do krwi, panie baronie?
— Alboż nie zauważyłeś śladów na moich spodniach... to właśnie...
— Tak, panie.
— Widzisz, Les-en-Goch; maszt nam się złamał, a kiedyśmy chcieli podnieść go, ogromny bałwan uderzył w łódź; Mor-Nader potoczył się i... i... Skaleczył się w czoło. Szczęściem mniej krwi utracił, niż bólu doznał.
Chociaż Ewin mówił to z wielką pewnością, lecz, nie przyzwyczajony do kłamstwa, jąkał się okropnie.
— Więc pan baron był w łodzi sam jeden... z Mor- ader‘em?
— Alboż potrzebowaliśmy pomocy? Od jakiegoż to czasu ja i Mor-Nader nie jesteśmy zdolni do kierowania taką łupiną z orzecha?
— I Mor-Nader w taką pogodę powrócił sam na wyspę Sein?
— Nie, nie... — odpowiedział Ewin z pewnem pomieszaniem. — Wysiedliśmy w Kerer; Mor-Nader przenocuje zapewne u Legal‘a, rybaka.
— Więc jest pan pewny, panie baronie, że ten... spędzi noc u Legal‘a?
— Nie ze wszysitkiem... jednak tak sądzę — odpowiedział Ewin z niecierpliwością; później zaś dodał jeszcze — no, mój stary towarzyszu broni, pozwól mi zrzucić te suknie, które(ważą conajmniej sto funtów i których, jak ci mówiłem, czerwony mnich[13] dotknął.
Les-en-Goch zbyt głębokie miał uszanowanie dla swego pen-kan-ger‘a, aby mu się miał naprzykrzać pytaniami co do przyczyny przestrachu, jaki zdradzał Ewin przy wejściu do zaimku.
Zaraz po wieczerzy Ewin udał się do swego pokoju i starzy słudzy pozostali w kuchni sami.
Les-en-Goch, zamyślony, w milczeniu palił fajkę przy kominie.
Anna-Joanna, wiedząc, że napróżno byłaby usiłować wszcząć rozmowę, kiedy mąż duma, usiadła smutna przy kominie, bo tajemne przeczucie mówiło jej, że mab-mei-brin, musiał walczyć z innem jeszcze niebezpieczeństwem, prócz burzy.
Nagle Les-en-Gach zgasił fajkę, schował ją do kieszeni, podniósł się, wziął karabin, obejrzał zamek i powoli skierował się ku wyjściu z kuchni.
Już mając wyjść, zatrzymał się, przystanął i, po chwili rozwagi, położył karabin z powrotem na miejsce i znowu wpadł w zamyślenie.
Anna-Joanna nie spokojnie patrzyła na przygotowania męża; odgadła jego zamiar.
— Les-On-Goch,, czy chcesz iść do rybaka Legal‘a, dla ukarania Mr-Nadera? Och, nie czyń tego, proszę cię... jeżeli działał na szkodę naszego pana, sann Bóg go za to ukarze.
Bretończyk, zdziwiony domyślnością żony, odrzekł powoli:
— Człowiek jest i winien być narzędziem woli Bożej i kary.
— Les-en-Goch — zawołała Anna-Joanna z przestrachem — ale chyba nie będziesz zabijał Mor-Nader‘a!... Niech sobie będzie winny, albo niewinny, ale daruj mu, tym razem przynajmniej!
— Nie wiem — Odpowiedział bretończyk.

Anna-Joanna poszła pod drzwi pokoju Ewina, żeby się przekonać, czy już śpi; nie dosłyszawszy żadnego szmeru, powróciła do kuchni, gdzie mąż jej modlił się na klęczkach, uklękła przy nim i wkrótce głębokie milczenie nocy zaległo stary zamek Treff-Hartlog.

IV.
BARON DE KER-ELLIOT.

Przerwiemy na chwilę opowieść o dalszych wydarzeniach, aby poświęcić trochę miejsca na scharakteryzowanie dziwacznej natury młodego pana na Treff-Hartlog‘u; później też opowiemy, w jaki sposób wydobył się z niebezpiecznej sytuacji w łodzi, wśród burzy, z obłąkanym sternikiem.
Ewin, jedyny syn Tremadona, barona de Ker-Elliot, utracił matkę bardzo wcześnie; wychowanie naszego bohatera powierzył ojciec Annie-Joannie, która wywiązała się ze swych obowiązków z poświęceniem i czułością. Kiedy Ewin doszedł do wieku, w którym należało pomyśleć o jego edukacji, baron zaprosił na zamek księdza de Keronëlen, dawnego porucznika dragonów królewskich, który zamieniwszy pałasz na kropidło, został plebanem, tytułowanym w Bretanji rektorem, parafji św. Michała w sąsiedniem miasteczku i zażywał wielkiej sławy i powagi z powodu swej, rzadko spotykanej w Bretanji, uczoności. Oczywiście, o uczoności tego światłego męża wiele dałoby się powiedzieć, jednakże księżyna istotnie łączył ze zdrowym rozsądkiem stały, dzielny charakter oficera i rzadkie przymioty serca i duszy. Elewa swego nauczył czytać i pisać, mówić jak się należy po francusku, wreszcie zaś arytmetyki na tyle, aby mógł się obliczać ze swoimi dzierżawcami; do tego dołączały się chaotyczne wiadomości z dziedziny historji, polityki i św. teologji, jako też wszelkich możliwych nauk.
Chociaż wykształcenie szkolne Ewina, jak i ogółu podobnych jemu panów bretońskich, było porządnie zaniedbane, jednakże wychowanie jego moralne i fizyczne udało się mentorowi cudownie; odkrywszy bowiem w dziecięciu odraził moc ciała i charakteru, oraz szlachetność i wzniosłość duszy, zrobił zeń, bez trudu zresztą, człowieka szczerego i wspaniałomyślnego, równie mężnego, jak silnego ciałem. Jak każdy szlachcic bretoński starej daty, od kolebki wpojoną miał szczerą, przesądną pobożność, instynktowny rojalizm — zasady religijne i polityczne, które dadzą streścić się w dwóch wyrazach: Bóg i król.
Stary baron, umierając, zalecił synowi, aby kościół szanował, był wierny prawowitemu monarsze, nienawidził „jakobinów“ i bonapartystów, był dobry i sprawiedliwy dla poddanych i żeby nigdy nie jeździł do Paryża, gdzie narazić się może na zgubienie i duszy i ojcowizny.
Ewin święcie wypełniał ostatnią wolę ojca. Gdy nadszedł rok 1830 i w Bretanji zaczęło się zbierać na wojnę domową, Ewin poszedł za przykładem ojca, dawnego naczelnika szuanów z lat Wielkiej Rewolucji i poszedł popierać prawowitego monarchę[14] na czele czterdziestu ludzi ze swego majątku. Wyszli, śpiewając dawną pieśń szuanów, pełną swoistej, rycerskiej poezji, naiwnej, energicznej i pełnej pobożności:

Er re Goch huyer mère
Hed nager er ported... etc.

(Starcy i dzieci, niezdolne do broni
Rano i wieczór niech się modlą szczerze
By Bóg, co cnotę i niewinność słoni,
Poszczęścił szaunów wierze... i t. d.).


Przez; cały czas powstania, Ewin walczył nieustraszenie na czele małego oddziału, który utrzymywał własnym sumptem. Gdy już niefortunna wojna dobiegała do końca, ścigany, jak wilk, skazany zaocznie na śmierć, ukrywał się z wiernym sługą, Les-en-Goch‘em wśród gęstych lasów Armioryki.
Po czterech miesiącach tułaczego życia, doczekał się amnestji — wtedy mógł powrócić do domu, okryty chwałą, bo w niejednej potyczce z „konstytucyjnymi“ okazał odwagę i zimną krew.
Wreszcie mógł już powrócić do dawnego, spokojnego trybu życia; czas jakiś żałował awanturniczego, junackiego okresu swego życia, jako młody i lgnący do wszystkiego, co tchnie niebezpieczeństwem i rycerstwem; jednak ten wojowniczy zapał gasł w nim pomału pośród słodyczy samotności. Rzecz dziwna w naszym wieku — Ewin widział szczęście w ciszy i samotności i cały pierwszy rok po ruchawce upłynął mu spokojnie w starem zamczysku.
Ewin mógł bądź oddawać się miłym dumaniem, bądź też podziwianiu cudów natury. Często noc go zaskoczyła, gdy szczęśliwy, wzruszony widokiem zapadającego w niezmierzony ocean słońca, w czasie pięknych, choć rzadkich tu, letnich wieczorów, słuchał starych pieśni bretońskich, tak drogich każdemu synowi Armoryki.
I tak zmierzch następował po dniu, noc po zmierzchu, a młody baron siedział jeszcze na skale, mając oczy, przepełnione łzami i czując rozrzewnienie, zbyt głębokie, by je opisać.
Powracając wolnym krokiem do starego zamczyska, podziwiał gwiaździste niebo, oddychał rozkosznie wonią kwiatów, które każdemu bretończykowi tak są przyjemne.
Przybywszy wreszcie ido Treff-Hartlog, Ewin zasitawał przychylnych sobie służących, ogień, trzeszczący wesoło na kominie, gotową wieczerzę i starą piastunkę, niespokojną, czy potrawy przypadną mu do smaku. Później mógł dumać swobodnie przy kominie, aż wreszcie zasypiał spokojnym snem pod dachem przodków.
Niekiedy, dosiadłszy konika z gór Arrez, małego, lecz pełnego siły i ognia, odbywał długie wycieczki po kraju, unikając tylko miast, jak Pont-Croix i Kemper, albowiem nie lubił huku i gwaru. Najczęściej harcował po niezmierzonych stepach, po równinach, pustych, jak wyschłe morze i jak morze pełnych wrażeń.
Czasami znowu polował — terenu do polowania miał dosyć w tym kraju, pełnym lasów, błot, dróg nieprzebytych, poprzerywanych rowami; dzięki swej sile i zręczności, powracał prawie zawsze z torbą, pełną zwierzyny, poprzedzany przez dwa wierne psy myśliwskie: Cyfnerth‘a i Bilnewin‘a.
Na podstawie tego szkicu o życiu młodego barona, de Ker-Elliot, mógłby ktoś sądzić, że był to człowiek zdolny jedynie do ćwiczeń fizycznych, a przecież trudno znaleźć umysł bardziej ruchliwy, bardziej poetyczny, niż umysł tego młodego szlachcica, mimo jego małego wykształcenia.
Ewin, tak był czuły na piękno natury, że śmiało możemy go nazwać poetą, mimo, że wierszy nie pisał; wiemy bowiem, że zaledwie czytał i pisał poprawnie — był atoli poetą dzięki wzniosłości ducha i poczuciu piękna, dzięki swemu zamiłowaniu do samotności, w której źli stają się jeszcze gorszymi, lecz dusze czyste oczyszczają się ostatecznie, wielkie bardziej jeszcze rosną.
Był on wreszcie poetą przez swą sympatję do ludzi prostych, nieoświeconych, lecz pełnych sił duchowych — i przez wstręt instynktowny do wszystkiego, co tchnęło zepsuciem i upodleniem, jakich ogniskiem są wielkie miasta.
Żyjąc w spokoju i zadowoleniu pomiędzy poczciwymi rybakami i rolnikami, Ewin zgoła nie odczuwał skłonności do przestawania z młodzieżą miejską, której brudne zabawy i hałaśliwa wesołość odrazę budziły w tej poważnej i czystej duszy, ilekroć z tym światem się zetknął.
Dobroć, szczera wspaniałomyślność barona de Ker-Elliot, pomimo jego samotnego trybu życia, tak były głośne w całej okolicy, że nie miał nieprzyjaciela; nawet urzędnicy i zwolennicy rządu przebaczyli mu jego zachowanie się podczas awantury wandejskiej; nawet jego skłonności do samotności często uważanej za objaw dumy, nikt nie odważał się tłumaczyć w niekorzystny dlań sposób — nazywano go nawet filozofem.
W jaki sposób umysł, tak zdolny do przejmowania wrażeń, był jednocześnie tak zdolny do przechodzenia z jednej ostateczności w drugą? W jaki naprzykład sposób mógł łączyć swą wrażliwość i uczuciowość, z rządkiem męstwem i energją? Skąd tyle delikatności uczuć mogło się rozwinąć pod szorstką korą tego, mimo całej swej średniowiecznej pańskości, wieśniaka? Jakim sposobem, nie przeczytawszy w całem swem życiu ani jednego wiersza, prawie, jak wogóle nie przeczytawszy prawie niczego, mógł tak nagle unieść się o własnych siłach w nieskończoności dumania i poezji, nie poezji pisanej, ale poezji myśli? Skąd zaczerpnął tę skłonność do życia samotnego, którego mu nie zostawił przecież w spadku po sobie ojciec, dobry myśliwy, dobry do bitki i do wypitki — skłonność do życia spokojnego, od którego przecież samo wychowanie, wspólne całej szlachcie bretońskiej i półtora roku wojaczki powinny go były odstręczyć? Zamiast wyjaśniać teraz wszystkie te zawikłane sprzeczności, opowiemy o pewnym fakcie z jego życia, na nieszczęście bardzo prawdziwym.
Przykro jest zastanowić się, że skłonności duchowe, podobnie jak namiętności zmysłowe, im bardziej się je podnieca i zaspakaja, tem mocniej się rozwijają; im więcej są rozwinięte, tem więcej wymagają; stąd wynika, że muszą prowadzić w końcu do zbytku, przesytu, zniechęcenia, prowadzących z kolei do smutnych katastrof.
Jeżeli chodzi o rozpadanie wyobraźni, stara ta, ogólnie uznana, jaskrawiej jeszcze i tragiczniej występuje.
Życie młodego pana Treff-Hartlog‘u aż do niedawna spokojne i powabne, powoli zaczęło ulegać głębokim zmianom. Bywa tak niekiedy, w poranek gdy niebo jest czyste, roztacza najpiękniejszy lazur, bez najlżejszej chmurki... a jednak, powoli, prawie niewidzialnie, wznosi się jakby dym, niebo ciemnieje powoli, a wreszcie chmury gromadzą się za chmurami i nadchodzi burza...
Nic prostszego, nic bardziej ludzkiego, nad przyczynę przełomu w życiu Ewina.
Pewnego dnia odczuł, że samotność ciężyć mu poczyna. Zmuszony do skupienia wrażeń w samym sobie, zaczął żałować, że nie ma przy sobie ani jednego, przyjaciela, ani jednego umysłu, podobnego do jego, ani jednej duszy poetyckiej, z którą mógłby się dzielić swemi uczuciami. Smutek ten doprowadził go do wytworzenia sobie w myśli istoty idealnej — jednego z pięknych urojeń młodzieńczej myśli.
Nie mówiliśmy dotąd o roli, jaką w życiu duchowem Ewina odgrywała miłość — albowiem nieliczne spotkania, z nimfami w gorsetach i bez trzewików, niegodne są przecież tego miana.
Sąsiedzi, których spotykał, pytali go niekiedy z uśmiechem:
— No i kiedy się ożenisz, panie Ewinie?
— Nigdy chyba — odpowiadał młody baron. — Jestem za, dziki i zanadto cenię swą wolność, abym miał kiedykolwiek myśleć o ożenku.
Tak szczery i otwarty zawsze Ewin, w tym wypadku nie mówił prawdy. Od niejakiego czasu nie było dnia jednego, w którymby nie marzył o jakiemś cudownem małżeństwie, czy o związku, jaki sobie uroił; tylu atoli wymagał od swego ideału przymiotów i wdzięków, że w rzeczywistości był to ideał nie do znalezienia. Te same przyczyny, dla których stronił od wesołych, lecz zbyt pustych i prostackich zabaw sąsiadów, wywoływały jego antypatję do prowincjonalnych panienek, wśród których łatwo mógł wyszukać żonę.
Znaczny majątek Ewina, jego znakomite nazwisko, szanowane w całej Bretanji, jego czyny rycerskie, będące dotychczas dla większości jego ziomków przedmiotem sympatji, jego powszechnie znany, szczery, zacny charakter sprawiały, że wielu z pośród panów okolicznych chętnie widziałoby go, jako swego zięcia. Dawny jego nauczyciel, ksiądz Keronëllen, już próbował go swatać, między innemi, najpierw z jedną, potem z drugą bogatą dziedziczką Quimper, z któremi pan Treff-Hartlog‘u zapoznał się przypadkowo przed rokiem na pojednaniu[15] w Falgoat.
Chociaż obie te panienki były istotnie bardzo miłe, dobrze urodzone i wychowane, tak mało przecież odpowiadały marzeniom Ewina, że, jak zwykle, wymówił się od zrobienia wyboru swoim wstrętem do małżeństwa.
Przez długi czas pan de Ker-Elliot zaprzątał głowę wypracowaniem obrazu wymarzonej piękności: codziennie dodawał jej jakiś nowy wdzięk i rozmaite przymioty; obok cudownej piękności chciał widzieć w swym ideale różne talenty; tworzył w wyobraźni charakter łagodny i silny zarazem, duszę czułą, poetyczną, zdolną do odczucia całej wspaniałości natury. Jednem słowem, ideał dziewicy, wytworzony przez jego fantazję, musiał być podobnie, jak on, rozmiłowany w spokojnej, radosnej samotności dwojga osób.
Takim był twór poetycznych marzeń Ewina — jak prawdziwy artysta potrafił go wzbogacić wszystkiemi skarbami serca, duszy i umysłu — był to prawdziwy ideał.
Dopóki to szczególne urojenie było jedynie grą wyobraźni młodego zapaleńca, śliczne to widziadło mile zajmowało go w jego osamotnieniu, gdy jednak powoli myśli, początkowo przyjemne, stały się cierpkiemu, zasmucił się okropnie i mówił sam do siebie:
Dlaczegóż dotąd podobnej kobiety nie ujrzałem nawet?
Stopniowo myśli jego stały się gorzkie i mówił sobie: gdybym nawet spotkał taką kobietę, nie mógłbym marzyć o jej posiadaniu!
— Jakże jestem nieszczęśliwy — mówił sam do siebie — życzenia moje są tak wielkie, że się ziścić nie mogą, gust mój stał się tak zępsuty, że nie wystarczy mi szczęścia zwyczajnego — zawsze będę wzdychał za czemś więcej — a przecież to, czego pragnę, przekracza nieskończenie moje możliwości, to zaś, co jest dla mnie możliwe, wydaje mi się niegodnem!
Urocze i spokojne obrazy, które przedtem były dlań tak miłe, teraz zaczęły go nudzić. Teraz szukał burzliwych wieczorów tak, jak przedtem wschodzących, spokojnych poranków, które podnosząca się jutrzenka krasiła karminem i lazurem; stał się nieczuły na piękność łąk, na których połyskiwała się rosa; nie lubił już obszernych, porosłych krzakami przestrzeni, na których ciepły wiatr powiewał, nie szukał szmeru strumieni, które mruczały pod wierzbami i odbijały w sobie srebrne blaski letniego księżyca w pełni.
Pan na Treff-Hartlog nie chodził już więcej, by siadać na szczytach skał i podziwiać blask zachodzącego słońca i patrzeć, jak zbierające się chmury, grożące burzą, płoszą rybaków z powrotem do zacisznych portów.
Dziś doznawał dzikiej przyjemności, słuchając, jak ocean u stóp mu huczy, patrząc jak spienione bałwany biją w piaszczyste wybrzeże zatoki Topielców, rozlewając się daleko po sztrandzie. To znów ścigał okiem gęste chmury, pędzone przez huragan, które, fantastycznie oświetlone blaskiem księżyca, wydawały się w jego bladem świetle wojskiem widziadeł, kawalkatą demonów, pędzącą na skrzydłach burzliwego, zachodniego wiatru.
Napatrzywszy się tym okropnym obrazom, Ewin powracał do Treff-Hartlog zziajany, zmęczony; czuł, juk sam mówił, burzę w swej duszy.
Macierzyńska pieczołowitość Anny-Joanny, ciche poświęcenie Les-en-Goch‘a, uspakajały nieco gorączkowe wzruszenie młodego pana. Nim wszedł do swego pokoju, powolnym krokiem przechadzał się po niezamieszkałej części zamku, słuchając z nieokreśloną trwogą, jak wicher huczy po pustych komnatach.
Potrzeba wzruszeń i ta czarna melancholja osłabiły umysł Ewina i rozwinęły w nim i tak już wrodzoną mu jak każdemu bretończykowi nawet najwyższego rodu, wiarę w cudowność.
W całej okolicy mówiono z pewną trwogą o magicznych siłach Mor-Nadera, ponurego sternika z pobliskiej wyspy Sein i Ewin nie mógł opanować chęci zapoznania się z nim i szukania jego rad. Stary sternik, w rzeczywistości doprowadzony własną przesądnością prawie do obłąkania, prorokował mu o fatalnym wpływie czarnego miesiąca, od wielu pokoleń zgubnego dla rodziny panów zaimku Treff-Hartlog.
Widzieliśmy już, jak półobłąkany wiejski mag, dla dowiedzenia prawdziwości swych ponurych przepowiedni, nie zawahał się przed narażeniem swej ofiary na śmierć.
Mimo tych, rosnących coraz bardziej dziwactw, mało zresztą rażących w potwornie przesądnej Armoryce, Ewin zachował całkowicie dawną dobroć, łagodność i szczerość, a nawet miłosierdzie jego dla nieszczęśliwych i dobroczynność rosły w miarę wzmagania się jego wewnętrznych cierpień. Natomiast urojenia jego poczęły przechodzić poprostu w jakąś nieuleczalną chorobę, zwłaszcza pod wpływem pewnego osobliwego wypadku.
Treff-Hartlog nie obfitował w przedmioty sztuki; trudno zaliczyć do takowych niekształtne, choć kosztowne swym materjałem naczynia srebrne, tudzież szpetne bohomazy, uwieczniające na ścianach świętych patronów ziemi bretańskiej i przodków pana zamku. Jednakże do pokoju Ewina zabłąkało się w tajemniczy sposób stare malowidło, nawpół już zniszczone, lecz rzeczywiście wartościowe; przedstawiało ono prześliczną kobietę.
Na tle prawie czarnem odcinała się twarz blada, którą prawie zupełne zatarcie się pierwotnego kolorytu czyniło jeszcze bledszą; ramiona postaci przykrywała różowa tunika, której ślady zaledwie można było dostrzec; na skroniach zwijały się w pukle brunatne, gęste włosy — reszta zaś nikła zupełnie w ciemności tła. Z całego portretu w najlepszym stanie zachowało się czoło i oczy: czoło wysokie, dumne, o białości i twardości kararyjskiego marmuru — oczy czarne, wielkie, cudownie piękne, mimo ich wyrazu, złośliwego i zuchwałego. Rysów reszty twarzy: nosa, ust, podbródka, raczej trzeba się było domyślać, niż je dostrzec; portret sprawiał wrażenie bardzo starego.
Malowidło to niesamowite zrobiło wrażenie na młodym marzycielu: Ewin odrazu nadał wymarzonej przez siebie istocie wyraz twarzy tego portretu; nawet rysy twarzy, mocno zatarte, cudownie odpowiadały gorączkowym rojeniom jego chorobliwej imaginacji.
Codziennie, kładąc się spać i wstając, Ewin zawsze pierwszem spojrzeniem szukał tych wielkich oczu i białego czoła.
W tym nastroju, W jakim ¡znajdował się pan Treff-Hartlog, najmniejsza okoliczność przybiera charakter cudowny, prawie nadnaturalny. Czy stosunkowo późno zwrócił na to malowidło uwagę, czy też umieszczono je w jego pokoju w ostatnich czasach dopiero, bez jego wiedzy, dość, że Ewin był przekonany, że za życia ojca nigdy tego kontrefektu nie widział i zgoła nie miał pojęcia, skąd ten obraz wziął się w jego pokoju, tembardziej, że napróżno wypytywał o to i Les-en-Goch‘a i Annę-Joannę; wierni słudzy nie umieli nic mu wyjaśnić, a ich odpowiedzi, jak i ich zdumienie, połączone ze strachem, zdwoiły ciekawość młodego pana.
Tajemniczy obraz malowany był na drzewie; Ewin obejrzał go pilnie i, po długich oględzinach, zdołał dostrzec u spodu jakiś, prawdę już zatarty, napis, z którego jeden tylko wyraz pozostał czytelny... — listopad... Wzdrygnął się — jakim cudem. znajduje na tym obrazie nazwę złowrogiego czarnego miesiąca — zgubnego dla jego rodu?... Pomyślał, że może dawny jego nauczyciel, pleban z parafji św. Michała, zdołałby objaśnić mu tę niesamowitą tajemnicę; niestety, pleban od trzech miesięcy bawił w Paryżu, to też Czarna melancholja jego ucznia zdążyła przez ten czas poczynić zatrważające postępy.

Takim był stan Ewina w chwili, gdy rozpoczynamy niniejszą powieść.

V.
REKTOR.

Nazajutlz po dniu, w którym Ewin de Ker-Elliot cudem nieledwie wydobył się z tak groźnej przygody, ksiądz de Keronēllen, pleban parafji ś-go Michała, wysoki i krzepki starzec, ex-ofrcer w sukni duchownej, jechał stępa na małym, siwym komiku po stromej drodze, prowadzącej z małego, zapadłego miasteczka, do zaimku Treff-Hartlog.
Wiatr wczorajszy już ustał, lecz zimna i wilgotna mgła dalej rozciągała ciemny całun nad całą okolicę; morza nie można było dojrzeć i tylko huk bałwanów zdradzał jego bliskość.
Ksiądz de Keronēllen śpiewał głosem, donośnym bardziej, niż harmonijnym, przepisane Kanonanen ar Belek ferbonnet[16]: modlitwy księdza w podróży, który tak się zaczyna:
„Słuchaj, pobożny plebanie biskupstwa Vannes[17], w imię wiary wyszedłeś ze swej siedziby; ciało twoje daleko jest od niego, lecz myśl o niej nigdy nie opuści twego serca“...
Ksiądz, dawny wiarom, surowo wypełniał powinności swego stanu; jednakże dotąd nie mógł wyzbyć się sposobu wyrażania się, właściwego stanowi żołnierskiemu — jeżeli też dobremu księżynie wymknęła się z ust jakaś niewłaściwość, i to zazwyczaj gruba, mało licująca z obecnym jego świętobliwym stanem, zwykł był zaraz dodawać, jakby dla usprawiedliwienia: ach, do stu par djabłów... znowu to żołnierskie przyzwyczajenie!... Zresztą, zarządzał swą parafją roztropnieli owieczki bardzo go kochały. Fizjonomja męska i otwarta odrazu uprzedzała o jego charakterze, o dobrem sercu i szczerej życzliwości dla wszystkich. O jego sławie, jako męża światłego, sławie, mocno zresztą bezpodstawnej, pisaliśmy już poprzednio.
Pleban trzymał się na koniu mocno — odrazu można było dostrzec, że człowiek ten w swej młodości więcej miał do czynienia z koniem, niż z zakrystją, żołnierka objawiała się we wszystkich jego ruchach.
Dotarłszy wreszcie do bramy zamkowej, mocno szarpnął za kołatkę.
Ukazał się Les-en-Goch; pozdrowił go z uszanowaniem, i wziął konika, aby go wprowadzić do stajni i nakarmić.
— Czy Ewin w domu? — zapytał kapłan, który zawsze nazywał swego dawnego ucznia poufale po imieniu.
— Jest, wielebny księże proboszczu. Pen-kan-ger ucieszy się bardzo, żeście zawitali po tak długiej podróży najpierw do niego.
— No, a co tu nowego słychać... od czasu jak stąd wyjechałem? — zapytał ksiądz, który, jak już wspomnieliśmy, wyjechał do Paryża właśnie w chwili, gdy czarna melancholja Ewinia już zaczynała występować.
Les-en-Goch smutnie potrząsnął głową.
— Więc jest w takim samym stanie, w jakim był, gdy odjeżdżałem? — zapytał ksiądz.
— Och, o wiele gorszym, księże proboszczu; o wiele gorszym...
— Czy który z sąsiadów go nie odwiedzał ostatnio?
— Nie, księże proboszczu... Wczoraj ja i Anna-Joanna byliśmy w czasie burzy okropnie zaniepokojeni o naszego pen-kan-ger‘a.
— Jakto... a cóż on takiego robił w czasie tej burzy, od której cała moja plebanja trzęsła się od dachu aż do fundamentów?... — Od dziesięciu lat nie widziałem takiej nawałnicy... No, ale mów, cóż takiego stało się podczas tej burzy?
— Pen-kan-ger był na morzu...
— Jezus, Mar ja! oszalał, czy co! — zawołał proboszcz, łapiąc się za głowę.
— Na morzu, tak... i z tym... Mor-Nader‘em — dodał stary sługa.
Twarz proboszcza zasępiła się.
— Z tym... bałwanem?... I to pomimo wieści, jakie o tym starym puhaczu krążą?... To źle... to rzeczywiście źle.
— Tak, tak, to bardzo źle, księże proboszczu. Mor-Nader jest bardzo ¡złośliwy... przytem... więcej wie o przyszłości, niż na dobrego chrześcijanina przystało... za dużo wie...
Ksiądz zirytował się, tembardziej, że starannie ukrywał, że przecież sam w gruncie rzeczy podziela przesądy swych parafjan.
— A z ciebie lepszy osioł, niż chrześcijanin... skoro wierzysz w jakąś nadprzyrodzoną moc tego starego kpa, który zawraca we łbach jeszcze gorszym kpom!... Otóż słuchaj, jesteś również głupi, jak twój pan, który z takim durniem przestaje, — a ze mnie największy głupiec z was wszystkich, jeżeli wogóle gadam z wami o podobnych bzdurach... Odprowadź lepiej konia do stajni, a ja pójdę do Ewina.
— Pen-kan-ger jeszcze nie wstał, wielebny księże proboszczu.
— Co, już szósta, a ten leń jeszcze śpi!... No, już go obudzę — a podobno to się już zdarza nie po raz pierwszy... A uprzedź Annę-Joannę, że tu zostanę na śniadaniu; niechże nami przyrządzi co smacznego, wygłodziłem się w tym Paryżu.
Bretończyk skłonił się z szacunkiem; księżą szkapę odprowadził do stajni, gdy tymczasem jeździec wchodził po granitowych schodach, wiodących do mieszkania pani zamku.
Zamiast zapukać do drzwi sypialni Ewina, rubaszny księżulo szedł z łoskotem, wrzeszcząc na całe gardło:
— Wstawaj że, leniu zatracony!
Ewin, nawpół już ubrany, siedział na łóżku, wpatrując się, jak zwykle po przebudzeniu się, w ów tajemniczy portret. Na gwałtowny hałas, czyniony przez proboszcza, drgnął i nagle odwrócił głowę, w chwili, gdy ksiądz już wchodził.
— Co za szczęście! Ach, to ty, księże Keronëllen! — zawołał ze szczerą radością i serdecznie wyciągnął rękę do starego mentora..
Kapłan cofnął się.
— O, nie, nie; nie zasługujesz poprostu, abym ci rękę podawał, panie marzycielu! Pięknych rzeczy o tobie dowiaduje się — jak tak dalej pójdzie, to w końcu zajedziesz do domu warjatów! — Następnie, wpatrując sic w wychudłą, bladą i sczerniałą twarz swego ucznia, — rzekł już z powagą: — Spójrz w zwierciadło, jakie masz oczy! Tego jeszcze tylko brakowało, żebyś sobie zdrowie zrujnował. To bardzo naturalne — chce żyć, jak bornik, nudy go dręczą, a nie przyzna się, nie powie, co mu takiego... och, żebyś ty wiedział, jakie to przyjemne dla tych, co się kochają!... Otóż i masz swą wolność!
— Słusznie mówisz — rzekł Ewin posępnie — smutne to życie.
— A kto temu winien? Mało to razy mówiłem ci: weź i ożeń się, wybierz sobie jaką młodą poczciwą dziewczynę, z jakiej znanej rodziny tutejszej, z której będziesz miał pociechę — ale nic nie pomaga, pan baron chmurny, na wszystko kręci nosem; może ci potrzeba jakiej paryskiej lafiryndy? Doprawdy, śliczny masz gust, mój kochany, twoi przodkowie chyba aż się w grobach przewracają!... I co ty właściwie zamierzasz?
— Mój kochany księże, daję ci słowo, że się zgoła mylisz i że..
Proboszcz przerwał gwałtownie swemu dawnemu elewowi.
— Co to, jeszcze śmiesz się odzywać?... A więc — cóż tymczasem robi pan baron? Zachciało mu się peregrynować po morzu w czasie takiej burzy — i to z kim w dodatku? Z tym starym cymbałem, przed którym sensowni ludzie uciekają, uszy zatykając!... A dlaczego właściwie pan baron tak polubił tego —obwiesia — oto, poprostu, piątej klepki panu baronowi nie dostaje i czarów mu się zachciewa. To rzecz bardzo przyjemna, jak się usłyszy o jakiemś głupstwie, które normalnie mogłoby zadziwić co najwyżej czteroletnie dziecko: a, to coś nadprzyrodzonego, to coś, czego rozum ludzki nie ogarnia to... to... i tak dalej... czary, czary!... O, Boże, cóż to jest, czy mnie oczy mylą?! — wrzasnął nagle pleban, przerywając kazanie i wytrzeszczając oczy ma obraz, który Ewin postawił przed sobą. — Jezus Marja — a to co takiego?... jakim cudem ten... obraz tu się wziął?... Nie, to nie do wiary?
— Co chcesz powiedzieć, księże proboszczu? — zapytał Ewin i zadrżał mimowoli.
Proboszcz, nic nie mówiąc, wziął obraz i przysunął się, z nim pod okno.
Ewin chciwie ścigał oczyma każde poruszenie swego mentora — pomyślał, że nakoniec dowie się o tej tajemnicy.
— Tak... ależ to ten właśnie!... — mówił proboszcz, wpijając wzrok w portret, z wielką uwagą — Czy to sen... czy mnie wzrok myli... nie, to ten sam... te litery czerwone... ten wyraz: listopad... prawie żadnym zmianom nie uległ... Tak... ale tego nie pojmuję... sam rozum nie pozwala mi wierzyć... a przecież to prawda... prawda, jak mur. Na honor!... ta tajemnica... zaczyna mnie trwożyć... — dodał, ze wstrętem odrzucając tajemniczy konterfekt.
Odrazu rzucił się w oczy kontrast, pomiędzy ostatniemi słowami księdza, a jego poprzednią perorą; przed chwilą dopiero oburzał się na ludzi, wierzących w jakoweś gusła i wszelkie dziwy nadprzyrodzone, aż sam, ujrzawszy dziwny portret, wykrzyknął: To coś niepojętego... rozum nie pozwala mi wierzyć, a jednak... ta tajemnica mnie trwoży!...
Łatwo wyobrazić sobie jakie wrażenie wywarł ten kontrast w zachowaniu się księdza na Ewinie, znającego proboszcza od św. Michała, jako człowieka godnego szacunku i rozsądnego.
— Jeszcze raz... Ewinie, w jaki sposób ten... ten obraz znalazł się w twoim pokoju... i to teraz... wyjąkał proboszcz.
— Ależ sam nie wiem i właśnie czekałem, aż przyje-dziesz, myśląc, że chyba ty coś mi wyjaśnisz. Ale, właściwie, dlaczego tak osłupiałeś?
— Mój drogi, jakże nie mam się dziwić... skoro przecież już sześć lat mija od chwili, kiedy wraz z twoim ojcem, spaliliśmy ten... portret... i to tu, w tym kominie!...
Teraz osłupiał i Ewin.
— Więc widziałeś na własne oczy, jak mój ojciec palił ten portret?... — zapytał z niedowierzaniem — czyżby istotnie ten portret był związany z jakąś fatalną tajemnicą? — pomyślał.
— Widziałem... ależ na własne oczy widziałem! Było to akurat na rok przed śmiercią twojego ojca! Pamiętam, sam przecież...
— Ależ, księże miły, to nie do wiary!
I ja nie mówię, żeby to sprawiało wrażenie czegoś wiarogodnego... powtarzam tylko to, co na własne oczy widziałem.
— Ale przecież od czasu śmierci mego ojca tyle razy byłeś w tym pokoju — czyżbyś nigdy nie zauważył tego portretu? — Przecież zawsze wisiał sobie ot, tu, między dwoma oknami.
— Gdybym go dostrzegł wcześniej, tak samo bym oczy wybałuszył!
— Ale dlaczegóż spaliliście ten portret?... Gdzież on dawniej wisiał?... Dlaczegóż ja nic o tem nie wiedziałem... dlaczegóż ojciec... dając mi ostatnią swą wolę?... dopytywał się Ewin.
— Nie uważaliśmy tego za potrzebne; przytem, byłeś wtedy na polowaniu w Kesneven. No, a ojciec, umierając...
— Ale dlaczegóż to spalono?
— Twój ojciec, razu pewnego, prosił mnie, abym mu pomógł wyszukać papierów, dotyczących wierzytelności twego rodu u tego żydowina, pana Achillesa Dunnoyer, lichwiarza...
— Ach, pana Achillesa Dunoyer, tego u którego mam znaczny depozyt i do którego musiałeś teraz jeździć do Paryża?
— Tak, tego właśnie... zresztą, teraz go nie widziałem — szukając tych papierów, poruszyliśmy starą, wielką szafę, za którą, zapewne już od wielu lat, stał ten obraz. Na jego widok ojciec twój zbladł i zawołał: Księże, spójrz... wszak to ten właśnie portret, którego tak się naszukałem po śmierci ojca, chcąc go zniszczyć... aby wraz z nim zniszczyć smutne wspomnienie. Patrz, księże — ciągnął twój rodzić — powinna tu być data, data, feralna dla naszej rodziny... Szukając, znaleźliśmy tylko szczątek napisu: Listopad 17... — reszta była już zniszczona. Nawet roku nie dało się już odcyfrować.
— Ten wyraz można teraz jeszcze odczytać — mówił Ewin oglądając znowu obraz. — Tysiąc siedemsetny któryś, powiadasz, a więc to nic znowu tak dawnego... Ale kogo właściwie ten obraz przedstawia... jakaś kobieta... i to piękna... bardzo piękna...
— Nie wiem; ojciec twój wskazując na portret, mówił: Długo byłaś złym duchem naszego rodu; dzięki Bogu, niema cię już na ziemi, niechże nawet ślad po tobie ogień ziemski pochłonie, jak ciebie ogień piekielny! — Powiedziawszy to, chwycił obraz, że zaś w pokoju, w którym przebywaliśmy, ognia nie było, przeniósł to płótno tutaj i wrzucił je w ogień... Tyle widziałem — i mogę ci ręczyć za prawdziwość tego słowem kapłańskiem. W jaki sposób mógł nagle znaleźć się tu, zgoła nie rozumiem!
— No i cóż, księże — mówił Ewin ponurym głosem — dopiero przed chwilą gromiłeś minie, że wierzę czasami w rzeczy nadprzyrodzone...
Poczciwy proboszcz teraz dopiero spostrzegł, co za błąd popełnił, dostarczając nowej podniety wyobraźni swego ucznia.
— A niechże go ciężka cholera!... — zaczął swym salonowym stylem, lecz odrazu się spostrzegł. — Znowu to żołnierskie przyzwyczajenie do stu par... — dodał. — Otóż seins moralny wyprowadziłeś z tego, com powiedział! Ślicznego nabrałeś przwyczajenia! cokolwiek ci z sensem powiedzieć, zaraz podchwytujesz wyrazy, w których byś mógł doszukać się, usprawiedliwienia swych warjackich fantasmagoryj!...
— Ale wytłumaczże wreszcie, mój księże, w jaki sposób może się dziiać, że widzisz i możesz dotykać przedmiotu, który w twoich oczach został spalony na popiół?
Ksiądz zafrasował się.
— No i cóż... czegóż to właściwie ma dowodzić?... Znowu jakieś...
— Jakto, księże — czyżby to było zgoła naturalne i zrozumiałe?
— Zapewne... trzeba tylko rozumować, jak ludzie rozsądni. — Uważaj. — Przypuściwszy... czyżby każdą rzecz, której rozum pojąć jeszcze nie może, przynajmniej w pierwszej chwili., należy zawsze uważać za rzecz nadprzyrodzoną?... Do ładnych-by się wniosków doszło!... Dowodem, że to rzecz prosta, jest to, że się nie da... wytłumaczyć... — pleban plątał się coraz bardziej — a jeżeli... uważaj... prócz tego, rzeczy, które się nie dają wytłumaczyć, są rzeczami nie do wiary... a rzeczy nie do wiary są, eo ipso... rzeczami nieistniejącemu — ot co!... To nam dowodzi, że... że... że... no, że ostatecznie wszystko jest zgoła naturalne...
Księżyna coś odsapnął, lecz wspaniała jego logika niewiele nauczyła i przekonała barona; kiwając głową, odpowiedział:
— No, a ta data, tak zgubna dla mego domu?... Ten czarny miesiąc, w którym umarł mój ojciec, mój dziad... i ten czarny miesiąc jest wypisany jest na portrecie tej tajemniczej kobiety, która miała tak fatalną rolę odegrywać w historji naszej rodziny... cóż o tem powiesz?
— Znowu coś w tym samym rodzaju!... A niechby ich pokręciło... do djabła, z tem przyzwyczajeniem żołnierskiem... przecież ten chłopak stanie się niedługo! takim gawronem, jak ten głupi Les-en-Goch!... No i cóż z tego — czarny miesiąc... czarny miesiąc?... Alboż to nie w listopadzie liście opadają; drzewa obumierają? Dlaczegóż i człowiekowi nie ma być wolno umrzeć sobie w listopadzie?
— Ale dlaczego aż dwóch po kolei moich przodków umarło akurat w tym smutnym miesiącu? Czyżby to nie było...
— Dlaczego... alboż ja wiem? Czy myślisz, że dom Ker-Elliot ma jakiś przywilej umierania w listopadzie... też mi przywilej!... No, wiesz co, doprawdy, piątej klepki brakować ci zaczyna!... Naucz się więc rozumu, a lepiej zrobisz!... — przerwał zafrasowany proboszcz, wielkiemu krokami przechadzając się po pokoju. — Rozumiałbym jeszcze, gdybym, ucząc go, nabijał mu głowę głupstwami, gdybym z nim czytywał romanse, albo zgoła jakie poezje... ale przecież uczyłem go tylko tego, co sam umiem: czytać, pisać, porządnie mówić po francusku, trochę arytmetyki, trochę historji i geografji, tyle, żeby wiedział przynajmniej, że Ludwik XIII nie był synem Ludwika XII, a Pekin leży nie w Turcji. Nawet łaciny prawie go nie nauczyłem, bo sam zmam jej tyle, że mi zaledwie do nabożeństwa wystarczy i nawet Wergilego zapomniałem... Wyszedł więc z mych rąk wesoły, silny, odważny, szczęśliwy, zdrów, jak ryba, potem bił się, jak wszyscy djabli, przez piętnaście miesięcy... A, do cholery!... ach, znowu ten przeklęty, dragoński narów!... któż mógł przewidzieć, że z tego dziecka wyrośnie jakiś zwarjowany marzyciel, zabobonny, jak najgłupszy wieśniak z Morbihan. No, Ewunie, skończ że te głupstwa!... Nazywają listopad czarnym miesiącem... no, bo, rzeczywiście, pogoda w nim fatalna, ale ostatecznie, dlaczego ma on być gorszy od reszty roku? Mało to ludzi djabli biorą, choćby i w samym maju? Ech, chodźmy lepiej, odwiedzimy twoich dzierżawców — poczciwi to ludzie, chociaż we łbach srodze mają przesądami pozawracane! Znajdziemy się w towarzystwie ludzi wesołych, szczęśliwych, śpiewających!
Poczciwy kapłan tem ostrzej perorował przeciwko przesądom, że sam nie był bardzo pewny słuszności.
— Przecież, mój kochany, jeżeli już dla kogo listopad jest rzeczywiście czarnym miesiącem, to dla biedaków, których nie stać na ogień w kominie i na łuczywo. A widzisz, nie przeszkadza im to być wesołymi. No, Ewinie, chodźmy — nie obrażaj Boga urojonemi cierpieniami. Powiedz mi jak ty się wogóle możesz uskarżać na cokolwiek, widząc tylu naprawdę nieszczęśliwych, którzy, wraz z żonami i dziećmi znoszą głód i zimno i wstając rano, dziękują Bogu, żeim noc dał przeżyć i proszą, aby im czarnego chleba nie brakło? Proste, szczere słowa zacnego proboszcza zrobiły na Ewinie korzystne wrażenie, korzystniejsze, niż jego perony. Podał księdzu Keronëlen serdecznie rękę i rzekł szczerze:
— Przebacz mi, mój przyjacielu; masz słuszność; w głowie tak mi się mąci, że czasami sam siebie nie poznaję... No, bo widzisz, te myśli mnie zabijają...
— Co, mój biedny przyjacielu, myśli cię zabijają? Niestety!... Przydałoby się, żebyś częściej zaglądał do Generis... dla oczyszczenia umysłu i serca. Myśli cię zabijają?... Ach, mój Boże... to rzecz bardzo naturalna... jest to historja wiadomości dobrego i złego... szukałeś i szperałeś, a znalazłeś ból i gorycz samą... Zamiast postępować, jak dobry chrześcijanin, jak prawy bojownik wiary, za którą przecież krew przelewałeś, zamiast wypełniać zadania, dla jakich cię Bóg, jak każdego człowieka stworzył, stałeś się marzycielem, fantastą, djabli wiedzą, czem... Chłopcze, powiedz, mi, co ci właściwie dolega?
— Alboż ja wiem?... Alboż ja mogłem kiedy przewidzieć że moje myśli, niegdyś spokojne i wesołe, zakołyszą się nagle, jak czarne, rozhukane, straszliwe fale wzburzonego morza? Przecież nic niema spokojniejszego, nic czystszego, nad źródło, z którego potok spływa z hukiem do oceanu. Najprzód odczuwałem skłonność do samotności... pogrążyłem się w niej z rozkoszą... a w miarę, jak podziwiałem jej słodycz, żałować począłem, że nie mogę jej dzielić z ukochaną żoną.
— A wiesz, naprawdę pięknie i mądrze mówić zaczynasz! Ale ileż to razy ja sam zachęcałem cię, żebyś się ożenił! A przecież mój Boże, jakże by ci to łatwo przyszło!
— Zapewne, lecz pogrążony w marzeniach o ideale, uwierzyłem weń i rzeczywistość wydawała mi się za pospolitą.
Pleban aż ręce załamał.
— Ach, mój Boże, ach, mój nieszczęśliwy Ewinie, skąd ci się te głupstwa w głowie zalęgły... kto ci w mózgownicy przewrócił?... Urojenia, urojenia!... Powiadam ci, oświadcz się jakiej hożej bretonce z dobrej rodziny, choćby Loonji de Kergullec, albo Marji — pannie de Freemadec — znasz ją przecież — widziałeś je nieraz w Falgoat! Lat osiemnaście, zdrowia, o tłustych policzkach — kawałek ziemi ma też, piękny las dębowy, trochę gotówki, czegóż więcej pragnąć? No, chłopcze, chcesz, a zaraz po śniadaniu puszczę się z kopyta ma zamek Kergullec, albo Freemadec? No, słuchaj, mogę przecież oświadczyć się w twojem imieniu — przyjmą z otwartemi ramionami i już za sześć tygodni zaśpiewamy jej nasz stary C‘holeun[18].
Ewin zamyślił się ponuro; przez chwilę wpatrywał się w portret.
— Nie, nie! — odrzekł wreszcie. — Nie jestem zdolny kochać jakąkolwiek kobietę, poza tą, którą wymarzyła moja wyobraźnia i... jeżeli ta kobieta istnieje... bieda mi... bo z twarzy podobna jest do tej niewiasty na portrecie!
I po tych słowach wpadł w jeszcze posępniejszą zadumę.
Dobry proboszcz, nie mogąc już hamować dłużej zniecierpliwienia — i gniewu, kopnął nogą stołek, aż go wywrócił z hałasem, strącając obraz na ziemię.
— A niechże cię piekło pochłonie — wrzasnął — skoro z tego szaleńca robisz jeszcze większego marzyciela!... Cóż ci ta rodzina zawiniła... niedość, żeś była złym duchem jego dziada?!
— Księże, przez litość, szanuj ten obraz! — zawołał Ewin ze wzburzeniem.
— A niechże go wszyscy djabli wezmą! — powtórzył ksiądz jeszcze dobitniej, uderzając fatalny konterfekt swą ciężką ostrogą.
— Księże! — wykrzyknął Ewin, tracąc panowanie nad sobą. — Księże, zostaw ten obraz w spokoju... albo...
I dodał gest groźby.
— Albo co? — odparł starzec, wyprostowując swą wysoką, żołnierską postać.
Chwilę stali, patrząc sobie w oczy; wreszcie proboszcz, surowo i ze smutkiem powtórzył kilkakrotnie — ach, Ewinie, Ewinie!
Ewin zarumienił się; gwałtowne jego uniesienie przeszło.
— Przebacz, mój nauczycielu — rzekł, spuszczając oczy — szanuję cię, jak rodzonego ojca, ale, na miłość Boską, zostaw ten obraz, w spokoju.
Proboszcz cofnął się.
Ewin ostrożnie podniósł portret; postawił go na kominie, gdy zaś powrócił na dawne miejsce, ksiądz de Keronëllen wychodził już z posępnem obliczem z komnaty.
— Ależ, mój przyjacielu! — wykrzyknął ze zdziwieniem. — Dokąd śpieszysz?
— Groziłeś mi, Ewinie — odpowiedział starzec wzruszonym głosem i, wyrwawszy rękę, znowu ku wyjściu podążył.
Młodzieniec milczał przez chwilę, zasępiony, wkońcu zaś rzekł tak przejmującym i poważnym głosem, aż proboszcz zadrżał:
— Mój drogi nauczycielu — zaprzeczasz realności pewnych faktów... no, nadprzyrodzonych, a przecież sam uznać musisz, że samo istnienie tego portretu, spalonego w twoich oczach... to fakt nie do wiary, nie do wyjaśnienia... nadprzyrodzony. Kobieta, którą on przedstawia, była, jak sam wiesz, złym duchem mego dziada; całego mego rodu... dlatego też widocznie poważyłem się grubijańsko cię potraktować, ciebie, chociaż wychowałeś mnie przecież, ciebie, jedynego mego przyjaciela, ciebie, który zamknąłeś oczy rodzicowi memu, ciebie, któryś błogosławił mnie gdy szedłem na wojnę... powiedz, powiedz — czyż to wszystko nie jest czemś złowrogiem, czemś nieczystem?
Proboszcz, uderzony mimowoli tym zbiegiem okoliczności, nie wiedział poprostu, co ma odpowiedzieć i milczał zakłopotany.
A Ewin ciągnął:
— Przysięgam ci, mój przyjacielu — uwierz raczej we wszystkie moce tajemnicze i złowrogie, ale nie w moje złe chęci. Przebacz mi, boć szczerze, ze wstydem żałuję mego uniesienia.
— Ja i bez tego przebaczam ci, drogi synu... wszak i ja uniosłem się zbytecznie — mówił ksiądz, ściskając Ewina w objęciach. — Na Boga — toć i ja się wstydzę i z powodu jakiegoś kawałka malowanej deski zaczynam zachowywać się, jak żak! A niechże ję... poda; rękę, Ewinie, i nie mówmy już o tem. Ale ty jesteś wzruszony... źle wyglądasz... zdaje się, że masz silną gorączkę.
— Może i gorączkę, bo okropne miałem przejście w nocy.
— Zastanów się nad sobą... choćby i ta noc dzisiejsza! Do czego to podobne: puszczać się w taki psi czas na morze i to z takim obwiesiem... z tym Mor-Naderem, który dziś, albo najdalej jutro przekona się, że umiem trzymać swoją parafję za łeb. Niech mnie już potem Pan Bóg sądzi, ale własnoręcznie go kijem wygrzmocę: niedawno przecież byłem oficerem. Zresztą ta kara będzie dla niego jeszcze łaską, bo na dobrą sprawę należą mu się galery.
— Mor-Nader nie jest tak zły, jak się to tobie i innym wydaje.
— Co?!... Ależ to najmarniejszy oszust, zawracający ludziom głowy czarami! Jeżeli nie zaprzestanie brykać, to wkońcu zwrócę się do prokuratora w Kemper i zobaczymy, czy nawet rząd tego jakobińskiego księcia[19] pozwoli na okpiwanie moich parafjan przez jakiegoś starego szarlatana! To mi Arnid[20].
— Słuchaj, mój drogi przyjacielu — jeżeli ten człowiek jest zły, to sam sobie najwięcej szkody przynosi; możliwe też, że to jakiś manjak, albo i zgoła opętany, ale w każdym razie nie oszust; przecież nigdy grosza od nikogo nie wyłudził, a jeżeli prorokuje, to za darmo... a przytem... przepowiednie jego sprawdzają się!...
— No, no, no! Jeżeli nie każę sobie płacić zgóry, to dlatego tylko, żeby to sobie później sowicie odbić! Oho, to wytrawny blagier, znam go, jak zły grosz! Co zaś do trafności przepowiedni, to niczego to nie dowodzi — przecież to zgoła, jakby szuler grał w cetno i licho — a przecież nikt go nie ma za proroka.
Ewin milczał przez chwilę, wreszcie zaczął, jakby sobie coś przypomniawszy: — Ale, mój przyjacielu uważaj właściwie powinienem był od tego zacząć — muszę ci opowiedzieć, co mi się przydarzyło podczas tej wczorajszej burzy.
Młodzieniec opowiedział o całej swej przygodzie z Mor-Naderem; opowiedział, jak świeżość morskiego powietrza skusiła go do przejażdżki, jak przywołał Mor-Nadera z czółnem, jak wiatr popędził ich daleko — i jak wreszcie, po wielu niebezpieczeństwach, z ogłuszonym sternikiem, leżącym na dnie łodzi, zdołał z trudem dotrzeć do Treff-Hartloy, nawpół przytomny, tak umysł jego rozdrażniony był dziwactwami Mor-Nadera..
Wysłuchawszy Ewina z uwagą, ksiądz rzekł z niezadowoleniem:
— No, to najlepiej dowodzi, że to warjat i to niebezpieczny warjat... przecież gotów był utopić się razem z tobą, byle zyskać sławę wielkiego czarownika, choćby i pośmiertną. Złe sprawy tak samo miewają męczenników, jak i dobre. Dobrze, że ci się udało uniknąć śmierci, ale masz chyba dostateczną naukę, żeby się nie zadawać z podobnym nikczemnikiem, albo szaleńcem. No, ale porzućmy to i przejdźmy lepiej do rzeczy... jak je nazywasz... nadprzyrodzonych, do rzeczy zgoła prozaicznych i materjalnych... Nie życzysz sobie chyba, Ewinie, straty połowy majątku...
— O czem mówisz?!
— Widzisz, ta lokata majątku, uczyniona przez ś.p. twego ojca u tego lichwiarza Achillesa Denoyer, zaczyna mi się niebardzo podobać... a sądzę, że i dla ciebie nie są obojętne losy twego dziedzictwa.
— Czyżby jakie niebezpieczeństwo zagrażało... czyżby niewypłacalność?...
— Zdaje się, że tak... dość powiedzieć, że ten Denoyer nie mógł wypłacić mi pierwszej raty.
— Ależ mówią, że pan Achilles Denoyer jest jednymi z najbogatszych bankierów Paryża... a przytem ma to być człowiek bardzo solidny!
— Niestety, mój synu — zgoła co innego o nim słyszałem... pewne zresztą tylko, że kiedy byłem u niego, powiedziano mi, że wyjechał do Londynu i nie pozostawił żadnego polecenia wypłaty na twoje imię. Jednakże, jeżeli chodzi o taką sumę, jak 50.000 franków, to nie powinien był o tem zapomnieć... a przecież niegdyś 50.000 franków było dlań niczem.
— W istocie, to coś niewyraźnego.
— Nasz notarjusz z Quimper powiada, że powinieneś się, póki czas, sam wybrać do Paryża i tam działać z całym pośpiechem.
— Alboż nie mogę upoważnić notarjusza do wszystkiego? Dlaczegóż mam koniecznie jechać sam — przecież i tak nie znam się ma prawie.
— Jeżeli ten Achilles Danoyer rzeczywiście ugrzązł w ciężkiej sytuacji, mogą zajść okoliczności, w których sam jeden tylko będziesz mógł coś zrobić. A zdaje się, że to rzeczywiście bankrut...
— Ach, jakiż to ambaras! — rzekł Ewin z niechęcią. — Nie byłem nigdy w Paryżu, Bogu dzięki, ale czuję do tego miasta wstręt odruchowy... Życie tam będzie dla mnie nieznośnem... A przy, tem, nie znam w tym kotle nikogo.
— A twój kuzyn, pan hrabia Edward de Montail, do którego przecież posyłałeś listy przeze mnie — oddałem je i pytał o ciebie.
— Znam go bardzo mało... zaledwie kilka razy widziałem go w Quimper[21], dokąd przybył na parę miesięcy do starego kawalera Lemolean — bardzo sympatycznego wrażenia na mnie nie zrobił.
— Ale przyjmie cię zapewne jaknajlepiej. Jest to pan z wielkiego świata... robi wrażenie, jeżeli nie bogatego, to w każdym razie zgoła zamożnego i może być dla ciebie nie ocenionym przewodnikiem.
— Ależ sądzę, że ten hulaka musiał już całą ojcowiznę roztrwonić.
— Bardzo możliwe... ale, w takim razie, musiał chyba zdobyć kamień filozofliczny[22], bo mieszka nie gorzej od króla samego. Przytem mówił o tobie bardzo serdecznie, zapraszając cię w razie twej bytności w Paryżu. To grzeczny człowiek.
— Bardzo mi miło, ale...
— No, zapewne....znając cię dobrze, sam wołałbym widzieć cię w Paryżu z innym mentorem, bo... W czasie mojej wizyty u niego przyszedł doń jakiś jego bliski przyjaciel, dobry, zdaje się, ananas... — niejaki markiz de Beauregard... tak, Beauregard — zapamiętaj sobie to nazwisko... ten markiz nie najlepsze na mnie zrobił wrażenie... Zresztą trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, ten pan markiz traktował mnie bardzo grzecznie — jednakże wydaje się mieć rzeczywiście światowe wychowanie i ogładę. Mimo to, jakoś nieswojo czułem się w towarzystwie tych światowców, gdy zaś już zabierałem się do odejścia, miałem szczęście ujrzeć piękność, którą kuzyn twój nazywał Julją — rzeczywiście piękna.
— A to co za jedna?
— O ile miałem zorjentować się z tego, co później czytałem w jakiejś gazecie, jest to jakaś znakomita komedjantka... lafirynda jedna!... Łatwo się domyślisz, mój kochany, że na widok takiego ptaszka, ksiądz Keronëllen poczuł się jeszcze głupiej i czemprędzej rejterował z gościnnego domu twego kuzyna. Co do ciebie jednak, kochany Ewinie, powinieneś odwiedzić tego hrabiego de Montbal, zwłaszcza, że ci sprzyja, choćbyś tam miał natknąć się na markiza de Beauregard i ową pannę Julję... Ten młody hrabia ma już pewne stosunki, jest otrzaskany w wielkim świecie, zna sporo osób i nawet w interesach z tym Dunoyer‘em może ci być pożyteczny. Tedy, mój chłopcze, jedź, nie zwlekając, do Paryża... jedz, jak możesz najprędzej, a będzie to zbawienne nietylko dla twych interesów, ale i dla zdrowia. W wielkiem mieście zapomnisz o swej melancholji i już za kilka miesięcy powrócisz spokojny, a może i na małżeństwo ochota ci przyjdzie.
— Wiesz co, masz słuszność! — zawołał Ewin. — Moja rozdrażniona imaginacja płodzi tu najdziwaczniejsze urojenia — może ruch i zgiełk Paryża, sama nawet podróż i zmiana miejsca pobytu, zaprzątnięcie się interesami, uleczą mój niepojęty, chorobliwy smutek. — Tak, mój stary przyjacielu, spodziewam się, że wrócę wesoły, jak niegdyś i może odrazu zażądam ręki którejś z tych piękności, które mi swatasz!
— Dobrze, mój chłopcze! — wykrzyknął ksiądz — powróć w moje objęcia, bo dawno już moje serce nie doznawało radości. Jedź jutro, jeżeli możesz, jedz zaraz! Ten twój notarjusz z Qumper mówił mi, że ma pod ręką z twoich pieniędzy do dwudziestu tysięcy franków — tyle, to sądzę, że i na Paryż wystarczy. Zabawisz w Paryżu kilka miesięcy i sądzę, że przez ten czas zdołasz zadać bobu temu szachrajowi Dunoyer, który nie największe wzbudza we mnie zaufanie... Co zaś do tego tajemniczego portretu, to — wiesz co — myślę, że tym razem chyba spali się na dobre, więc też, bez długiej mitręgi, korzystając z wybornego ognia...
Ewin żachnął się.
— Nie, nie, mój przyjacielu! — zawołał — nie rób tego, wolę go zachować — a później, sam zobaczysz, że jeszcze będę się śmiał na jego widok razem z tobą... Zawsze to jakaś...
— No, no, doprawdy, wołałbym, żeby go już teraz djabli wzięli — odpowiedział ksiądz, z pewnym sprzeciwem pozwalając odebrać sobie malowidło, które już był wziął do rąk.
— Ależ zmiłuj się, przyjacielu — pomyślałby kto, że się lękamy tej bladej twarzy!
— Żeby ci dowieść, że się zgoła tej wyblakłej gęby nie lękam... a niechże ją cholera!... ach, znowu to żołnierskie przyzwyczajenie... otóż, najlepiej będzie, jak ją zabiorę na plebanję.
— Nie, nie — niech lepiej pozostanie tutaj aż do mego weselała wtedy urządzimy to we trójkę prześliczne auto-da-fé.
— A niechże i tak będzie — spodziewam się, że niedługo będę czekał.
Rozmowa ta uspokoiła nieco Ewina, przedewszystkiem, zrozumiał potrzebę wyrwania się z tych dyszących zabobonami okolic, w których umysł jego ulegał poprostu zaćmieniu.
Żeby nie zachwiać się w postanowieniu wyjazdu, poprosił księdza, ażeby cały dzień zabawił na zamku, a nawet, żeby przenocował. Proboszcz zbyt pragnął szczęścia swego wychowanka, aby nie miał z radością przyjąć tego zaproszenia.
Całą resztę dnia pochłonęły przygotowania do podróży. — Anna-Joanna nieraz łzy ocierała, na myśl o nagłym odjeździe, może na długo, swego mab-meibrina, i o niebezpieczeństwach, jakie mogą mu grozić w Paryżu, który w jej oczach uchodził nieledwie za przedsionek piekła.
Les-en-Goch potrafił ukrywać swój smutek, niemniejszy przecie od smutku jego połowicy; przez cały dzień nie wypalił ani jednej fajki, co było u niego odznaką najgłębszego frasunku. Milczał bardziej jeszcze niż zwykle, nawet na pytanie i rozkazy swego pen-kan-ger‘a odpowiadał monosylabami.
Przez chwilę Ewin zamierzał wziąć tego wiernego sługę ze sobą, lecz wyperorował mu to proboszcz, tłumacząc, że z Les-en-Goch‘em miałby w Paryżu tylko ambaras, zwłaszcza, że stary bretończyk bardzo słabo mówił po francusku i za żadne skarby nie zmieniłby swego pięknego, lecz zbyt oryginalnego, narodowego stroju na liberję.
Nazajutrz o świcie, para fornalskich koni stała na dziedzińcu, zaprzężona do staroświeckiego ekwipażu, który czwartemu już z kolei pokoleniu baronów Ker-Elliot służył, wieśniak wgramolił się na kozioł i — po chwili Ewin opuścił Treff-Harfloy. Ksiądz Keronëllen towarzyszył konno swemu uczniowi do Ponit-Droix, miejscowości, skąd wyruszały pocztowe dyliżanse do Paryża.
Zbytecznem byłoby wspominać jeszcze o boleści Anny-Joanny, kiedy, Stojąc na progu, patrzyła za odjeżdżającym panem.
Do wszelakich niebezpieczeństw, jakie zagrażały baronowi w Paryżu, dołączało się jeszcze, co wierni słudzy przypomnieli sobie z przerażeniem, że wyjeżdżał w piątek<ref><Piątek — według bretończyków dzień feralny./ref> i to w czarnym miesiącu.
Anna-Jonanna chciała nawet zwrócić na to Ewinowi uwagę, lecz proboszcz spojrzał na nią groźnie, później zaś, wziąwszy ją na stronę, taką jej wypalił reprymendę, że do samego wyjazdu pana pary z ust puścić nie śmiała.
Kiedy do uszu obojga bretończyków doleciał daleki turkot powozu na drodze, słuchali długo, długo — wreszcie wszystko ucichło — wówczas powrócili do kuchni.
Anna-Joanna usiadła przy kominie, ukryła głowę w fartuch i poczęła płakać rzewniej, niż gdy Ewin szedł na wojnę.

Z drugiej strony komina usiadł osowiały Les-en-Goch, z rękoma, założonemi na piersiach, z pochyloną głową, bez ruchu. Całą noc spędzili oboje w tej pozycji, nic do siebie nie mówiąc i tylko stłumione łkania Anny-Joanny przerywały panującą na zamku ciszę.

VI.
PAN DE MONTAL.

Opuśćmy teraz dzikie skały Bretanji i przenieśmy się do małego apartamentu, położonego w antresoli jednego z wytwornych domów na Włoskim Bulwarze w Paryżu.
Apartament ten, zajmowany przez jaśnie wielmożnego pana hrabiego de Montal, odznaczał się bardzo charakterystycznem urządzeniem, któremu warto przyjrzeć się bliżej. Na pierwszy rzut oka imponowały w tem mieszkaniu zbytek i powierzchowna elegancja, które atoli po bardzo nawet pobieżnem rozejrzeniu się, okazywały się pozorami, a nawet nieznacznem małpiarstwem.
Papierowe tapety, lub nawet ordynarne perkaliki miały imitować świetne kolory i desenie dawnych adamaszków, kilka wulgarnie malowanych naczyń porcelanowych na miedzianych postumentach, z podrzędnych fabryk, pełniło funkcje sewrskiej porcelany, tylko, że zamiast kosztownemi malowidłami i złoconemi bronzowemi częściami, wyglądającemi, jak złotnicza robota, lśniły kiepskiemu bohomozami i jaskrawą miedzią, nasuwającą myśl o rondlach kuchennych. Szafa dębowa, kilka koszyków plecionych i innych mebelków w stylu odrodzenia, usiłowało zastępować, owe sprzęty hebanowe, lub z drzewa orzechowego, które, fantazja ludzi epoki Medyceuszów ubierała w arabeski ptaków, dzieci i kwiatów. Małe cacka, ozdobione szkaradnemi blachami miedzianemi, wyrzynane bez żadnego gustu z jakichś zakazanych imitacyj kości słoniowej, miały imitować owe piękne bibeloty z epoki Ludwika XIV, ozdobione koralami, lub perłową macicą, cudownie rżniętemi przez Nautenil’a, albo Andran‘a[23]; wreszcie na serwantce błyszczało kilka niedołężnie wykonanych puzderek, ozdobionych fałszywemi kamieniami i kilka emalji z himoges — miało to zastępować owe arcydzieła florenckich snycerzy, ryjących w drzewie, lub kości słoniowej owe figurki srebrne, będące dziełem Germain‘a Pilon[24], owe posążka malowane purpurą i lazurem, owe tabakierki, w których widnieją prześliczne minjatury, oprawne w perły, szmaragdy i rubiny — wszystkie te miłe i kosztowne drobiazgi, ozdabiające każdy naprawdę wytworny paryski apartament. Nielepiej przedstawiały się i obrazy na ścianach lśniła cała galerja nędznych kopji arcydzieł Wowermansa, Teniers‘a i Van Ostode‘a[25], w najpospolitszych ramach.
Cały obraz tego apartamentu, przypominający komórkę na dekoracje w prowincjonalnym teatrzyku, odrazu wskazuje, że głównym rysem charakteru pana de Montal była śmieszna manja błyszczenia i imponowania; przyjrzymy się temu później jeszcze lepiej.
Dalecy jesteśmy od wyśmiewania cierpliwego i skrzętnego ubóstwa, które nieraz od ust sobie odejmuje, byle móc przystroić swe skromne mieszkanko — umiemy ocenić tę miłość swej siedziby, tę troskliwość o porządek i czystość, choćby niezawsze miała ona iść w parze z dobrym smakiem. Wspaniałe atoli komnaty pana hrabiego de Montal przedstawiały się gorzej, niż pokoik pierwszej lepszej paryskiej gryzetki.
Bywają ludzie, spędzający większą część życia w swojem gnieździe, którzy też kochają się w swym kącie i czasami przypominają owe dewotki, ubierające ulubioną kaplicę. Ludzie ci doznają ukrytego szczęścia, wiodąc życie spokojne i skromne, rozwijają w sobie przymioty ducha i smak estetyczny, jakie samotność rozwija w nich jeszcze.
Bywają prócz tego i ludzie, skrycie szczęśliwi, charaktery proste, ludzie pogrążeni w dumaniach, nieco może dzicy — ludzie tacy budzą w nas zwykle żywą sympatję, najzupełniej usprawiedliwioną łączącym się prawie zawsze z podobnem usposobieniem i szlachetnym charakterem.
Pan de Montal atoli nie należał ani do jednych, ani do drugich, ani wogóle do ludzi zdolnych do jakiegoś życia), nieobliczonego na zewnętrzny efekt; zresztą, mimo że przystroił swe pokoje zgodnie ze swym płaskim gustem, nie było dlań nic nieznośniejszego, niż pozostawanie w domu przez cały dzień, a choćby i jeden wieczór.
Dla ludzi podobnych, żyjących życiem zewnętrznem, hałaśliwem, pełnem bezmyślnego ruchu, całkowicie sprowadzającem się do wrażeń zewnętrznych, dom jest głuchą pustynią, jest najwyżej legowiskiem, do którego chronią się na noc, by ukrywać swe upokorzenie dumy, swą nienawiść, zazdrość i gorzkie łzy wzgardzonej miłości; na scenie życia wciąż czynni, do domu wnoszą jedynie gniew i zawiść, bo w domu dopiero odczuwają całą gorycz szyderczego uśmiechu.
Ponieważ ludzie tacy niezdolni są do szukania prawdziwego — szczęścia, więc wspomnienie ich zatartej pomyślności i fałszywych powodzeń nie może nadać wdzięku ich ustroniu, bo przecież wszelkie rozkosze rodzą się dla nich i umierają wśród huku biesiad.
Prawdziwe szczęście, przeciwnie, zawsze jest nieco ukryte, nieco nawet samolubne; odsłania swoje wdzięki jedynie osobom rzeczywiście bliskim i drogim; dom takich ludzi stanowi święte schronienie; same nawet materjalne przedmioty zamieniają się na drogie pamiątki, na najdroższe skarby. Alboż przeżyte szczęście nic nie znaczy — alboż smutek nawet nie jest melancholijnem wspomnieniem miłej przeszłości?
Pan de Montal stanowił świetny okaz człowieka, pochłoniętego życiem zewnętrznem, to też do domu powracał prawie zawsze w usposobieniu kwaśnem, pełen zawistnego niezadowolenia. U siebie był zawsze sam ze sobą i musiał patrzeć w twarz zgoła niepowabnej rzeczywistości, tak różnej od jego aspiracyj.
Koniecznem jest jeszcze, dla całkowitego scharakteryzowania tej nieciekawej, lecz odgrywającej dużą rolę w naszej powieści, istoty dodanie kilku słów o jej dotychczasowych losach.
Hrabia Edwarda de Montal, w chwili gdy się nasza powieść zaczyna miał lat około trzydziestu; pochodził z rodziny bretońskiej, również starej i zacnej, jak rodzina Ewina de Ker-Eliot, którego ojciec był siostrzeńcem dziada hrabiego Edwarda. Ojciec tego ostatniego, ex-rucan, pogodził się atoli z Cesarstwem i doszedł do znacznych godności, które zachował i w czasach Restauracji[26]; umierając, pozostawił synowi znaczny majątek, przynoszący 25.000 franków rocznego dochodu; synalek atoli w ciągu pięciu, czy sześciu lat roztrwonił ten przyzwoity majątek na karty, uczty, dziewczęta i wyścigi konne.
Najszkodliwszą, zgoła nieuleczalną chorobą pana de Montal była próżność; większą część swojego mienia poświęcił, byle móc dorównać marnotrawstwem bogatszym od siebie.
Niema nic okropniejszego, a zarazem częstszego i zwyklejszego mad ten zawrót głowy, nad tę manję, pędzącą nas w przepaść, mimo, że możemy przecież przewidywać smutny koniec, mimo, że przez mgłę odurzenia zbytkami i hulatyką, możemy przecież dojrzeć złowrogie upiory nędzy i samobójstwa, lub stoczenia się w otchłań moralną — a jednak, raz wszedłszy na tę drogę, nie możemy już z niej się cofnąć.
Pan de Mantal stanowił właśnie okaz najdzikszego, najlekkomyślniejszego marnotrawcy, który tem goręcej sili się na olśnienie świata swym przepychem, im bardziej w jego kabzie dno widać i dla którego tracenie nabytych bez pracy bogactw stanowi jedyny cel życia.
Trudno byłoby zliczyć ogrom nędzy, upodlenia, wstydu, hańby i najtragiczniejszych katastrof, matką których jest ów śmieszmy lęk przed uchodzeniem za ubogiego w oczach mitycznej, urojonej poczwary, którą nazwano światem.
Trudno wprost uwierzyć, do jakiego stopnia, umysły, skąd inąd nawet wybitne, mogą popaść w prawdziwy bzik co do bezmyślnych wydatków; jakiekolwiek ograniczenie się staje się dla nich fizycznem niepodobieństwem — mimo że całe ich marnotrawstwo nie wiąże się z najmniejszemi potrzebami realnemi — jedynym motorem ich życia staje się konieczność marnotrawstwa dla utrzymania czai i poważania, jakie w oczach t. zw. świata zbytek jedynie, jako świadczący o bogactwie, daje.
A rzecz znana, że nikt nie urąga bardziej z nieszczęść bliźniego, nad ten samolubny, pusty świat, dla którego głupcy tak wielkie, tak bolesne, tak krwawe czynią ofiary, któremu często przynosi się na ołtarz majątek, honor, czasem i zmarnowane życie... przedewszystkiem zaś i prawie nieodwołalnie, szczęście.
Nasz pan de Montal dość już miał sposobności do doświadczenia okrucieństwa tego dumnego świata wobec dudków, rujnujących się, dla olśnienia mu oczu. Po kilku latach bezmyślnego, próżniaczego życia, znalazł się pewnego dnia w takiej sytuacji, że, by móc bez hałasu pozbyć się kosztownego mieszkania, mebli, tudzież jeszcze kosztowniejszej kochanki, wpadł na pomysł... symulowanie podróży do Włoch. Zajmował obszerne mieszkanie — nagle opuścił je, pod pozorem, jakoby zabierał się do kupienia całego pałacu; meble sprzedał, twierdząc, że są niemodne. Z tych sprzedaży uzyskał przeszło trzydzieści tysięcy franków; człowiek rozsądny mógłby z taką sumą przeżyć szczęśliwie, a nawet niezbyt się przepracowując, całe życie; na wystawne atoli błyszczenie w Paryżu — trzydzieści tysięcy, to cokolwiek za mało. To też pan hrabia wydał cały ten swój kapitał na kupno okazałej karety do dalekich podróży; ubrał lokaja i wyjechał do Włoch, roztrąbiwszy po, całym śmiecie o swej wspaniałej podróży.
Zatrzymał się w Lugdanie, poczem ruszył dalej, nietyle do Włoch, co do Avignonu — w okolicach tego miasta bawił trzy miesiące, poczem powrócił do Paryża. Znalazłszy się między znajomymi, opowiadał z tajemniczą miną, że jakaś romantyczna przygoda do pozostania w Lugdunie — honor i delikatność nie pozwalały opowiedzieć mu tej historji, ze wszystkiemi szczegółami. Ponieważ, jak dodawał, lada chwila mógł być z powrotem zmuszony do wyjazdu, wynajął więc tymczasem małe mieszkanko, które właśnie opisaliśmy.
Niestety, skomplikowane blagi nikomu oczu nie zamydliły. Świat ma już szczególniejszy węch i zawsze, pod najświetniejszą powierzchownością poczuje, że majątek djabli biorą.
A pan de Montal, jak zwykle podobni durnie, był święcie przekonany, że całe lata będzie ukrywał prawdziwy stan swych interesów. Z całego majątku po ojcu pozostało mu aż... dwadzieścia pięć tysięcy franków, to też postanowił żyć jaknajoszczędniej, byle utrzymać pozory dawnego zbytku i świetności, choćby miał się głodzić.
Jeszcze jedna wada rozwinęła się bujnie w tym głupim i nieopatrznym człowieku: musimy wspomnieć o ślepem jego zaufaniu ku sobie samemu i ślepej wierze w swą gwiazdę; zdawało mu się niemożliwem, by człowiek tak miły, tak przystojny, mający takie stosunki, miał dojść kiedy ido sytuacji, w której pozostawałoby mu fałszować weksle, albo strzelić sobie w łeb.
Gdyby miał zdolność i chęć do przemyślenia tego niedorzecznego zaufania w siebie, napewno sam-by porzucił wszelkie nadzieje — jednakże, w położeniu, tak przykrem, jak jego, zawsze występuje konieczność pocieszenia się czemkolwiek, choćby zgoła złudzeniem.
Z miną męczennika, czy niewinnie prześladowanego, pytał sam siebie, czyż to jest możliwe, aby po tylu cierpieniach, miał stoczyć się w zupełną nicość? Wszak to niemożliwe, by ze zbytku stoczyć się do zupełnego żebractwa!
Co prawda, żaden realny dowód w niczem nie usprawiedliwiał tych niemądrych nadziei na Bóg wie co — jednakże, biorąc chęci za rzeczywistość, wierzył w swą szczęśliwą gwiazdę.
Gdy trafi się jakiś wypadek, który podnieci jeszcze tak płoche nadzieje i wyobraźnia, niema już na nie lekarstwa. Przekonamy się później, jak dwie pomyślne okoliczności przewróciły jaśnie oświeconemu hrabiemu w głowie do reszty. Tymczasem, mając aż dwadzieścia pięć tysięcy franków w kieszeni, począł wieść owe życie dziwne, nie będąc jego jedynie udziałem lecz niemożliwe do pomyślenia gdziekolwiek, poza Paryżem.
Miejsce w loży w operze, stały bilet wstępu do eleganckiego klubu, wytworny apartament, modny ubiór, lokaj — oto artykuły pierwszej potrzeby ubogiego światowca — niezbędniejsze może, niż chleb i lada jaki przyodziewek dla prawdziwych biedaków. Nie należy zresztą wyobrażać sobie, by podobne życie kosztowało zbyt drogo — pięć — sześć tysięcy franków na rok, wydawane umiejętnie, najzupełniej zapewniają taki zbytek.
Zaiste, jakaż to rozkosz błyszczeć za tak marne pieniądze! Uprzedzenia podobne maą swój powab, niemniejszy od uprzedzeń kastowych, z któremi zwykle się łączą.
Jednakże tai posłuszna nędza, zamiast zadowolnić pana de Montal, rozjątrzała go jeszcze, zwłaszcza, że wciąż stykał się z ludźmi, o wiele bogatszymi. Jak każdy człowiek próżny, był przekonany, że cały świat zajmuje się tylko nim i drżał ze wściekłości na samą myśl, że ktoś może żartować z jego upadku — i ta wściekłość podwajała w nim żądzę zrobienia nowego majątku, nietyle dla przyjemności używania go, ile dla zirytowania tych, co się z jego dzisiejszych nieszczęść i bankructwa, skrycie radowali.
Pewnego dnia kupił los loterji hamburskiej za luidora[27] i odrazu wygrał trzysta luidorów — to powodzenie uznał oczywiście za dowód, że Opatrzność czuwa nad nim i wiara jego w szczęśliwą przyszłość straciła wszelkie granice.
Od tej chwili pan de Montal nieustannie spodziewał się, że... a raczej, był przekonany niezbicie, że uda mu się zaślubić jaką bogatą pannę, albo wdowę: loża jego w operze była pozycją, z której stale wypuszczał pociski — znaczne koszty tej łoży uważał za kapitał, mający przynieść mu olbrzymi procent.
Minęło już osiemnaście miesięcy od jego, powrotu z Włoch — dziedziczki i wdowy jakoś się nie pojawiały, lecz wiara pana de Montal w swe szczęście zgoła nie słabła, zwłaszcza że dwie nowe okoliczności, chociaż pozbawione związku z jego matrymonjalnemi planami, zwane jednak szczęśliwe, dodały mu ducha, niby ów bilet loteryjny.
Jeden z dawnych przypadkowych znajomych pana de Montal, marny śmieszny adwokacina, nazwiskiem Roupi-Gobillon, dobił się poważnego znaczenia jako deputowany (później opowiemy, w jaki sposób); dumny zaś, że może zaimponować swemu dawnemu znajomemu, który niegdyś nim gardził, przytem zaś, chcąc pokazać że już dawniej miał stosunki w lepszem towarzystwie, odrazu zbliżył się do pana hrabiego de Montal.
— Jeżeli do tej pory nie zbliżyłem się sam do ciebie — mówił hrabia do swego nowego znajomego — to najpierw było przyczyną tego twoja pozycja znakomitego adwokata, a jednocześnie wybitnego, wpływowego polityka, wreszcie zaś znakomitego dygnitarza — wszystko to stawia cię o tyle wyżej ode minie, że wypadało, by pierwszy krok do zbliżenia się wyszedł z twojej strony. Zawsze ludzie znakomici muszą zniżać się do ludzi skromnych i niezależnych, którzy nie są ani wyższymi od nich, lecz, właśnie z tego powodu, winni są szacunek dla wyższego stanowiska.
Pan mecenas Roupi-Gobilloin, uradowany temi pochwałami, obciął zgotować przyjacielowi miłą niespodziankę, proponując mu posadę prezesa dyrekcji monopolu tytoniowego — hrabia atoli z dumnym gestem odrzucił propozycję i nawet obruszył się, że ktoś śmiał zrobić podobną propozycję jemu... jemu, który przecież jest niezależny majątkowo i nigdy o nic nikogo nie prosił.
Odrzucenie tej propozycji, zręcznie rozgłoszone przez pana de Montal przy pomocy Roupi-Goubillon‘a, wywołało wielki wpływ na ustalenie jego kredytu. W najbliższym czasie, za pośrednictwem swego nowego przyjaciela, znacznie rozszerzył krąg swych znajomości, przyczem budził ogólną sympatję swemi układnemi manierami i powierzchowną niezależnością charakteru. Ponieważ o nic nigdy nie prosił, cały, zbierający się u Roiupi-Goibillon‘a świat polityczny, traktował hrabiego z wyjątkową, wyszukaną grzecznością.
Stosunki te w świecie politycznym, łącznie z klubem i- operą uczyniły pana de Montal czemś wyższem nad poziom zwykłych modnisiów; ogólnie uchodzić począł za zaufanego przyjaciela ministrów, niekiedy nawet ich doradcę — wogóle za człowieka o szerokich wpływach; jakkolwiek wszystko to sprowadzało się tylko. do pozorów, zaczęto mu nawet zazdrościć i ludzie bogaci mówili mu z pewnym, zawistnym przekąsem:
— Jakże panu się świetnie powodzi — wygrywasz pan na niemieckich loterjach i cieszysz się zaufaniem ministrów. Doprawdy, są jeszcze ludzie, którym się wszystko udaje!
Albo:
— Ach, jakże pan jest zdolny i obrotny — nigdy nie potrzebuje się pan lękać o przyszłość — zawsze wyjdzie pan na swójem. Co tu mówić — cieszy się pan wyjątkowem szczęściem.
Jeżeli ten szczęśliwy traf utrwalił mniemania ogółu, a zwłaszcza samego hrabiego, o jego, wyjątkowych zdolnościach, to drugi triumf jego bardziej jeszcze podziałał na jego dumę, budząc powszechną zazdrość i wprost cześć.
W jednym z pierwszorzędnych teatrów Paryża występowała młoda i piękna kobieta, panna Julja Dubreuil. Dzięki piękności i talentowi, jak też i wyrafinowanej kokieterji, młoda ta aktorka zdobyła wkrótce ogromne powodzenie wśród modnego świata Paryża. Wielu młodych paniczów poczęło się starać o względy paniny Julji, początkowo atoli żaden z nich nie mógł poszczycić się sukcesem; bogaty bankier, zarówno., jak rozrzutny arystokrata, zostali odprawieni z kwitkiem.
Ten silny opór powiększył jeszcze sławę pięknej aktorki. Hrabia de Montal, wciąż oczekujący na nadejście szczęśliwej gwiazdy w postaci jakiejś bogatej damy — panny, czy choćby wdowy, zapragnął tymczasem spróbować zwycięstwa nad tą oporną cnotą.
Przedstawił się tedy u niej, co tak znanemu człowiekowi przyszło bez żadnego, trudu. Pomiędzy ubiegającymi się o względy pięknej Julji, jedni liczyli tylko na przelotny stosunek, nie decydując się na ściślejszy związek i związane z nim intrygi; inni, choć przedstawiający pewne korzyści, stanowczo nalegał o usunięcie jakiejś dalekiej ciotki aktorki, niejakiej pani Sanvageot, nieznośnego babsztyla, mającego wyroczny wpływ na swą siostrzenicę.
Zupełnie inaczej postępować zaczął pan de Montal — nauczony niepowodzeniem rywali, starał się najpierw zjednać sobie właśnie panią Sauvageot. Nie zaniedbał żadnego starania, żadnej grzeczności, byle podbić obmierzłą staruchę; udawał mocne zainteresowanie i sympatję dla całej rodziny, odrazu też wziął udział w intrygach teatralnych i w walce z przeciwnikami Julji, zazdroszczącymi jej talentu, niezaprzeczenie wybitnego.
Jako towarzysz, obrońca młodej kobiety, nie cofnął się przed żadną nieprzyjemnością; zręcznie potrafił ująć sobie niektórych dziennikarzy, co mu przyszło z dużą łatwością, dzięki znajomościom w politycznym świecie — zręcznie wciągnął ich w bój przeciwko zajadłym nieraz nieprzyjaciołom aktorki, dzięki zaś wrodzonemu sprytowi, przenikał wszystkie intrygi i w samą porę zawsze potrafił kłaść im zaporę. Nieustraszony, niestrudzony, szczery, przebiegły, zawsze pełen pochlebstwa — był zawsze comme il faut, bo też bardzo prędko opanował pannę Julję zupełnie, stał się niezbędnym doradcą i obrońcą dla niej, prawdziwym zaś postrachem dla jej nieprzyjaciół.
Mąż, najchciwszy zysku, jakim wybitny talent dramatyczny może wzbogacić majątek, nie byłby bardziej uległy, nie miałby tyle uwielbienia dla talentu i osoby swej ukochanej, ile pan de Montal okazywał pannie Julji.
Tyle zabiegów, starań i poświęceń doczekało się wreszcie słodkiej nagrody — pan de Montal był wysoko ceniony przez ciotkę Sauvageot i naprawdę kochany przez pannę.
Tak, zaiste, pani Sauyageot trudno było oprzeć się czarowi pana hrabiego de Montal — stale też darzyła go dowodami swego poszanowania i poświęcenia, nazywając go swem lubem dzieckiem, panina Julja zaś nadawała mu zwykle, z powodu pełnionych przezeń czynności, tytuł swego plenipotenta.
Jednakże sukces ten, aczkolwiek. ewnętrznie świetny, którego mniej zaszczytnych sprężyn nie znano, sukces, który podniósł jeszcze pana de Montal w opinji eleganckiego świata, zwiększył jego sławę, jako człowieka zręcznego i szczęśliwego i bardziej jeszcze wzmógł zawiść, lecz absolutnie nie zmienił stanu jego kieszeni.
Majątek pana de Momtal po dwóch latach pożycia z panną Julją zmniejszył się do dziesięciu tysęcy franków, mimo że, trzeba to zaznaczyć, miłość jej była rzeczywiście bezinteresowna.
Na nieszczęście, uczucie pana de Montal do tej młodej osóbki było w istocie bardzo słabe; z dnia na dzień coraz większą czuł odrazę dla jej pospolitych manier i płytkiego umysłu; gniewały go też jej nieznośne i śmieszne pretensje i duma; zbyt jednak ceniąc swe zwycięstwo nietyle z miłości, co z dumy, trawił w sobie najcięższe upokorzenia. Krótko mówiąc: hrabia był biedny, panina Julja zaś stanowiła zbytek, którego bogacze mu zazdrościli, jak on im pieniędzy; nie byto więc nikczemności, do jakiej nie byłby zdolny, byle utrzymać przy sobie swą kochankę. Powiadamy: nikczemności, albowiem pan de Montal zgoła panny Julji nie kochał; gdyby przynajmniej czuł do niej żywsze przywiązanie, służalstwo jego, choć śmieszne, nie byłoby hańbiącem.
Nie dość na tem: nasz dumny panicz musiał często udawać, że nie słyszy przykrych docinków pewnego starego aktora, nazwiskiem Ducanson, człowieka dowcipnego i złośliwego, o znacznym talencie, a stojącego na czele kliki teatralnej, nieprzychylnej kochance de Montala; dlatego też nie szczędził jej niegrzeczności, nawet w obecności hrabiego, który zwykle towarzyszył pannie Julji do teatru, za zezwoleniem ciotki, mówiącej;
— Jesteś kochankiem Julji, ale nie trzeba z tem się kryć; przecież kochany hrabio, ty należysz jakby do naszej rodziny.
Uszczypliwe koncepty starego Ducanson‘a tem były nieznośniejsze dla pana de Montal, że nie mógł przecież domagać się satysfakcji od komedjanta i do tego starego — to też musiał wciąż znosić wymówki i łajania, czynione kochance.
Tymczasem upływały dni, tygodnie, miesiące, lata, a szczęśliwa gwiazda pana de Montbal zgoła jakoś się nie pojawiała. Chociaż miewał sposobność zetknięcia się z bogatemi pannami i wdowami, żadna przecież nie zwróciła nań uwagi; głośny stosunek jego ze znaną aktorką pogarszał jego sytuację na rynku matrymonjalnym. Aczkolwiek panna Julja nie powiększała jego wydatków, przecież ledwo miał z czego żyć; w najbliższym czasie zaś mógł się spodziewać kompletnej nędzy, w której pozostawało mu chyba przyjęcie pomocy pena Roupi-Gobillon’a, nie było zaś znów bardzo pewnem, czy do tego czasu znakomity polityk utrzyma swe wpływy.
Pewnego dnia pan de Montal począł nieco krytyczniej patrzeć na siwą szczęśliwą gwiazdę, której zgoła widać nie było; zrozumiał, że szybkim krokiem zbliża, się do niego niebyłe szczęśliwa gwiazda i posażna oblubienica, co bieda z nędzą. Wreszcie jednak zdobył się na myśl genjalną, wielce ponętną, zawołał tedy z zapałem:
— Cóż, za głupiec ze mnie! Przecież szczęście już rzuca mi pod nogi, jeżeli nie skarby, to przynajmniej spokojny i pewny byt! Julja ma przeszło sto tysięcy talarów, zarabia zaś rocznie przeszło pięćdziesiąt tysięcy franków — dlaczegóż nie miałbym się z nią ożenić?... Jeżeliby mnie powstrzymywał jakiś fałszywy wstyd, zasługuję naprawdę na zdechnięcie z głodu. Dziś znoszę wszystkie przykrości domowe, a żadnego z tego zysku nie mam! Dzisiaj... tak, nie kocham Julji, toleruję ją dlatego tylko, żeby mi jej inni zazdrościli, zaślubiwszy ją zaś, będę miał jeszcze jędrną przyczynę, skłaniającą mnie do pożycia z nią i to przyczynę tak poważną, tak rozumną. Julja ma sto tysięcy talarów i pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu — z takiemi środkami można żyć cudownie! Prawda, że wyrzec się będę musiał wielkiego świata i będę się obracał odtąd w sferach artystycznych, ale na tem mogę tylko skorzystać. Świat wyśmieje mnie zapewne — świat! — powtórzył wzgardliwie wzruszając ramionami — ha, świat... kiedy nie będę już miał szeląga, to czy ten świat raczy przyjść mi, z pomocą? Na honor... trzeba być zgoła warjatem, aby się o podobne głupstwa kłopotać!
Oczywiście zrozumieją czytelnicy wahania pana de Montal, które ukrywał przed samym sobą, boć nie da się zaprzeczyć, że istnieje wielka różnica pomiędzy panną Julją, a jakąś bogatą paniną z dobrego domu, albo wdową — jednakże hrabia w obecnej swej sytuacji nie mógł stawiać zbytnich wymagań swej gwieździe i musiał brać, co mu dawała.
Nie odrazu przecież zdobył się na stałe postanowienie — resztki jego dumy, przedewszystkiem zaś wygórowana próżność, buntowały się przeciwko podobnemu mezaljansowi. Panna Julja była prześliczna, przytem oszczędna, gospodarna — miała atoli swoje fantazje, przytem zaś, mimo wszelkich pozorów, manjery miała prostackie, charakter pospolity, umysł, pomimo wrodzonego sprytu, zgoła zaniedbany. Na scenie imponowała świetną techniką aktorską, prześlicznym głosem, wytworną elegancją w stroju, w domu atoli, może dla wynagrodzenia zadawanego sobie w teatrze przymusu, zrzucała czarującą maseczkę i często zniżała się do poziomu, rzeczywiście godnego siostrzenicy pani Sauvageut.
Pan de Montal, wyobrażając sobie przyszłą swoją żonę, hrabinę, jako pannę Sauvageut, wahał się okropnie, zwłaszcza, że... panina Julja, przed zawarciem stosunku z nim miała opinję niewzruszonej cnoty, jednakże przypomniał sobie niejakie zwierzenia jej ciotki, która, bez żadnego skrępowania wyznała, że sto tysięcy talarów Julji pochodzą z, zapisów pierwszych jej protektorów.
Naskutek tego określenia: zapisy, pan de Montal spodziewał się, że owi dobrodzieje oddawna pomarli... prędko się jednak przekonał, że bynajmniej!... Pomarli istotnie, ale tylko w sercu Julji.
Jakkolwiek o panach tych od kilku lat wszyscy zapomnieli, korzystanie z majątku, pochodzącego z podobnego źródła, wydało się hrabiemu czemś sromotnem. Walczył ze sobą okropnie, wahał się, miotał, lecz sytuacja była coraz rozpaczliwsza i coraz mniej miał do stracenia.
Czy to w przystępie rozwagi, czy dla usprawiedliwienia, pan de Montal mówił sam do siebie:
— Tylko w romansach mogą trafiać się rzeczy nieprawdopodobne, o jakich marzyłem... Jeżeli już bogate wdowy, któreby szły za mąż za ubogich ludzi, rzadko się trafiają, to trudniej jeszcze znaleźć rodziców, którzyby wydali posażną córkę za kapcana, mającego szczęśliwą gwiazdę za cały majątek, a wygrane na loterjach na cały dochód.
Po długim namyśle, pan de Montal postanowił wreszcie definitywnie poślubić pannę Julję. Gdyby serce miał cokolwiek mniej przeżarte samolubstwem i chciwością, byłby może pomyślał nieco i o szczęściu panny Julji, która nigdy nie spodziewała się, aby hrabia zapragnął ją poślubić; lecz pan de Montal, w strachu przed nieuchronną nędzą, zgoła o niej nie myślał; sądził zresztą, że będzie w siódmem niebie, dostawszy tytuł hrabiny i to hrabiny de Montal.

Na jakie dwa tygodnie bodaj przed przyjazdem Ewina de Ker-Eliot do Paryża, pan de Montal oczekiwał pewnego dnia w swem mieszkaniu na pannę Julję, aby objawić jej swój zamiar — przekonamy się, że bardzo rozsądnie zrobił, że chciał, by ta uroczystość odbyła się u niego.

VII.
OŚWIADCZYNY.

Zapoznawszy czytelników z duchową stroną pana hrabiego de Montal, musimy jeszcze zobrazować jego powierzchowność.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, zgrabny i wysmukły — twarz miał napozór otwartą i szczerą; przyjrzawszy się atoli lepiej kilku zmarszczkom na jego białem czole, można było domyślić się odrazu, że myśli tego eleganta niezawsze były czyste. Wąskie, zaciśnięte usta zdradzały mocno fałszywy charakter; oczy jego, czarne i piękne, przybierały niekiedy wyraz robionej czułości, zwykle zaś były żywe i wesołe. Nos miał mały, nieco zadarty, nadający twarzy wyraz przebiegłości; rysy całej twarzy miał wogóle kształtne, zęby tylko miał nieładne — zepsute już, a przytem nierówne.
Krótko mówiąc, pan de Montal był paniczem bardzo szykownym, maniery prześliczne — całe jego zachowanie się zdradzało dobrze wychowanego i doświadczonego światowca. Czekając na pannę Julję, miał na sobie szlafrok z cienkiej materji jedwabnej, pantalony z czerwonej flaneli i tureckie pantofle. Niespokojnym krokiem przechadzał się po owym salonie, który już opisaliśmy, kiedy odezwał się dzwonek. Pan de Montal wzdrygnął się, zrobił ruch stanowczy i rzekł:
— No, niema co się wahać! Alea iacta est![28] Co ma być, będzie.
Drzwi otworzyły się, i weszła młoda kobieta, lat około dwudziestu pięciu, szczupła, wysoka. Panina Julja ubrana była bardzo skromnie — nie z braku środków, lecz poprostu, ze skąpstwa, stanowiącego jeden z najsympatyczniejszych, a zarazem najbardziej rozwiniętych, i wydatnych rysów charakteru tej miłej dziewicy. Mały jej kapelusik z czarnej mory zaledwie mógł objąć pukle czarnych, pięknych włosów. Oczy miała czarne, usta różowe, jak wiśnie, jakby do pieszczot stworzone, zęby, równe i białe, jak perły, płeć ciemną, lecz świeżą i czerstwą — jednem słowem, mimo skromnego ubioru, panina Julja była istotnie piękna i zewnętrznie miła. Niestety, jak już mówiliśmy, miała zwyczaj zrzucania swego dobrego ułożenia razem z teatralnym strojem i poza sceną ustępowała manierami niejednej gryzetce. Całe jej dobre wychowanie nosiło czysto sztuczny, zewnętrzny charakter.
Parasol i kalosze zrzuciła już w przedpokoju, wszedłszy zaś do salonu, podała kolejno panu de Montal mufkę, płaszcz, kapelusz, niespokojnie ścigając oczyma, gdzie te wszystkie cenne przedmioty poumieszczał.
Gdy pan de Montal, zamyślony, położył płaszcz na kapelusiku, panna Julja krzyknęła:
— Co robisz, Edwardzie?... Kapelusz, mój kapelusz! Zupełnie mi zniszczysz kapelusz!
— Przepraszam cię, moja droga, zupełnie nie zauważyłem.
— Ależ trzeba wreszcie nauczyć się uwagi; kapelusz prawie nawy; mnie nic nie przychodzi darmo i wiem jak trzeba szanować rzeczy. Cóż ci tak pilno, że prosiłeś, abym zaraz po próbie przyszła do ciebie? Bardzo dobrze, otóż i jestem — podaj mi ten stołeczek pod nogi.
— Moja najdroższa Juljo, chcę z tobą szczerze pomówić — zaczął pan de Montal, klękając przy swej kochance i opierając się rękoma o poręcz fotelika, na którymi już usiadła.
— A, to ślicznie — odrzekła panna Julja, łagodząc wyraz twarzy — tylko nie patrz na mnie tak czule, bo muszę ci dać burę.
— Burę... za co?
— Ach, to ty jeszcze nie wiesz, jak to przyjemnie i wygodnie polecić ci cośkolwiek... Posłałam cię wczoraj do Melmot‘a, abyś mi obstalował tapety — dzisiaj przychodzę do niego, aż tu nie wie ani słowa.. To ślicznie, bardzo ślicznie.
Hrabia zmieszał się.
— Moja droga, ¡mówiłem Oliwjerowi, ażeby poszedł i nie rozumiem...
— A mnie co jakiś Oliwjer obchodzi? Gdybym chciała załatwić tę czynność przez służącego, posłałabym przecież Annę. Prosiłam ciebie, żebyś tam poszedł, bo myślałam... no, ale czy ja mogę komu zaufać?
— Przebacz mi, moja droga, przykro mi niewymownie, żem... ale...
— Och, znam cię już przecież! Niema niedbalszego człowieka od ciebie; któregoś dnia prosiłam cię, żebyś mi przyniósł w czasie antraktu filiżankę buljonu; grałam już w dwóch sztukach tego dnia, byłam przemęczona, omal że nie schrypnięta, a wiesz, że mi to pomaga.
— A czyż nie pobiegłem do Verres‘a?
— No, tak, ale przynieśli mi buljon — tak cholernie tłusty, że wedle go przełknąć nie mogłam. Czyż nie wpadłeś na myśl, żeby kazać przy sobie zebrać tłustość.
— Ależ mój drogi aniele — jesteś dziś w złym humorze, a, wierzaj mi, że najbardziej ci do twej pięknej twarzy z uśmiechem.
Hrabia był coraz bardziej zaniepokojony i niezadowolony, najwyraźniej, szczęśliwa jego gwiazda podsunęła mu najnieszczęśliwszy dzień do oświadczyn.
— Och, znam cię, znam — gderała Julja — chcesz mnie uspokoić i udobruchać pochlebstwami... niebardzo ci trudno zresztą... Alle, choć się nie gniewam, powiem szczerze, nie jesteś już tak grzeczny i usłużny, jak dawniej. Pamiętasz, kazałam ci wczoraj przynieść ciasteczek dla Tripole‘y — wiesz przecież, że pamięć o suczce, to najlepszy środek podobania się mojej ciotuni... no i znowu zapomniałeś...
— Postaram się wynagrodzić to stokrotnie — odpowiedział pan de Mantal, starając się ukryć głębokie zniecierpliwienie i nieukontentowanie. — Powinnaś mi wierzyć — dodał po chwili wesoło — wiesz przecież... czego ja nie robię, byle się kochanej cioci podobać.
— Wiem o tem i dlatego też, Edwardzie, często jej mówiłam: ja go bardzo kocham, przekładam nad bogatych paniczów... Tyle nawet nie chciałam przyjąć od ciebie... ot, tyle... — pokazała mu paznokieć — bo dla ciebie jednego mam całe moje serce... Ciotka mi jednak mówiła: Juljo, wybieraj między Edwardem, a swoją ciotką, albo — albo i niestety, mój drogi, omal się nie poświęciłam... dobrze, żeś ją zdołał udobruchać. Ach, byłabym najszczęśliwszą z kobiet, bo cię kocham, kocham serdecznie... Ach, jaki tu dym... możebyś otworzył trochę okna!
— Czy ci nie będzie zimno? Dziwne doprawdy, bo ten kominek nigdy nie dymi.
— Widać zatem, że mnie jakiś pech prześladuje, bo dymił i za przeszłą razą. Ale pocóż kazałeś mi przychodzić? Jeżeli masz jakiś ważny interes, nie możesz mi go u mnie powiedzieć?
— Nie, mój aniele, nie. Dla ciebie, jak dla minie samego ważną jest rzeczą, abyś się tutaj tego dowiedziała, Tak — dodał z czułym, melancholijnym uśmiechem, wciąż pozostając na klęczkach i jedną ręką obejmując taję Julji — tak, moja droga, zdaje mi się, że wyrazy moje będą bardzo poufałe.
— Cóż się stało mój Edwardzie, że tak czule dziś mówisz? Co to ma znaczyć; to mnie zastanawia... Jestem pewna, że masz jakiś zamiar niebardzo grzeczny... Szkaradny chłopaku, jesteś tak czuły, tak zalotny!... Moja ciotunia, Sarrageot, nazywa cię swym plenipotentem, ja zaś, gdybyś wreszcie nauczył się akuratniej wypełniać moje zlecenia, nabywałabym cię moim... no, nie wiem, sama nie wiem kim... Ach, otwórzno okno, może się prędzej na kominku rozpali... Podaj mi płaszcz — boję się kataru; gram w pierwszej sztuce i boję się chrypki, jak cholery!... Aha., zapomniałam: muszę ci coś o teatrze powiedzieć. Możesz już zamknąć okno, tylko rozdmuchaj ogień, bo słabo się pali.
Trudno opisać gniew i zniecierpliwienie pana de Montal w ciągu całej tej rozmowy z niegrzeczną, ordynarną, nawet nie umiejącą poprawnie się wyrażać komedjantką; jednakże, aż do chwili przyjęcia oświadczyn, musiał cierpliwie znosić wszystko, jak zresztą już od dwóch lat znosił.
Cała ta rozmowa najlepiej daje poznać, jak drogo, jakiemi upokorzeniami opłacać musiał pan de Montal szczęście, którego mu tak zazdroszczono. Nie mamy potrzeby powtarzać, jak wielka zachodzi różnica pomiędzy uprzedzającą grzecznością kochanka, choćby w stosunku do kobiety, zgoła mu nierównej kondycją, i poziomem umysłowym, a hańbiącem służalstwem, do jakiego się hrabia poniżał.
Teraz pan de Montal zamknął okno i powrócił; uklęknął znowu przed panną Julją, z niecierpliwością oczekując ciągnięcia dalej, a z większą jeszcze ukończenia rozmowy.
Julja odezwała się pierwsza, z początku spokojnie, — potem coraz gwałtowniej:
— Miałam ci powiedzieć coś o teatrze... Oto, dziś rano, przychodząc na próbę, słyszę w foyer moje nazwisko — zatrzymuję się, zaczynam słuchać — okazuje się, że to znów ten sitary Ducanson szkaradnie mnie obmalowuje. Wpadam, zirytowana okropnie i powiadam mu, że będzie miał ze mną i z tobą do czynienia... aż tu —ten stary grzyb poczyna sobie kpić w żywe oczy i ze mnie i z ciebie — gwiżdże sobie na nas i, rzeczywiście, trudno nie przyznać mu racji, bo, cokolwiek ci o tema mówię, to jakbym groch o ścianę rzucała...
— Ależ, moja droga Juljo...
Aktorka zirytowała się jeszcze bardziej; mówiła coraz głośniej:
— Tak, tak — już wiem, — słyszałam to nieraz... Chcesz mię znowu przekonywać, że Ducanson, to stary piernik i przecież nie można takiemu dziadydze świadków posyłać... A co mnie to obchodzi? — Stary ledwo łazi, ale zadużo sobie pozwala, rozzuchwalił się i jeżeli nawet ty nie chcesz mnie bronić, to któż ma go ukrócić?
— Ależ, zastanów — się, moja droga, cóż ja mam zrobić?... Sama przecież przyznajesz: Ducanson jest stary; jeżelibym poszedł i powiedział mu jakąś niegrzeczność, narażę się tylko na śmieszną scenę i nic nie wskóram.
— Zapewne, mój kochany paniczu, zatem mam być znieważana bezkarnie?
Hrabia się żachnął.
— Ależ nie mówię tego bynajmniej, moja droga Juljo, wiesz przecież, że zawsze stawałem w twej obronie, ile mogłem!...
— I masz o to do mnie pretensje?
— Bynajmniej, tylko bądź, proszę cię, sprawiedliwa wobec mnie.
— Alboż jestem niesprawiedliwa? Zdaje mi się, że skoro zostałam twoją kochanką, to dlatego, abyś mię bronił i abyś moich nieprzyjaciół traktował, jak swoich.
— Juljo, posłuchaj mnie...
— Gdybym chciała mieć kochanka, któryby mnie kochał dla samej przyjemności, miałabym dosyć elegantów do wyboru... ale ja nie potrzebowałam zimnych adoratorów, którzy nosa do teatru nie wetkną, którzy myślą, że wyświadczają mi wielką łaskę, wożąc mnie swym powozem i kupując mi fatałaszki i błyskotki. Dzięki Bogu, nie potrzebuję tego, co moje koleżanki uważają za zaszczyt szczęścia. Dzięki mej oszczędności, zebrałam już kapitalik, mam dochody i mogłam wybrać sobie kochanka z miłości, kochanka, od którego nie wymagam złamanego szeląga. Ale za to wymagam, aby mój kochanek nie pozwalał znieważać mnie jakiemuś staremu durniowi.
Panu de Montal aż usta zsiniały z gniewu, zdołał jednak pohamować się i odpowiedział ze sztuczną łagodnością:
— Ależ zastanów się, Juljo, czyż nie uczyniłem wszystkiego, co można było uczynić, wyjąwszy oczywiście...
— Wyjąwszy to, czego najbardziej potrzebuję... Przecież to samo muszę powiedzieć o tej halastrze Grenouillot‘a.
— Co za Grenouillot‘a?
Julja aż się rzuciła.
— Jakto, nie wiesz jeszcze? Przecież, znasz doskonale Grenouillot‘a, prezesa klakierów[29]; wiesz także, że ten łobuz jest stronnikiem Ducansona. Trzeba było widzieć, jaki hałas ta banda robiła w czasie benefisu tej wydry Derbot — tymczasem podczas moich występów zgoła milczą.
— Ależ, moja Juljo...
— Ach, chcesz powiedzieć, że sam ryknąłeś ze dwa razy na nią; no, ale ja przez to nie dostałam więcej oklasków, chociaż na nie zasłużyłam. A kiedy poskarżyłam się przed tobą na tego Grenouillet‘a, cóż mi odpowiedziałeś?... Że nie możesz wdawać się z klakierami — wielkie rzeczy! W kółko to samo: od tego muszę znosić wszelkie nieprzyjemności, bo stary, jak wszyscy djabli, od tamtego znowu, bo jest klakierem — jakby na to wszystko nie było żadnej rady!...
— Ależ jaka rada? Jeżeli ją masz, to mi ją podaj, mój drogi aniele?
— Jaka rada? Ależ tysiące ich się znajdzie, trzeba tylko chcieć!... Jeżeli nie chciałeś opłacić Grenouillot’a, co nawet niedrogoby kosztowało, trzeba było to żabsko nastraszyć... co zaś do Ducansan’a, to ten znów lubi łakocie, pochlebstwa, wyszukaną grzeczność...
— Ależ, Juljo, czyżbyś chciała...
— Ja? Och, bynajmniej, wołałbyś przecież, żeby minie z kopytami zjedli, niż żebyś zrobił grzeczność Ducanson‘awi.
— A więc cóż?
— Przecież nie potrzebujesz go traktować poważnie, ani zbliżać się z nim — nie jesteś jego kolegą. Wystarczy cokolwiek zręczności, tej zaś dzięki Bogu, zgoła ci nie brakuje; mógłbyś więc, przy odrobinie dobrych chęci, rozbroić tego niegodziwego człowieka. Naprzykład: ten starowina lubi dobrze zjeść i wypić; mogłeś kiedy zafundować mu dobry obiad — nie taki znów wielki wydatek; wtedy mógłbyś go już ująć i w ten sposób unieszkodliwiłbyś mojego najzajadlejszego wroga.
Pan de Montal wysłuchiwał tego wszystkiego, z pozornem poddaniem się, klęcząc z głową, pochylaną ku kolanom swej kochanki; jednakże żyłki pukające mu na skroniach, wskazywały, że ogarnia go coraz większa pasja, którą z trudem hamował.
Gdy hrabia podniósł wreszcie głowę, spojrzenie jego wyrażało bojaźliwą czułość i błagalne poddanie się, którym panna Julja nie zdołała się oprzeć; mimo wszystko była to dobra dziewczyna i kochała swego Edwarda szczerze, choć po swojemu; jej gniew i wyrzuty załamały się wreszcie pod urokiem cierpliwości pana de Montal, który mówił, całując jej ręce:
— Przebacz, mój aniele, rzeczywiście zawiniłem. Na przyszłość, cokolwiek mię to miałoby kosztować, uczynię wszystko.
Julja zmieniła nagle ton.
— Otóż to, mój ukochany! — zawołała nagle, rozczulona aż do łez; zsunęła się z fotela i usiadła na dywanie przy swoim klęczącym kochanku; następnie objęła jego piękną głowę i poczęła ją okrywać pocałunkami.
— Jakże jestem niewdzięczna, niegodna ciebie! — mówiła wśród łez. — Ten biedak skoczyłby dla mnie w ogień, a ja jeszcze się skarżę na niego! Ani słowa więcej, mój drogi!
— Juljo, moja droga Juljo — czy to mówi głowa czy serce?
— Ja nie jestem kochaną Julją, ja jestem wyrodnym potworem! Alboż twoja miłość własna nie jest moją? Alboż imam zmuszać mego kochanka do poniżania się przed jakim Ducanson‘em, czy Grenouillot’em — czyżby mnie to samej nie poniżało? Czyżby mnie miało nie obchodzić, gdy ty się poniżasz? Mówię ci, byłam nierozsądna, ale człowiek wtedy tylko umie ocenić swe szczęście, kiedy go nie ma, albo już je stracił... Jedną chyba wadę mogę ci zarzucić, mój drogi, to, że jesteś dla mnie zbyt dobry.
— Jakże ci nie mam pobłażać. Juljo, skoro mię tak kochasz?
— Ty mnie psujesz, nieraz powinieneś wyłajać mnie jak się należy, a nie czynisz tego. Bodaj to nie było prawdą, co mówi moja ciotunia, która cię przecież uwielbia. Czy wiesz — powiada — dlaczego się boję czasami naszego małego plenipotenta? Bo ci zanadto ulega, gdy ja, na jego miejscu, nieraz bym ci się okoniem postawiła.
— Mój aniele, nie chcę ci nigdy sprawić najlżejszej przykrości.
— Otóż dlatego właśnie, że mnie kochasz, powinieneś być czasami surowy dla mnie. Alboż mogę kiedy zapomnieć, co dla mnie uczyniłeś?... Jak moja ciotunia, Sauvageot, powiada: Wynajdź sobie drugiego takiego człowieka, któryby, jak on, prowadził sumiennie wszystkie twoje rachunki, któryby skrupulatnie notował twoje wydatki, znajdował pewną lokatę dla twych depozytów, chodził do adwokata, do notarjusza, umawiał się z dyrektorami teatrów, kaptował recenzentów — słowem, był prawdziwym totunfackim.
— Ale cóż w tem dziwnego, Juljo, że się zajmuję twe mi sprawami? Alboż minie one mniej d ciebie obchodzą? Alboż nie mam uczyć się od ciebie porządku i oszczędności?
— Tak, prawdę mówisz!
— Przytem jesteś tak piękna, tak dobra! No, ale wysłuchaj mnie, Juljo, powstań.
— Byłam wobec ciebie niesprawiedliwa; tu jest moje miejsce.
— Nie, mój aniele, proszę cię.
— No, jak chcesz, siadaj więc na krześle, a ja ci usiądę na kolanach.
— Zgoda — teraz podaj mi ręce — nie patrz na mnie tak czule swemi ślicznemi oczyma, bo mi przeszkadzasz zebrać myśli, a chcę z tobą pomówić w ważnej sprawie. Wysłuchaj mnie, zaklinam cię.
— Kochany Edward — mówiła panna Julja, sadowiąc się na jego kolanach — nigdy tak do mnie nie mówił, nigdy tak na mnie nie patrzył; wyraźnie ma mi coś ważnego, coś bardzo czułego do powiedzenia.
— Bardzo ważnego, dlatego właśnie prosiłem, żebyś przyszła do mnie.
— Słucham cię, Edwardzie... Ale masz minę poważną... zupełnie, jak wtedy, pamiętasz, kiedy wahałam się jeszcze, a tyś mi mówił głosem, tak słodkim, a tak smutnym i uroczystym zarazem: „Juljo, przysięgam ci na pierścionek mojej nieboszczki matki, że nie będziesz miała nigdy kochanka bardziej przywiązanego, dbałego, wierniejszego ode mnie“. I wtedy, pamiętasz, łzy zakręciły mi się w oczach, patrz, zupełnie jak teraz! — i odpowiedziałam, nawpół przytomna: Edwardzie jestem twoja.
I panna Julja obtarła łzę, która znowu zaświeciła w jej czarnych oazach.
— Tak, Juljo, moja najdroższa Juljo, przypomnij sobie tę świętą pamiątkę — pierścionek mojej umierającej matki; złożyłem, ci go w dowód nawet nie miłości, którą ci przyniosłem, ale na dowód czegoś więcej... w dowód szacunku, głębokiego szacunku. Tak... bo już wtedy przeniknąłem głęboką wartość twojej duszy. Od tego zaś czasu, mimo przelotnych chmurek, mimo twych mimowolnych błędów, nauczyłem się czytać w twem szlachetnem sercu, poznałem je do dna!
— Jakże ty jesteś dobry! — rozczuliła się Julja jeszcze bardziej. — Jeżeli nawet mam niejakie przymioty, to czyż nie tobie je zawdzięczam? Zawsze byłeś tak czuły, tak uprzejmy, tak pełen poświęcenia, że pragnęłam być godna twej miłości.
— Wierzę ci, wierzę — zawołał pan de Montal z zapałem. — Tak, to moja miłość dała ci nowe życie! Od dawna szedłem krok w krok za tobą, patrzyłem na twoje postępowanie i z dnia na dzień wydawałaś mi się godniejszą mego szacunku. Twoje prowadzenie się, twój charakter usprawiedliwiły, uszlachetniły zarazem moją namiętność i jestem dumny, że cię kocham, jak i z tego, że mnie darzysz wzajemnością.
— Tylko ty możesz zdobyć się na podobny, śliczny komplement.
— Bo tylko moja śliczna Julja potrafi mnie natchnąć do czegoś podobnego.
— Najdroższy!...
Pan de Montal doszedł do wniosku, że moment korzystny nastąpił.
— Słuchaj, Juljo... — zaczął trochę tajemniczo — nadszedł już czas, gdy powinienem wynagrodzić twą miłość, twą czułość, a przedewszystkiem twe dobre serce i pełne godności postępowanie.
— Co to ma znaczyć, Edwardzie?
— Pragnę — zaczął uroczyście pan de Montal — pragnę dać ci dowód nietylko mojej miłości i wdzięczności, ale nadto i dowód mego najgłębszego szacunku.
Julja zdziwiła się; sądziła, że to chodzi o jakiś prezent.
— Och, Edwardzie, nie mów już... czyżbyś mógł zapomnieć o naszym układzie? Wiem przecież, że nie jesteś bogaty, więc nic od ciebie nie przyjmuję, chyba bukiet róż na moje imieniny za dziesięć franków, ot i wszystko. Twoją miłość, twoje serce przyjmuję, twoje przyjacielskie usługi, pełne poświęcenia — i to mi w pełni wystarcza.
— Szlachetna kobieto, najlepsza przyjaciółko! Ach teraz dopiero uprzytamniam sobie całą wielkość twej duszy, lecz bądź spokojna — dodał pan de Montal, uśmiechając się, bardziej jeszcze tajemniczo, niż przed chwilą — dar, jaki ci przynoszę, nie ma pieniężnej wartości, lecz przewyższa. wszystkie twe oczekiwania i przyjmiesz go chyba... spodziewam się, z najgłębszą radością.
— Cóż to takiego?... Cóż więc masz mi do ofiarowania?
— Moją rękę.
Wyraz oczu Julji wskazywał przez chwilę, że uszom własnym nie wierzy.
— Twoją rękę?...
Pan de Montal począł okrywać jej śliczne ręce pocałunkami.
— Chcę cię zaślubić, moja najdroższa, moja jedyna... tak, lekceważę wszelkie przesądy świata... całe moje życie poświęcam dla ciebie... i biorę cię za żonę... No co, czyżbyś miała odrzucić ten skromny dar, pani hrabino?
I pan de Montal z uśmiechem na twarzy, oczekiwał na gwałtowny wybuch wdzięczności swej kochanki.
Panna Julja osłupiała.
W pierwszej chwili spojrzała w milczeniu, a następnie, zasłoniwiszy twarz rękoma, padła, również milcząc, na krzesło.
Przy swej bezczelnej fanfaronadzie i pewności siebie, pan de Montal ani chwili nie powątpiewał, że to radość tak wstrząsnęła pannę Julję; skłonił więc głowę i dodał czule:
— Wybacz, mój aniele; powinienem cię był przygotować do tego szczęścia.
Nagle — zgłupiał..
Panna Juljia, jakby przychodzą«: do siebie, odepchnęła go gwałtownie, zerwała się i rzekła z głęboką goryczą:
— Ach, teraz dopiero poznaję... ciotka Sauvageat miała rację!
— Jakto, Juljo?
— Tak, Edwardzie... zwodziłeś mnie, zwodziłeś bezwstydnie tak długo!
— Jakto?!...
— Chcesz mnie zaślubić!
Pan de Montal osłupiał do reszty; sądził, że jego kochanka majaczy.
— Ależ, moja droga, co chcesz przez to powiedzieć, nie rozumiem.
— Tak, teraz się przekonałam!... Ach, to niegodziwość... tak, kochałeś mnie dla majątku po to, żeby się ze mną ożenić... dlatego udawałeś tak szczere zainteresowanie memi interesami... A ja, jak, Edwardzie, kochałam cię bezinteresownie! Edwardzie, ach, Edwardzie... rozwiałeś moje złudzenia!
Pan de Montal, zdumiony i urażany, tak rozgniewał się tem upokorzeniem, tą odmową, tak ubliżającą i tak nieprzewidzianą, że zbladł, zapienił się ze złości i przez kilka minut niezdolny był ido wymówienia słowa, poprostu oniemiał.
Panna Julja, ugodzona w swe najczulsze miejsce, oburzona, że ktoś śmie sięgać po jej ukochany majątek i zrozumiawszy, że cała troskliwość pana de Montal, o nią opierała się wyłącznie na niskiem wyrachowaniu, zgoła już nie mogła ukryć siwych uczuć i wrzeszczała bez skrępowania:
— Ach, teraz dopiero przejrzałam, że ciotunia Sauvageot nigdy się nie myli! Teraz już się nie dziwię, że nie dowierzała twojej uległości mym kaprysom. Przecież to jasne, jak słońce, liczyłeś na moje sto tysięcy talarów w depozytach, na pięćdziesiąt tysięcy pensji i na honorarja specjalne za benefisy... to istotnie warte trochę zabiegów i trudu!... A ja, głupia sądziłam, że jestem dość młoda i piękna, abyś mnie kochał dla mnie samej!... No i teraz widzę, że pierwsze wrażenie ciotki Sanvageot wcale jej nie omyliło: zanim zdołałeś i ją usidlić, powtarzała mi: strzeż się tego Montala, to kapcan, jakich mało i tobie chyba oczy do płakania zostawi. No i okazało się, że prawda... Edwardzie — mówiła panna Julja z bólem — czyż jesteś zgoła pozbawiany wstydu... czyż godziło się posługiwać pierścionkiem twej nieboszczki matki do tak nikczemnej przysięgi?... Ach, a ja tak szczerze cię kochałam.
Ostatnie wyrazy pozbawiły pana de Montal resztek przytomności; nie mogąc hamować się dłużej, wykrzyknął, wskazując na pierścionek:
— Pierścionek mojej matki... oto jest... przecież nigdy nie rozstaję się z nim!... Tylko ty mogłaś uwierzyć, że hańbiłbym pamiątkę po mojej matce, wręczaniem jej istocie podobnej tobie... Pierścionek, który ci wtedy dałem, nigdy do mojej matki nie należał... poprostu sobie zażartowałem.
— No, to jeszcze gorzej, mój panie, robić sobie żarty z pamiątką po nieboszczce matce — zawołał panna Julja z prawdziwą dumą i godnością. — Hrabia omal nie rzucił się na nią.
— Czy będziesz cicho?... — wrzasnął.
— Ach, teraz poznaję się na tobie!... Co za gęba, co za oczy!... Aha, to pan chce mnie straszyć?... no, to ja wolę się wynieść. No, nie spodziewałam się czegoś podobnego.
Pan de Montal chwycił ją silnie za rękę.
— Ach... chcesz wyjść... żeby po całem mieście roztrąbić, że cię obciąłem poślubić, a tyś odrzuciła moją propozycję!
— Ależ chyba pan nie będzie próbował zatrzymać mnie siłą? Puść pan moją rękę... szczypiesz mnie pan; proszę mnie puścić!
— Idź, idź, graj swoją komedję — rzekł pan de Montal, z ironją wstrząsając rękę Julji, poczem odepchnął ją, dodając:
— Tylko pamiętaj: to co tu zaszło, zostaje między nami; jeżelibyś to rozpaplała, zapłaciłabyś mi za to... rozumiesz?... Byłem ci użyteczny swemi wpływami... ale teraz mogę tę broń obrócić przeciwko tobie!
Panna Julja rozpłakała się nietyle ze strachu, ile z boleści nad nikczemnością człowieka, którego tyle czasu kochała.
— Och, Boże, Boże! — mówiła nieszczęśliwa kobieta, wśród konwulsyjnego płaczu — oto nagroda za moją miłość, za moje zaufanie!
— Za twoją miłość? Alboż ja nie dość już opłaciłem tyloma nikczemnościami wobec twojej ciotki, służalstwem, jakie tyle czasu wytrwale znosiłem i udziałem w najbrudniejszych intrygach twych koleżków?
— Oto twoje przywiązanie!
— Co za głupiec i bezczelnie dumne stworzenie! Więc ona serjo myśli, że to dla jej miłości, tak się poniżałem? — wzruszył ramionami. — Czy ty myślisz, że ja cię kiedykolwiek kochałem? Byłem twoim kochankiem, aby budzić zawiść ludzi szczęśliwszych i bogatszych ode mnie, ot i wszystko. A wkońcu, znudzony temi głupstwami, postanowiłem ożenić się z tobą dla pieniędzy... Tak, dla pieniędzy, pozwalałem tak długo deptać moją dumę, a teraz... bądź spokojna, potrafię się odpłacić.
— Zemścisz się, za co....za to, żem nie pozwoliła sobie stryczka na szyję założyć, nieprawdaż? A czy człowiek, taki, jak ty, nic nie mający, nie popełnia podłości, zaślubiając taką, jak ja, dla pieniędzy?... Twoja duma, ha-ha — ha!!!... Czy można wogóle ufać człowiekowi, zdolnemu do podobnej podłości, marzącemu o niej?... Zgodziłam się zostać twoją kochanką, chciałam nią być, bo to nie wkładanie na mnie żadnych obowiązków; ale wołałabym powiesić się, niż zostać żoną podobnego hultaja, któryby mnie okradł. A ja, jeżeli, wogóle wyjdę kiedy za mąż, to napewno nie, za człowieka, któryby mnie z torbami zostawił, ale za takiego, który moich pieniędzy nie tknie, a jeszcze zapewni mi spokojny byt.
— No to wynoś się stąd, idź sobie szukać, choćbyś miała zajść i do wszystkich djabłów... tylko nie waż się wymawiać mego nazwiska, bo... zobaczysz!!!...

Przykrą jest podobna scena; wstyd jest widzieć mężczyznę, który od pochlebstwa i usłużności odrazu, na widok, że wszystkie jego nikczemności spełzły na niczem, że zdobycz mu się wymyka, przechodzi do zuchwalstwa, do grubjańskich pogróżek; a przecież jest to scena zgoła nieosobliwa i nierzadka. Niegdyś coś podobnego byłoby może niemożliwością, dziś jednak żadna podłość nie powinna zadziwiać. Niech czytelnicy raczą sięgnąć do własnych wspomnień, a napewno przypomną sobie, że widzieli podobne wypadki nieraz.
Co do panny Julji, to, skoro już znamy jej charakter, nietrudno nam będzie pojąć, że wszelkie zabiegi hrabiego o jej rękę, mimo, że kochała go szczerze, były daremne.
Dziewczyna, wychowania w ubóstwie, zmuszona długo patrzeć na nędzę swych rodziców, przed niczem tak nie drżała, jak przed starością w nędzy i opuszczeniu; to też posuwała oszczędność aż do skąpstwa, odmawiając sobie nawet niezbędnych nieraz rzeczy. Przy swym ograniczonym umyśle i zimnem sercu, pieniądze kochała nadewszystko — nawet zostanie panią hrabiną było dla niej niczem — chciwość zagłuszyła w niej dumę, i wszystkie inne uczucia.
Tymczasem pan de Montal, będący uosobioną próżnością i przekonany, że wszyscy cierpią na tę jego wagę, był pewien powodzenia — no i pomylił się szkaradnie.
Po gwałtownem wyjściu panny Julji spędził kilka okropnych godzin. Odmowa jej zabiła ostatnie jego nadzieje; pozostawało mu ¡zaś zaledwie dziesięć tysięcy franków, po wyczerpaniu zaś tej sumy — nędza — po pewnym czasie pozostawało mu chyba strzelić sobie w łeb. Już przeklinał swą zwodniczą wiarę w Opatrzność, gdy wtem nowe zdarzenie pokrzepiło w nim upadającego ducha i ma nowo wzbudziło w nim nadzieje i wiarę w pomyślną przyszłość.
Pomiędzy innymi znajomymi pana Ruopi-Gobillorn’a, spotykał często u niego niejakiego pana Achillesa Dunoyer, bardzo bogatego bankiera, człowieka lat około czterdziestu, człowieka próżnego, aż do śmieszności, chcącego uchodzić za człowieka wolnego, usiłującego też naśladować zbytek i zwyczaje arystokracji — w istocie, był to syn wzbogaconego kotlarza.
Pan Achilles Dunoyer odrazu zwrócił uwagę na pana de Montal.
Hrabia zrobił ogromnie wrażenie na bankierze, należąc do owej złotej młodzieży, do której pan Achilles za wszelką cenę pragnął się dostać; przytem bankier wiedział o przyjaźni, jaka łączy hrabiego z głośnym markizem le Beanregard, królem modnego świata.
Pan Achilles Dunoyer zrobił pierwszy krok ku zbliżeniu z panem de Montal, ten atoli, niezainteresowany wtedy zgoła w zażyłości z ordynarnym dorobkiewiczem, przyjął go bardzo zgóry i zimno; teraz atoli, gdy panna Julja odrzuciła propozycję zakupienia go na męża, gdy pozostał już bez żadnego wyjścia i gonił resztkami, pomyślał sobie, że nie należy gardzić tak bogatym przyjacielem, jak pan Dunoyer, zręcznie więc zbliżył się do bankiera, co przyszło mu bez żadnej trudności. Zobaczymy dalej, na co liczył najwięcej...
W takiej sytuacji znajdował się pan hrabia Edward de Montal w chwili, gdy daleki jego kuzyn baron Ewin de Ker-Elliot, opuszczał ojczystą Bretanję, udając się do Paryża w interesach z tymże właśnie Dunoyer‘em.

Ponieważ bankier ten gra jedną z najważniejszych ról w naszej powieści, pokażemy teraz czytelnikowi dom i rodzinę tego znakomitego robigrosza.

VIII.
PAN ACHILLES DUNOYER.

Wielki kantor pana Achilles Dunoyer ozdabiał plac Giełdy, sam zaś właściciel mieszkał ma rue de Provence[30], najmując całe pierwsze piętro obszernego domu.
Pan Dunoyer miał dwie córki, które zajmowały wraz ze swą guwernantką, angielką, całe trzecie piętro tegoż domu; miało to tę niedogodność, że młode panienki narażone były ma spotykanie rozmaitych osób na schodach, po których często schodziły do mieszkania rodziców w arystokratycznym świecie spotkania podobne uchodziły za nieprzyzwoitość i człowiek tak bogaty, jak pan Dunoyer powinienby przekładać nad swój okazały apartament, pałacyk, w którymby mieszkał sam z rodziną; pani Heloiza Dunoyer atoli była tak wymagająca, że chciała koniecznie mieszkać nieinaczej, jak przy ulicy Chunssée d’Aufin, na tem zaś St. Germain finansjery trudno jest poprostu jakiś dom znaleźć i fortuna zaś pana Achillesa była stosunkowo nowej daty.
Pani Dunoyer, mająca; w czasie, gdy się nasza powieść zaczyna, lat około trzydziestu ośmiu, wyszła zamąż bardzo młodo; miała dwie córki: jedną siedemnastoletnią, Teresę, drugą, pannę Klementynę, dwunastoletnią.
Idąc, za powszechną modą, jak i dla pozbycia się kłopotu z wychowaniem córek, pani Heloiza Dunoyer sprowadzała sobie guwernantkę angielkę, polegając w wychowaniu córek całkowicie na nią.
Nie mamy zamiaru zaprzeczać doskonałości guwernantek angielek, lecz zbytek wykoślawił najlepsze rzeczy. Dorobkiewicze zawsze usiłują małpować za wszelką cenę, a raczej, za cenę najmarniejszą, zwyczaje wielkiego świata; tak i w tym wypadku: byle kobieta, której powierza się wychowanie panienek, była angielką i nie stawiała zbyt wygórowanych wymagań, a już nikt nie troszczy się o jej własne wychowanie, wykształcenie, charakter, nawet o moralne prowadzenie się. Prawdę mówiąc, o wiele mniej kosztowałaby guwernantka francuzka z jakiejś ubogiej, a uczciwej rodziny, dobrze wychowana, dla której miejsce podobne byłoby nieraz dobrodziejstwem; nie można atoli byłaby mówić do niej: miss Ashton, miss Turner i t. p., przyprowadź dzieci.
Tak więc i pani Heloiza Dunoyer musiała sobie sprowadzić dla córek angielkę — jedynem jej utrapieniem było, że angielka ta miała francuskie nazwisko miss panny Hubert, co doprowadzało panią bankierową do rozpaczy — wołałaby zamiast miss Hubert, nazwisko miss Blumfield, lub miss Montinaur, co byłoby w o wiele lepszym guście, lecz angielka nie chciała zgodzić się na zmianę nazwiska, uważając je, jak się o tem jeszcze dowiemy, za wysoce arystokratyczne.
Sama pani Heloiza chciała uchodzić w towarzystwie za lwicę: doskonałe jeździła konno w amazonce, w kapeluszu z wielkiem piórem, a nawet przychodziła w tym stroju do opery; w buduarze jej, na toalecie, stale rzucała się w oczy szpicruta i duże pudełko palisandrowe z napisem: Cygara; żeby zaś nikt nie wątpił, że puzdro to służy do użytku właścicielki buduaru, można na niem było wyczytać napis: Heloiza, złożony z liter z kości słoniowej i złota.
Dla uzupełnienia męskiego smaku tej amazonki, w tymże buduarze widniała uzdeczka arabska z czerwonego jedwabiu, ozdobiona złotemi kutasami, wisząca nad portretem pani Heloizy w ubiorze do konnęj jazdy. Wreszcie, jako ostatni rys tego życia hożego i à la Pompadour, dodać musimy, że złośliwi szeptali, jakoby bankierowa z jedną ze swych przyjaciółek, bywały incognito na balach w salonach, nie cieszących się świetną opinją, przebrane za wieśniaczki w towarzystwie dwóch tajemniczych osobistości, również przebranych za flisaków. Jeszcze słów kilka o artystycznych upodobaniach pani Heloizy: miała lotnia fortepian i wielkie aspiracje muzyczne. Nigdy nie mówiła: Robin de Rois[31], ale Freischütz, nazwiska zaś niemieckich kompozytorów, jak Weber, czy Beethoven, wymawiała właściwym, niemieckim akcentem, w powodzi szerokiej wiedzy w dziedzinie muzycznej. Wogóle była gorącą wielbicielką muzyki niemieckiej, (w literaturzezaś — zapaloną entuzjastką Voltaire‘a; cytowała też całe ustępy z La guerre des Dieux[32] Parnyego[33], lub z różnych utworów Gentil-Bernarda[34]. Znała się i na malarstwie, a nawet sama iluminowała litografję a robiła, żal się, Boże, jakie drzeworyty.

Tak więc pani Heloiza żyła, sobie wesoło, w rozmaitysposób uprzyjemniając sobie życie; dwie jej córki, pozostawione dozorowi miss Hubert, tylko w porze obiadowej widywały mamusię.
Przyjrzyjmy się domowi bankiera w tej właśnie porze. Obie uczennice miss Hubert weszły właśnie do buduaru matki. Pani Dunoyer była niewątpliwie piękna, lecz była to piękność bardzo pospolita; wzrost miała niewielki, okropnem zaś ściskaniem gorsetu usiłowała niezbyt skutecznie maskawać znaczną otyłość. Choć dzień miał się już ku schyłkowi[35], pani Heloiza ubrała się do obiadu w strój poranny, pełen fantazji, w którym zawsze przyjmowała przyjaciół: strój ten składał się z bardzo wyciętego rozwartego na przedzie, o bardzo szerokich rękawach, ściśniętego wpół sznurem ze złotem! kutasami; z pod ząbkowanej i haftowanej bogato spódniczki wyglądały końce stóp obutych w safjanowe pantofelki, haftowane w greckim guście; wreszcie turban grecki, z wiśniowego aksamitu, spadający na ucho, nadawał pani bankierowej postawę odaliski, zawracającej głowę wszystkim swym wielbicielom.
Starsza córka, panna Teresa Dunoyer, stanowiła swą powierzchownością jaskrawe przeciwieństwo matki. Była to dziewczyna wysoka i wysmukła, cera jej, biała i różowa, jak alabaster, wyraźnie odcinała się od śniadej, wschodniej płci pani Heloizy; na tle czarnych, gęstych. splotów włosów, okrywających skronie, twarzyczka jej wydawała się jeszcze jaśniejszą. Zwracały uwagę na tej twarzy, o regularnych rysach, wielkie, czarne oczy, o myślącym i melancholijnym wyrazie. Nad lewą powieką miała wyraźnie zarysowującą się maleńką brodawkę, podobną do muszki z czarnego aksamitu.
Zbytecznem chyba będzie przypominać czytelnikowi, że tajemniczy portret na zamku Treff-Hartlog, ów portret, w którym zakochał się Ewin de Ker-Elliot, przedstawiał właśnie młodą kobietę o czarnych oczach pod białem czołem i, z czarną brodawką nad lewą brwią.
Jednem słowem, nie chcąc uprzedzać zgóry o tem, co miało nastąpić, musimy już na wstępie powiedzieć, że paryska bankierówna dziwnie była podobna do damy z owego fatalnego portretu.
Teresa była wysoka i wysmukła, nawet za szczupła; ręce jej zbyt mało miały zaokrąglenia; mimo to była rzeczywiście piękna. Klementyna, młodsza jej siostra, była podobna raczej do matki. Był to gruby okrągły berbeć o opasłej twarzyczce, otoczonej lasem rudych, kędzierzawych włosów, o rysach mocno pospolitych.
Towarzysząca im mistrzyni, miss Hubert, miała lat około trzydziestu pięciu; ładna jej fizjonomja, dumna i zimna odrazu dawała do zrozumienia, że wychowywanie panien Dunoyer uważa za zajęcie zgoła ubliżające dla swej osoby. Miss Hubert pochodziła jakoby — tak przynajmniej zapewniała — z bocznej, zubożałej, gałęzi domu książąt, jednego z największych arystokratycznych domów Anglji.
Klementyna była ulubienicą matki, która widziała w niej własny portret i bardzo lubiła jej dowcipne, wesołe, krzykliwe usposobienie. Przeciwnie, Teresy nie znosiła za jej milczący, melancholijny charakter; dodajmy jeszcze, że była ona dzieckiem miłości występnej i nieszczęśliwej.
Pani Heloiza, ani przed zamążpójściem, ani jako żona nie oznaczała się zbyt surową moralnością; w pierwszych już miesiącach swego pożycia z panem Achillesem, korzystając z podróży męża, nawiązała stosunek miłosny z pewnym człowiekiem, który ją szybko porzucił; mąż, za powrotem, znalazłszy bardzo jaskrawe dowody niewierności żony, urządzał jej nieraz gwałtowne sceny; urodzenie się Teresy wzmogło jeszcze swary między małżonkami. Wkońcu atoli chciwość, ze względu na posag żony, jako też obawa przed skandalem towarzyskim, skłoniły pana Achillesa do przebaczenia żonie całej awantury — zresztą sam bynajmniej nie był wierniejszym mężem, niż ona żoną. W tym wypadku wzgląd ma własny interes i opinję zmusił go do wspaniałomyślności.
Czas do reszty ułagodził gniew pana Dunoyer. Jedna Teresa musiała znosić wybuchy gniewu, jakie obudzało w nim niekiedy wspomnienie o jej pochodzeniu; Heloizie sprawiał tem nawet przyjemność, tak, że sądził, że uprzedzeniem swem przeciwko starszej córce, chciała niejako odpokutować za swój grzech. W rzeczywistości, dręcząc Teresę, mściła się na jej ojcu, który ją niegdyś porzucił.
Postępowanie pani Dunoyer odznaczało się nikczemną złośliwością. Serca prawdziwie wspaniałomyślne, uszlachetniają nawet swe błędy poświęceniem, albo też wyrzutami sumienia zmuszają do przebaczenia — dusze niskie i podłe swym egoizmem i bezwstydem, czynią swe przewinienia z biegiem czasu jeszcze obmierzlejszemi i sromotniejszemi.
Była piąta godzina; miss Hubert zeszła właśnie do buduaru pani Heloizy Dunoyer wraz z Teresą i Klementyną, gdy wszedł sam pan Achilles Dunoyer; był w wyjątkowo świetnym humorze. Pan bankier miał lat około czterdziestu; był to mężczyzna chudy, średniego wzrostu, ubrany z wielką elegancją. Niektórzy fizjognomiści, zwracający uwagę na podobieństwo pewnych ludzi do zwierząt, napewno przyrównaliby jego rysy do koźlego łbu, wąskie bowiem jego czoło, małe oczki, prawie skośne, wystająca dolna szczęka, szerokie usta, nos spiczasty z rozszerzonemi nozdrzami czyniły go nader wyraźnie podobnym do tego szlachetnego zwierzęcia. Figura ta, niska, płaska i twarda, dyszała pychą, samolubstwem, chciwością i próżnością; z twarzy jego wyczytać można było z łatwością, że jeżeli były w owym człowieku kiedykolwiek jakieś szlachetniejsze uczucia, to oddawna zostały zduszone. Zachowywał się wyniośle i arogancko, za najmniejszem atoli zbliżeniem się osoby wyższego stanu, choćby ta „osoba“ była tylko eleganckim żebrakiem, twarz finansisty przystrajała się w fałszywy, obleśny uśmiech i poczynała wyrażać niskie, obmierzłe służalstwo.
Pan Achilles wszedł do buduaru żony z taką miną, jakby mu się udało canajmniej z dziesięciu klijentów okpić.
— Heloizo! — zawołał już od progu — jutro na obiedzie będziemy mieli gościa... ale to takiego, że, jak to mówią, trzebaby dla niego cały nowy serwis sprawić!
— Któż to taki, Achillesie?
— Najelegantszy modniś Paryża, bałamut wszystkich dam z St. Germain[36], największy hultaj świata, który jest per ty z największymi panami, człowiek ze znakomitej, starej rodzimy, o olbrzymich stosunkach, nadzwyczaj zręczny i szczęśliwy. Niema chyba kobiety, któraby się oparła temu lowelasowi. Znasz Julję — Julję z Theatre de France — nikt przecież nie mógł z nią dojść do ładu — ani najpiękniejsze lwy salonowe, ani najbogatsi krezusi: a on tylko skinął i Julka odrazu padła w jego objęcia. Zobaczysz, co to za niezwykły człowiek.
— Ależ powiedz wreszcie nazwisko tego Don-Juana — któż to jest?
— A dowiesz się później!... Był wobec mnie bardzo grzeczny... ty zaś, spodziewam się, zaraz zaczniesz wdzięczyć się do niego... Poznałem go u mego przyjaciela (to sławo wymówił z naciskiem), mecenasa Roupi-Gobillon‘a i, jak sądzę, ten nasz Don-Juan, jak dobrze go nazwałaś, może mi pomóc w zrobieniu karjery deputowanego; Roupi-Gobillon bardzo go szanuje, a wiesz przecież o znaczeniu politycznem Roupi-Gobilloin‘a. To człowiek bardzo szczęśliwy, wszystko mu się udaje, czegoby się podjął — a jaki zręczny! Pyszny byłby z niego dyplomata!
— Co za niedorzeczny pomysł, żeby nudzić mnie przy dzieciach podobnemi historjami, to bardzo zły przykład — przerwała mu z niezadowoleniem żona, która nic złego nie widziała w jego wyrażeniach o panu de Montal, jako o Don-Juanie, lecz która znudziła się odrazu, spostrzegając, że mąż poczyna już gadać o swych ulubionych marzeniach, o politycznej karjerze.
— Nie gnewiaj się tak, Heloizo, nie wytrzeszczaj tak oczu, pomyślałby kto, że chcesz mnie pożreć. Jak powiem ci nazwisko mego przyjaciela, gotowaś nabrać do niego jakichś uprzedzeń, może już o nim słyszałaś.
— Zapewne, że nabiorę, skoro dłużej będziesz mnie nudził.
— A więc ci powiem: zaprosiłem na jutro hrabiego Edwarda de Montal.
Pani Heloiza omal nie podskoczyła z niepohamowanej radości.
— Wybacz, mój drogi, przecież, jeżeli on pojawi się u nas, państwo Dubois chyba pomrą, z radości — zawołała rozpromieniona. — Naturalnie, że słyszałam o panu de Montal bardzo wiele; często go też widywałam na operze; to wielki znawca muzyki. Oczywiście, że przyjmę go jaknajserdeczniej; lękam się tylko jego szyderczej miny; raz, wychodząc z opery, słyszałam go przypadkowo: czego też nie wygadywał o pani Dubois i jej bratowej! Ach, jak je pysznie ubrał!... Nie mam mu zresztą tego za złe, bo te wydry zasługują na to przez swą nadętość... Ale, uważa się, Achillesie, teraz sobie przypominam, pan de Montal jest przecież w wielkiej przyjaźni z markizem de Bauregard; znasz chyba męża tej małej markizy, młodej amerykanki, która ma tak napuszoną minkę.
— Oczywiście, że znam doskonale; markiz de Beauregard jest królem lwów salonowych, tak, jak hrabia de Montal ich hetmanem. To też elegancki panicz; żebyś wiedziała, ile pieniędzy przepuścił!... No, ale powiadają, że strasznie się obłowił w Ameryce, bo też ma głowę do interesów i że ma teścia pono miljonerem.
— Czy, pomimo tego małżeństwa, markiz nie rozłączył się z tą małą Różą z Opery — zapytała z uśmiechem pani Heloiza, bawiąc się rudami włosami młodej córki, która położyła głowę na jej kolanach.
Pan Dunoyer roześmiał się.
— Tak, oczywiście, że się nie rozszedł, nawet z tem się nie kryje; powiadają też, że żyje i z siostrą Róży; przynajmniej widują je często razem w Operze w małej loży... A ta głupia niedźwiedzica amerykańska niczego się nie domyśla.
Pani Heloiza wpadła w jeszcze większą wesołość i zadowolenie.
— Tem gorzej dla niej — rzekła ze śmiechem. — Mimo pięknej figurki strasznie ma baranią minę, a w tych purytańskich czepkach wygląda jak zakonnica.
— Czy dlatego ma głupią minę, że wygląda jak zakonnica, mamusiu? — odezwała się mała Klementyna.
— Kochane dziecię! — zawołała pani Dunoyer, ściskając córkę z miłością i macierzyńską durną — na honor, tylko temu robaczkowi może coś podobnego przyjść do głowy! A jaka ona szczera — co tylko pomyśli, zaraz i powie!
— No, ale nie trzeba pozwalać, aby to posuwało się za daleko — odezwał się pan Achilles, również zresztą kontent z dowcipu swej córeczki.
— Co, możebyś wolał, żeby była nieodgadniona, stale milcząca?...
Pani Dunoyer spojrzała na Teresę z przekąsem.
Zapewne i pan Dunoyer zrozumiał odrazu, do kogo jego żona pije, bo dodał znacząco, także rzucając na młodą dziewczynę jadowite spojrzenie.
— Cicha woda zawsze najgorsza; od skrytych charakterów wszystkiego się można spodziewać i nigdy nie można im w niczem dowierzać, ani na nie liczyć.
Teresa, zrozumiawszy doskonale te wycieczki przeciwko niej, do których była przyzwyczajona, wlepiła oczy w krosna i nie odezwała się ani słowem.
Miss Hubert, założywszy ręce i wlepiwszy oczy w kominek, zdawała się nic nie słyszeć podczas tej sceny; kiedy niekiedy wzgardliwy uśmiech przelatywał po jej ustach, gdy rozmowa wkraczała na tory, zgoła niewłaściwe dla uszu młodych panienek.
Milczenie i pozorna obojętność Teresy, jeszcze bardziej rozjątrzyły jej matkę, która znowu zaczęła:
— Kiedy mowa o obłudnikach, moja panno — zwróciła się wprost do miej — powinnaś brać to do serca i słuchać pilnie.
Teresa nic nie odpowiedziała.
— Jakto, Tereso, nie odpowiadasz matce? — zirytowała się pani Heloiza.
— Nie wiedziałam, że o mnie mowa — odpowiedziała młoda dziewica.
— A o kimże, moja kochanko, «czy o kocie organisty? — wrzasnęła w gniewie pani Heloiza. — Zdaje mi się, że tylko ty jesteś tu obłudnicą i wiesz o tem doskonale.
Teresa milczała. Matka hałasowała dalej ze wzrastającym gniewem
— Cóż nic nie odpowiadasz? Zadużo sobie już pozwalasz!
— Ależ cóż mamusia chce właściwie, żebym odpowiedziała?
— Panno! — wtrącił się pan Achilles, surowym tonem — powinnaś, zamiast nieprzystojnie zadzierać głowę, odpowiedzieć: mamo, ponieważ zarzucasz mi obłudę, nie będę więcej...
— Nie będę więcej obłudną — rzekła Teresa, nie podnosząc oczu.
— No i jak tu jej nie bić! — zawołała pani Heloiza. — Co za niegodziwość, co za fałsz wcielony! Przecież stale patrzy w ziemię!
— Och, moja mamo, nie krzycz tak na Teresę! — uspakajała ją Klemetyna, całując matkę. Mimo wszystkich swych wad, była ona łagodniejsza od pani Heloizy i szczerze kochała starszą, tak niepodobną do siebie siostrę.
— Krzyczę, bo zasługuje na to — odpowiedziała opryskliwie piani Heloiza. — Od samego urodzenia tylko smutek mi przynosi.
Pani bankierowa przygryzła usta; odrazu zorientowała się, jaką powiedziała niestosowność.
Rysy pana Achillesa Dunoyer nabrały nieprzyjemnego wyrazu; spojrzał gniewnie na żonę i rzekł z goryczą:
— Życzę ci, żebyś częściej skarżyła się na urodzenie twojej córki — te ostatnie dwa wyrazy wymówił z na ciskiem. — Lepiejbyś doprawdy milczała o takich rzeczach.
Pani Dunoyer obrażona i chcąc nieco osiodłać zbyt już pozwalającego sobie męża, rzekła dość niegrzecznie:
— Będę mówiła, co mi się podoba, i chyba mi nie zabronisz!
— A ja ci powiadam, że są rzeczy, o których lepiej trzymać język za zębami... czy mnie rozumiesz?
— Papo, nie krzycz na mamę! — zawołała Klementyna, rzucając się ojcu na szyję.
— A ja powiadam, mój panie — rzuciła się pani Dunoyer, zaczerwieniona od gniewu — że kiedy kto co toleruje, musi mieć swoje wyrachowania, no, zrozumiałeś?
— Słuchaj... gdyby nie obecność dzieci, potrafiłbym obejść się z tobą tak, jak na to zasługujesz!
— I ja z tobą tak samo, powiedziałabym ci rzeczy niekoniecznie przyjemne, o których sam zresztą już wiesz; wiesz też dobrze, że się ciebie zgoła nie boję!
Miss Hubert podniosła się i rzekła swym pannom z zimną ironją:
— No, chodźmy, panny, bo papa i mama chcą ze sobą pomówić.
— Dobrze, dobrze, miss Hubert, wyprowadź je! — zawołał pan Dunoyer, gwałtownym krokiem chodząc po pokoju.
Obie panny wyszły wraz z nadętą pogardliwie mentorką.
Gdy drzwi zamknęły się, pan Dunoyer zawołał z oburzeniem:
— Czyż nie wstydzisz się doprowadzać mnie przy dzieciach do ostateczności... swemi niesmacznemi aluzjami?
— A kto winien, kto zaczął?... Może to ja zaczęłam?
— Jakto, pani, czyżby mi nie było wolno wyrazić swego oburzenia na prowadzenie się pani niegdyś?... Jakto, czyż to, że zdobyłem się wtedy na taką szlachetność...
Pani Dunoyer wzruszyła ramionami.
— Tak... byłeś szlachetny!... A to paradne... czy to ma być dowcip, czy co?... Powiedz raczej, że dlatego trzymałeś gębę na kłódkę, że poślubiłeś mnie dla majątku, choć wiedziałeś o mojej przeszłości i wołałeś milczeć, niż, w razie rozwodu, wypłacić mi należność!
— Czy dla tego wszystkiego mam twoje postępowanie nazwać szlachetnem?...
— No, a twoja łaskawość szlachetna... zostawmy ją lepiej w spokoju... Ile to razy przez skąpstwo pogryzłeś swoje wędzidło, a ile też razy wymawiałeś mi swoją interesowną wspaniałomyślność, choćby i przed chwilą... Piękna mi wspaniałomyślność!
— Moja pani, przecież i ja mam krew w żyłach i nie mogę spokojnie patrzeć na dziecko, które wcale do mnie należeć nie powinno. Ja sam nie wiem, dlaczego tę dziewczynę dotąd toleruję... dlaczego dotąd nie przepędziłem jej z domu!
— Rób z nią, co ci się żywnie podoba, nic mnie to nie obchodzi — odparła pani Heloiza, wzruszając ramionami. — Alboż ja jej broniłam kiedykolwiek? Wiesz przecież doskonale, że całą miłość moją przelałam na Klementynę... a wstręt, jaki mam do tej niegodziwej istoty, najlepszym jest chyba dowodem, że żałuję starych grzechów. No, ale, pominąwszy to, co zaszło, czego ty właściwie ode mnie chcesz?
— Chcę, aby, kiedy sobie czasem przypomnę przeszłość i kiedy serce we mnie się burzy, żebyś mnie starała się udobruchać, a nie doprowadzała do ostatniej pasji.
— A czy myślisz, że sposób, w jaki pozwalasz sobie traktować mnie przy tej przeklętej Teresie, sprawia mi wielką przyjemność.. i to jeszcze wtedy, gdy ją strofuję?
— Ach, moja pani, każdy ma swoje ale, ale sądzę, że i ja mam dość prawa, by...
— Któż ci tego zaprzecza; trzeba jednak czasami trochę się mitygować. Gdyby tutaj był kto obcy, śliczną miałby scenę! Jestem pewna zresztą, że ta sztywna miss Hubert dobrze na wszystko baczy.
— A któż temu winien? Przecież to twój pomysł, żeby sprowadzić tę angielską wydrę, no i masz teraz na karku osobę, która wciąż podgląda i podsłuchuje!
— Chciałam mieć guwernantkę angielkę, bo wszystkie rodziny w dobrym tonie sprowadzają angielki, prócz tego, gdybym była nie wzięła miss Hubert, Dubois‘y odrazu by mi ją porwali i coby to była za kompromitacja!... Co do tego, że może szpiegować, bardzo wątpię, bo przecież pojawia się u nas tylko w czasie obiadu i śniadania, resztę zaś czasu spędza na górze. Co zaś do czterech tysięcy franków, które trzeba jej płacić, to chyba nie taki wydatek.
— Alboż ja na to wyrzekam? Alboż wogóle nie wydajasz, ile ci się podoba?
— A czy ja wsadzam nos w twoje interesy?
— Alboż ja to mówię?
— No więc, o co się właściwie kłócimy?
— Kto winien?
— Kto... chyba, że nie ja!
—Teresa! — odpowiedział pan Dunoyer, łagodząc znacznie to mowy. — To niegodziwe stworzenie teraz zapewne zaciera ręce z radości, że nas sprowokowała do kłótni.
— A może nawet wyśmiewa się z nas do spółki z tą antypatyczną miss Hubert; jestem przekonana, że już weszły ze sobą w porozumienie, jak dwie przekupki na targu! — odrzekła pani Heloiza; z kolei i ona się uspokoiła. — Masz rację, ostatecznie wszystkiemu winna ta Teresa, przecież, gdyby nie jej zimna obłuda, nie byłabym się tak rozgniewała. Przecież byłam w świetnym. humorze, na wieść o tych odwiedzinach pana de Montal...
— O, wiedziałem, że sprowadzając go tu, zrobię ci prawdziwą przyjemność! — odrzekł pan Dunoyer z zupełnie już wypogodzonem czołem. — Otóż i spotkała mnie nagroda za tę radosną wiadomość!
— Ach, mój Achillesie, skoro wszystkiemu winna ta obrzydła Teresa, trzeba ją z całą surowością ukarać!
— Zgoda! Niech panina Teresa zje dziś obiad w swoim pokoju — zawołał pan Dunoyer. — Niech nikt nie powie, że taka smarkata rządzi się w naszym domu!
— Masz słuszność, Achillesie — zaaprobowała wyrok pani Heloiza — niech je w swoim pokoju, nic jej tak nie dotknie, jak ta kara!
— No, czegobyś chciała więcej? Przecież ma już siedemnaście lat i niepodobna ją stawiać w kącie, ani skazywać na chleb i wodę.
— A zatem wszystko mamy od tej arogantki znosić?
— No, dzięki Bogu, można przecież już ją wydać zamąż.
— Och, Boże, któż nas od tej poczwary uwolni?! Oby co rychlej!

Dodajmy jeszcze kilka szczegółów o tej zacnej rodzinie.
Złe skłonności wrodzone pana Achillesa, wychowanie rozwinęło znakomicie. Ojciec jego, początkowo kotlarz, następnie dostawca wojskowy, wreszcie bankier, trzy razy zbankrutował, zawsze z mniejszym lub większym zyskiem i zawsze zręcznie uchodził przed surowością prawa. Był to lichwiarz, nie cofający się przed żadną niegodziwością: lichwa, oszustwa nie budziły w nim najmniejszego wstrętu; w młodości maczał ręce nawet w fałszowaniu pieniędzy. Po długiem pławieniu się w zdzierstwach i szwindlach, wzbogacony łupami całej galerji ofiar, wzbogaciwszy się, zapragnął wreszcie i zaszczytów: stał się też członkiem rady municypalnej, merem, wkońcu nawet deputowanym. Mówił bardzo wiele o swym patrjotyźmie, o honorze i interesie narodowym etc. Dziwne doprawdy, jak pomiędzy tylu uczciwymi ludźmi mógł dojść do poważnego znaczania podobnie zuchwały i nikczemny aferzysta.
Papa Dunoyer z radością patrzył na swego godnego następcę tronu, pana Achillesa, syn ten odziedziczył po ojcu cały instynkt podłości, chciwości i łupiestwa, całą lichwiarską obrotność, do czego dodał jeszcze lokajską butę w za chowaniu się i postawie. Ten ostatni rys znamionował zawsze poprawę rasy, bo ojciec, mimo porośnięcia w pierze, nigdy nie stracił wyglądu ubogiego kotlarza czy zgoła podwórzowego magika.
Piękny pan Achilles był więc chlubą i ozdobą całej familji, chlubą tem droższą, że dwaj jego starsi, bracia, również świetnie się zapowiadający, pomarli przedwcześnie podczas jednej z grasujących we Francji epidemij Ojciec Dunoyer, aby się pocieszyć po tej okropnej stracie, wykombinował nowe przedsiębiorstwo, oparte na akcjach, które zniszczyło tysiące niezamożnych, rodzin, ale jemu przyniosło nowy miljonik. Mimo tej niewinnej rozrywki mimo blasku pana Achillesa, który zaćmiewał swym szykiem wszystkich dandysów giełdowych, stary Dunoyer nie znalazł pociechy; przekazał cały swój interes w ręce syna, sam zaś wyprowadził się do wspaniałej willi w okolicach Paryża, gdzie wśród zbytku i rozpusty dokonał szkaradnego żywota, zostawiając synowi kolosalny majątek, przedewszystkiem zaś przykład, przy naśladowaniu którego, jak się należy, można było ten majątek nawet jeszcze potroić.
Pan Achilles miał wszystkie kwalifikacje, by godnie nosić nazwisko ojca, to też majątek powiększył znacznie; niemałą w tem rolę odegrało szczęśliwe ożenienie się.
Jakkolwiek odrazę może budzić ten obraz, nie jest on bynajmniej przesadą, ani zmyśleniem. Tak, są, zwłaszcza w finansowym świecie, rodziny, w których łajdactwo staje się świętą tradycją rodzinną, przechodzącą z ojca na syna, w których syn uczy się od rodzica, jak przygotowywać uczciwe upadłości, jako świadek wybrnięcia z niepomyślnych sytuacyj, tak samo dobrzy ojcowie uczą swe dzieci, jak na chleb pracować, aby nie popaść w nędzę.
Obraz ten razi tem bardziej, że w tej samej sferze społecznej spotkać możemy wiele rodzin bardzo różniących się od znikczemniałej dynastji ex-fałszerza pieniędzy; spotykamy również i dynastje finansistów uczciwych, w których honor zawodowy i zasady sumiennego prowadzenia swych interesów przechodzą z pokolenia na pokolenie: rodziny, których imię cieszy się ogólnym szacunkiem, a kredyt, nietylko materjalny, ale i moralny, coraz mocniejszy, rodziny, których kasa jest arką małych majątków i źródłem ogólnej pomyślności. Lecz rodziny te, proste i surowych obyczajów, żyją zamknięte, odrębnem życiem; kobiety z tych rodzin odznaczają się skromnością, bogobojnością i prawdziwą miłością bliźniego; zwykle wstydzą się swego, zdobytego pracą i, zapobiegliwością, przynoszącego zaszczyt, bogactwa, wstydzą się równie silnie, jak lwice wielkiej finansjery, typu pani Heloizy, szczycą się bogactwem, pochodzącem z wyzysku i oszustwa. Kobiety, te nie ulegają głupiej próżności i manji małpowania najgorszych zwyczajów i zewnętrznej elegancji przeżytej arystokracji, nie prowokują do wyszydzania swych wielkopańskich urojeń, nie narażają się na gorzką pogardę i złośliwe docinki; na zawsze utrzymują się w średniej sferze dobrego smaku i godności — dlatego też ludzie, prawdziwie znakomici poważają podobne żywioły, szukają zbliżenia się z niemi i jeżeli mają jakieś powody do uskarżania się na nich, to chyba na nadmierną ich uczynność i skrupulatność — na nic więcej.
Na szczęście, wyjątki podobne spotykamy wcale nierzadko. Jeżeli ze sfery bardzo bogatych bankierów, jak pan Dunoyer, przejdziemy do prawdziwych olbrzymów finansowych, i tam znajdziemy potężne różnice indywidualne i obok zwykłych rabusiów na wielką skalę, obok ludzi, dla których majątek stanowi jedynie narzędzie do zaspakajania najniższych namiętności, obok brudnych skąpców, spotykamy tam nieraz mężów, obracających swe olbrzymie dochody na popieranie nauk i sztuki, na dzieła dobroczynności, którzy umieją szafować tak, że obdarowani nie czują się upokorzonymi.
Powiedzmy też, ku pochwale naszej epoki[37], a ku większej hańbie pana Dunoyer i jemu podobnych, których jedyną wartość stanowi bezwstydnie pomnażany majątek, że ludzie tacy mogą liczyć jedynie na hańbiące, płatne służalstwo utytułowanych darmozjadów, lecz nigdy nie przekroczą progu, wiodącego do prawdziwie uczciwego towarzystwa.

Podobnie spotykamy w naszych czasach, w najbliższem sąsiedztwie okazów w stylu pani Heloizy, kobiety mądre, uczciwe, dowcipne, odważne, którym wzniosły charakter i prawdziwe poczucie godności nie pozwolą pochylić czoła przed cielcem złotym, które zawsze zdobędą się na pogardę dla nieuczciwości i służalstwa.

IX.
BANKIERÓWNA.

Apartament, zajmowany przez obie córki bankiera, składał się z salonu, służącego zarazem za gabinet do nauki; na prawo były pokoje misis Hubert i Klementyny, na lewo — Teresy i garderobianej.
Gdy wybiła godzina siódma, zwykła godzina obiadu, lokaj oznajmił pannie Teresie, że ma jeść obiad w swym pokoju; jak pani Heloiza odrazu się domyśliła, Teresa zgola nie poczytywała tego, za karę.
Pokój Teresy był obszerny i widny, lecz umeblowany bez śladu smaku, jak zresztą całe to mieszkanie dorobkiewicza. Sposób przyozdobienia tego pokoju jasno wskazywał, jak pani Heloiza mało miała pojęcia o tem, jak powinno wyglądać mieszkanie dziewcząt, o tem, że należy, by było ono zaciszem skromnem i czystem, żeby otaczające przedmioty nie wpływały źle na duszę młodej osoby.
Pani Dunoyer, mając stare łóżko mahoniowe, przyozdobione płaskorzeźbami, wyobrażającemi miłostki nimf z faunami, przeznaczyła je dla swej starszej córki; kotarę łóżka zdobiły dwa gołąbki Wenery.
Na kominie lśnił zegar, którego postument wyobrażał satyra, igrającego z bachantką — poza tych figur przypominała epokę Dyrektorjatu swą rozwiązłością[38].
Wszystkie te dzieła sztuki posiadała Teresa na mocy prawa starszeństwa, pomimo pewnej zawiści Klementyny. Matka mówiła z wyrazem bezstronności:
— Teresa jest starsza, więc powinna mieć więcej od ciebie.
Dla pocieszenia Klementyny, matka podarowała jej lampę w etruskim stylu, wyobrażającą epizod z rzymskich zaślubin.
Gdyby pani Dunoyer zwrócono uwagę na niewłaściwość podobnego umeblowania, wzruszyłaby chyba ramionami i wytrzeszczyłaby oczy; gdyby znalazł się ktoś, ktoby jej poradził, aby córki miały białe pokoje, aby w nich stały klęczniki, krzyże i wody święcone, pani Heloiza roześmiałaby się chybia i odrzekłaby, że nie szyk«je córki na zakonnice.
Miss Hubert, przenikliwie angielka, odrazu na widok samego umeblowania pokojów, zrozumiała, w jaki dom wchodzi, że zaś przyjęła to miejsce bez żadnej chęci, mimo wysokiej płacy, więc bardzo mało troszczyła się o swe panny.
Teresa, jak już powiedzieliśmy, z melancholijnem zadowoleniem szykowała się do spędzenia wieczoru w samotności. Tymczasem pani Heloiza, aby uczynić karę córki przykrzejszą, posłała po bilet do loży w Palais-Royal — miss Hubert i Klementyna miały towarzyszyć państwu Dunoyer.
Teresa z zadowoleniem usłyszała turkot powozu odjeżdżającej matki, z zadowoleniem uczuła, że jest jeszcze bardziej sama. Wtedy zapaliła lampę, przysunęła sofę, położyła się na niej i, oparłszy się na poduszce, wyciągnęła z pod niej małą książęczkę w purpurowej safjanowej oprawie, którą czule ucałowała.
Pochylana, z czołem opartem na pięknej rączce, które; foremne kształty szczególnie odcinały się na tle kruczych włosów, Teresa pogrążyła się w czytaniu.
Musimy teraz powiedzieć słów kilka o upodobaniach intelektualnych i charakterze młodej dziewicy.
Natura Teresy była wyborna; w odrażającem otoczeniu rodzinnem, dotąd nie uległa zepsuciu; możliwe nawet, że złe traktowanie jej przez rodziców, wywarło na nią wpływ dodatni.. Z drugiej strony jednak, cały charakter jej przeniknęła głęboka melancholja. Prześladowana przez matkę i rzekomego ojca, wydana na łup kaprysów młodszej siostry, dobrej nawet, ale zepsutej i nieznośnej, wciąż zmuszona być świadkiem gorszących kłótni domowych, jakich próbkę mieliśmy w poprzednim rozdziale, przyzwyczajona do słuchania gburowatych konceptów i niechlujnych wymysłów, nie mająca najmniejszej sposobności zaspokojenia potrzeby wylania serca, codziennie kaleczonego; nie znajdująca ani cienia sympatji u miss Hubert, oschłej i obojętnej, żadnej rozrywki w obcowaniu z pustą i bezmyślną siostrą; karmiona przez guwernantkę zimną nauką, nie dającą żadnych pewnych podstaw moralnych; wogóle nic nie dającą dla praktycznego życia, wciąż słysząca ohydne wyrzuty i oskarżenia wzajemne, nie mogła w całem swem otoczeniu dojrzeć nikogo, ktoby budził szacunek. Nie mając żadnego szlachetnego przykładu przed oczyma, nie mogąc ni naśladować, ni kochać, ni poważać nikogo, nikogo... zmuszona wciąż się lękać, przytem pozbawiona pociechy religijnej, bo całe jej otoczenie było absolutnie bezreligijne, miss Hubert zaś, fanatyczna anglikanka, nie zaniedbywała żadnej sposobności wyszydzania wiary, papistów i bałwochwalców“ — w jakąż rozpacz, w jaką odrazę do świata całego, musiała popaść ta dziewica, siedemnastoletnia zaledwie!
Wielu ludzi podziela zdanie, że niesprawiedliwość i złość, jakich ofiarą padamy, z wielu błędów nas rozgrzeszają. Jakąż odpowiedzialność zatem biarą na siebie źli i niesprawiedliwi!
Ratowałby jeszcze Teresę, gdyby mogła znaleźć rówieśniczkę, któraby zdolna była ją zrozumieć. Szczera i czuła przyjaciółka, (wsączając w siebie, że się tak wyrazimy, czułość, jaka przepełniała serce Teresy, byłaby dla niej nieocenionym skarbem. Na nieszczęście, zbyt była dumna i bojaźliwa: z obawy wyśmiania i nie zrozumienia, unikała wprost młodych panien, jakie nieraz widywała w domu swej matki.
Teresa miała wszystkie szlachetne skłonności, które, przy sprzyjających okoliczności mogą rozwinąć się w heroiczne cnoty, lecz, zwichnięte przeciwnościami, prowadzą w przepaść, dając jedynie piękne złudzenia. Aż do tej pory nigdy nie miała sposobności pokazania rodzicom mocy swego charakteru — jak wszyscy ludzie, pewni swej siły, łatwo ustępowała w drobnostkach — żądza jednak okazania całej swej prawdziwej natury rozwijała się w niej, acz podświadomie.
Aby całą myśl naszą wyjaśnić, powiemy krótko: Teresa była jedną z tych kobiet, które idą wytrwale i z dumą do celu, po torze, jaki sobie wytknęły... które zdolne są do popełnienia wielkiego niepowetowanego błędu, występku nawet, ale jednego tylko; kobiet, które stoczyć się mogą w otchłań upadku, ale bez spodlenia, bez zdrady; jedną z kobiet, które kochają wzniośle i szczerze, które nawet, gdy poświęcają się miłości błędnej i występnej godne są współczucia i sympatji, bo nawet ich przewinienia zachowują jakiś odblask wielkości i szlachetności...
Jak już powiedzieliśmy, Teresa, wpół leżąc na kanapce, trzymała w ręku książkę, małą książeczkę w zbytkownej oprawie. Po dość długiej chwili skupionego czytania, piękna jej głowa skłoniła się na piersi, powieki zaszły łzami.
Dziełem, które od szeregu dni tak wzruszało Teresę był René[39].
Pan Achilles Danoyer posiadał znaczną bibljotekę, służącą oczywiście jedynie dla ozdabiania jego gabinetu.
Sam nigdy do niej nie zaglądając, zgoła nie przeszkadzał Teresie brać z niej różne rzeczy. Teresa mogła pochłaniać ile chciała, dzieła Votltaire‘a, Prevost‘a[40], Jana Jakoba Rousseau‘a, Marioaux[41], Panny‘ego, Le Sage‘a[42], Byrona, Waltera-Scotta, Chateaubriand‘a a nawet filozofów ze szkoły Diderot‘a.
Można sobie wyobrazić, w jaki chaos wpadł ten umysł młody, żywy, badawczy, lecz przecież zgolą niewyrobiony.
Na szczęście olbrzymia rozmaitość lektury długi czas równoważyła złe jej wpływy, skierowując myśli Teresy na coraz to inny przedmiot, ku coraz innej postaci.
Tak więc Teresa zachwycała się po kolei czułym Saint Preux, namiętnym des Grieux[43], by z kolei zatrzymać się na Don Juanie Byrona; szczególnie często zatrzymywała się nad zwrotkami, malującemi rozkosz pierwszej, dziecinnej miłości Don Juana:

Przy Inez pędząc dni pełne swobody[44]
Z Juanem Julja pieściła się mile
Juan był czuły i piękny i miody
Julja, jak siostra kochała go tyle...
Płoche zabawy w swoim szybkim biegu
Czas często zmienia w igrzyska
Niebezpieczniejsze, że na tym brzegu
Słońce prawie żarem ciska,
Jak powiedziałem — Juan w kwiecie wieku
Julja siedm wiosen liczyła na świecie.

Z daleka słychać głosik osłabiony,
I odgłos westchnień przecięty.
Jej oczy we łzach, bo z najczulszej strony
Pocisk uderzył, pocisk przeklęty!
Może i słusznie ktoś powie:
Z młodymi miłość grać lubi —
Lecz niech przebacza młodemu wiekowi
Niech dzieci prawie nie gubi...
Waha się jeszcze, ale po chwili
Rzecze cichutko: mój grot nie myli...

Łatwo pojąć, że przy zupełnem niedoświadczeniu Teresy, Don Juan ów wesoły, bogaty, awanturniczy panicz, ów śmiały do bezczelności, zręczny i cyniczny uwodziciel, wydawał się jej poważnym, czułym kochankiem; wydawało się jej, że to on właśnie uwiedziony został przez jakąś, pragnącą tylko zmysłowych rozkoszy Manon.
Od kilku dni jednak nowa miłość wypędziła Don Juana z serca Teresy.
Od kuliku dni René pochłonął ją całkowicie — na jej naturę melancholijną i marzącą dziwny czar wywierała osobistość bohatera, postać smutna, poważna i samotna, wiecznie tocząca beznadziejną walkę ze swemi namiętnościami — obraz ten budził w niej sympatję prawie bolesną — o, ona rozumiała René‘go. Do tej chwili, w masie przeczytanych książek nie znalazła ani jednego bohatera, któregoby czciła naprawdę, bo uczucie ich było niestałe — Teresa wprost odczuwała osobiście zazdrość zdradzanych przez nich kobiet. Des Grieux kochał Manon — a jednak ją zdradzał; Iwanhoc[45] kochał piękną saksonkę i Rebekę, Don Juan miał tyle kochanek, że chyba żadnej z nich nie kochał; jeden tylko René pozostał wierny swej Amelji nawet po jej śmierci.
Istotnie, mimo że Teresa czytała już dużo, dopiero René był pierwszym utworem, który otworzył przed nią szerokie horyzonty marzeń. Od chwili przeczytaniia go, wyobraźnia jej błądzić poczęła po dzikich pustkowiach i po wzgórzach, przesyconych deszczem; niekiedy marzyła że sama jest zamknięta wraz z Amelją w cichym klasztorze, gdzieś na urwistym brzegu morza.

W nocy, z głębi mej celi będę słuchała szumu bałwanów, które bija o mury klasztoru...

Teresa od najmłodszych lat czuła instynktowny wstręt do Paryża, wstręt, wprost niepojęty u tego dziecka świata, dla którego łonem natury są sale Giełdy, bulwary i loże operowe. Zawiszę pragnęła powietrza, słońca, przestrzeni, wsi, samotności, piasku i widoku wspaniałego morza — morza o którem wiedziała tylko z książek. Niekiedy marzyła skrycie, że może jakiś nieznany René wzdycha do niej tajemnie, jak ona do niego... że może jakiś młodzieniec, namiętny, melancholijny, lubujący się w samotnej kontemplacji malowniczej natury, płacze, mówiąc sam do siebie. Gdzież i kiedy znajdę istotę, będącą przedmiotem moich marzeń? — Tak i ona płakała, mówiąc:
— Gdzież i kiedy spotkam René’go mych dziewiczych marzeń?
Szczególne zjawisko, a inaczej szczególny zbieg z marzeniami innego bohatera naszej powieści... szczególne duchowe pokrewieństwo...
Przecież o tej samej godzinie, może w tej samej chwili i Ewin de Ker-Elliot odczuwał pragnienia, może bardziej niepewne i niespokojne, bo jego poetycznej, prostej duszy brakło książkowej podniety, lecz tak samo przecież pożądał zetknięcia się z duszą czułą i czystą — a przecież jakaż przepaść oddalała te dwa serca, tak podobne sobie!
Niestety! Pókiż podobny zbieg niesprzyjających okoliczności będzie się oczom naszym przedstawiał! Ileż łez tajemnych pragnień skrzyżowało się w oddaleniu ze łzami i pragnieniami samotnych marzycieli! Ileż sympatyj nigdy nie zapoznało się, nie zetknęło ze sobą! Ileż los pochłonął szczęścia, ileż rozkoszy odmówił okrutny traf, uprawiający, że dwa serca, pokrewne sobie, nigdy się nie spotkały albo, jeżeli się spotkały, to zapóźno!
Nie będziemy się już rozwodzili nad temi prawdami, bo sama konsekwencja wypadków tej powieści da nam je zrozumieć.
W czasie, gdy Teresa była pod takiem wrażeniem Rene‘go, który tyle uczuć nowych i nieznanych w niej obudził, Ewin de Ker-Elliot przybywał właśnie do Paryża, ponieważ zaś, jak wiemy wybrał się właśnie do pana Achillesa Dunoyer, nie byłoby więc żadnym trafem, gdyby zapoznał się z Teresą, dostrzegł jej tajemnicze, fantastyczne podobieństwo z fatalnym portretem ze swego rodzinnego zamku i uczuł ku niej namiętną miłość, ponieważ traf jakiś obdarzył tę młodą dziewicę tem wszystkiem, w co Ewin de Ker-Elliot przybrał swoje bożyszcze.
Zapewne, Ewin de Ker-Elliot, baron, potomek jednej ze znakomitszych rodzin Bretanji, nigdy nie mógł spodziewać się, by miał zostać zięciem pani Helviry, mężem jej córki z nieprawego łoża, noszącej nazwisko wzbogaconego kotlarzu... Ale czyż to nie zależy od jego woli wyłącznie — czyż nie jest bogaty, czyż nie ma tytułu, czyż nie uwolniłby tę nikczemną parę małżeńską od ciężaru, którego tak pragną się pozbyć?
W dalszym toku powieści przekonamy się, czy los zerwie, czy zacieśni tajemnicze nici, które zdawały się łączyć Ewina de Ker-Elliot z tą bladą dziewczyną o czarnych oczach i włosach.
Pan Danoyer, opowiadając żonie przy córkach o nowym swym przyjacielu, po całym szeregu niesmacznych pochwał na temat rozrzutności, rozwięzłego życia i elegancji pana hrabiego de Montal, zakończył swą gadaninę słowami
— Ależ to Don Juan prawdziwy!
Gdyby Teresa nie była tak zajęta swym René’m, słowa te możeby obudziły w niej ciekawość. Pomiędzy ludźmi, których napotykała w salonie matki, albo na balach, na które ją niekiedy zaprowadzano, nie było ani jednego, któryby jej przypominał bohatera poematu Byrona. Miała ona gust zbyt wybredny, zbyt delikatny, imaginację zbyt wymagającą, by mogła ujrzeć Dom Juana w pierwszym lepszym napotkanym modnisiu. Przytem wpływ na René’go był teraz wszechwładny; jeżeli Teresa nawet przyoblekała pana De Montal — Don Juana, jak go nazywał pan Achilles — w najczarowniejsze wdzięki, to blady René zawsze był dla niej bardziej zajmujący. Chwilami wprost złorzeczyła natrętnikowi, który ma zakłócić słodką jej miłość z bratem Amelji i przyrzekła sobie nawet, że wykręci się od obecności na nudnym proszonym obiedzie, na którym główną osobą ma być Don Juan — de Montal.
Teresa nigdy nie zachwycała się bardziej René’m, niż tego samotnego wieczoru, nigdy nie marzyła piękniej o miłości w cichem ustroniu, nigdy jej urojony ideał nie przybierał form rzeczywistszych — i nigdy fantazja wielkiego poety nie wywołała równie głębokich uczuć.
Gdyby nie lękać się rozwijania uroku czystej miłości, niegodnem wyrażeniem rzecby można, że nigdy René nie był szczęśliwszy, bo po długich myślach o swym ideale, serce Teresy ścisnęło się boleśnie, jakby popełniła wobec tego ideału jakiś ciężki występek.
Młoda dziewczyna oparła czoło o sofę; rozpalona jej twarz była zalana łzami, gdy wtem usłyszała pukanie do drzwi. Pogrążona w czytaniu, zapomniała która godzina, aż nadeszła już prawie północ.
Klementyna wraz z miss Hubert powracały już z widowiska.
Słysząc pukanie, które przebudziło ją z dumania, Teresa zmieszała się tak mocno, jakby to René był ukryty w jej pokoju. Zadrżała, zbladła, i przez chwilę stała w osłupieniu pośrodku pokoju, prawie bez ruchu.
— Tereso, Tereso! — wołała z poza drzwi Klementyna — otwórz, otwórz, to my, wracamy z przedstawienia! Ah, jak było ślicznie.
— Dlaczego panna się zamyka? — odezwała się miss Hubert cierpkim głosem. Była wogóle mocno niezadowolona.
Teresa odzyskała wreszcie przytomność, roześmiała się ze swego zmieszania, schowała starannie Rene‘go i pobiegła otworzyć.
— Co takiego — zamykasz się na zasuwkę? — zdziwiła się Klementyna.
— Tak, siostrzyczko.
— Ależ ciekawa jestem, poco? — irytowała się miss Hubert.
— Byłam sama w mieszkaniu, więc bałam się trochę — to czwarte piętro — odpowiedziała obojętnie Teresa.
— Hm... a jednak zazwyczaj panna nie jest tak trwożliwa — odparła miss Hubert, po chwili zaś dodała:
— Rób sobie, co ci się podoba; ja tylko dla dopełnienia mego obowiązku zrobiłam ci tę skromną uwagę.
Była to stereotypowa formuła:, którą angielka zawsze kończyła wszystkie swe morały i napomnienia; czy uczennice będą się stosowały do tych nauk, czy nie, zgoła jej to nie obchodziło;, zresztą i jej chlebodawcom rozchodziło się tylko o trzymanie dla szyku miss imieniem Jenny, a nie o wychowanie panien, o którem nie mieli pojęcia.
— Muszę ci opowiedzieć co widziałam na przedstawieniu — mówiła wesoło Klementyna. — Byliśmy w Palais-Royal — to śliczny teatr. Dejaret był bardzo śmieszny... Otóż co było: ona była wystrojona, jak markiza... był też tam jakiś rumiany i pucołowaty, który się z nią całował, a mąż jej był zamknięty, a ona mówiła, że to jej sprawia przyjemność bo męża ma starego i szpetnego — czyż nie tak, miss Hubert?
— W sam raz widowisko dla młodej panienki! — odpowiedziała z przekąsem angielka — jeżeli jednak rodzice uważają to za wielce stosowne i budujące, powinniście ich wolę szanować... i ja również... i korzystać z widoku tak umoralniających rzeczy... i ja również — zakończyła guwernantka, rozsiadując się przy kominku i grzejąc nogi z pogardliwą miną.
A dzieciak paplał dalej, pragnąc popisać się dobrą pamięcią, która wzbudzała taki zachwyt w jego papie:
— A potem przyszła tam także mała wieśniaczka, którą znowu mąż markizy także chciał uściskać[46], ale że był rzeczywiście stary i szpetny, więc i młoda wieśniaczka wołała, aby ją ten młody, rumiany wyściskał. Ten młody wszystkie całował... miss Hubert, czy to mężczyźni zawsze tak całują?
Angielka zirytowała się do reszty.
— Proszę cię, panno, nie mów przy mnie o podobnych rzeczach; przy rodzicach, to co innego; ich to nawet bawi.
— Moja droga — wtrąciła Teresa — są rzeczy o których nie mówi się przy byle kim.
Miss Hubert odnosiła się do swych pupilek tak obojętnie, że nawet nie obruszyła się na tego byle kogo, mającego przecież odznaczać nie kogo innego, jak tylko ją samą.
— Więc cóż chcesz, żebym ci opowiedziała — widziałam bardzo dużo.
— No, ile było osób, jakie widziałaś stroje? — zapytała Teresa z roztargnieniem.
— Ach, moja siostrzyczko, osób było, mnóstwo... był nawet ten pan, o którym papa tyle opowiadał przed obiadem.
— Jaki pan?
— Ten, nie pamiętasz, co to papa o nim mówił, że żyje z tą sławną aktorką, ten, co to jutro ma być u nas na obiedzie.
— Ach hrabia de Montal;
— Tak, hrabia.
— No i cóż?
— Siedział w loży z jakiemiś strasznie wielkiemu damami, jak papa mówił, z samami księżnemi.
— No, księżna, to była, przypuśćmy, tylko jedna, księżna de Miremont — wtrąciła miss Hubert dogmatycznym tonem, poczem dodała jeszcze zapewne dla dania pojęcia o swych stosunkach w arystokratycznym świecie:
— Dwa lata mija, jak ją widziałam w Anglji, w castle‘u u milady...
Po twarzy Teresy przebiegł ironiczny uśmiech — zbyt była krytyczna, by w niej nie obudziły się wątpliwości, co do arystokratycznego urodzenia i obycia nadętej mentorki.
— Jaka ta księżna piękna, czyż nieprawda, miss Hubert? — zawołała Klementyna.
— Tak, piękna. Tylko arystokracja może mieć tak piękne rysy i ułożenie.
— No, ale nam biednym burżujkom, pozostaje ta pociecha, że mamy szczęście być wychowywane przez miss Hubert... — mówiła Teresa, uśmiechając się jeszcze ironiczniej.
Guwernantka nic nie odpowiedziała, Klementyna zaś opowiadała dalej, kręcąc się żywo po całym pokoju.
— Tak, tak — ślicznie wyglądała w swym koronkowym płaszczu... A pan hrabia de Montal był dla niej tak grzeczny, aż papa mówił do mamy: o, patrz, patrz, jak ten hultaj de Montal dolewa się do księżnej... Miss Hubert, co to znaczy — dolewa się do księżnej? Nawet miałam wtedy panią, albo mamusię o to zapytać.
— Do zapamiętania ślicznych rzeczy, służy ci twoja pamięć! Przecież to wcale nie wchodzi w zakres moich obowiązków, abym ci tłumaczyła wszystkie trywjalne nieobyczajności, jakie ci się zdarzy usłyszeć; zresztą nie umiem na tyle po francusku, żebym rozumiała wszystkie bulwarowe koncepty — jeżeli chcesz wiedzieć, to napytaj się swej mamusi.
— Nieobyczajność?! Ale czyż to może być nieobyczajność, skoro papa mówił to do mamusi przy mnie, a i przy pani.
— Wielki dowód! — wzruszyła ramionami guwernantka.
— Misis Hubert — zwróciła się do niej z powagą i dość nawet ostro Teresa — to poprostu niewłaściwe mówić w ten sposób przy mnie i przy mojej siostrze.
— Ach, miły Boże! Możesz, panna, powiedzieć o tem rodzicom; nie tak znowu dbam o miejsce w tym znakomitym domu.
— Bardzo dobrze — ale póki tu jesteś, racz wyrażać się o moich rodzicach w nieco grzeczniejszym tonie.
— Będę o tem pamiętała — odpowiedziała obojętnie guwernantka, puczem dodała, zwracając się do Klementyny: — No, chodźmy spać, już po północy.
— Miss Hubert, racz mi pozwolić dokończyć opowiadania — ¡odpowiedziała młodsza z sióstr.
— Dobrze, tylko się pośpiesz; ciekawa jestem, co jeszcze obyczajnego i w dobrym tonie zauważyłaś i zapamiętałaś?
— W czasie antraktu, pan de Montal wyszedł z loży księżnej; wówczas papa, spostrzegłszy to, wyskoczył ze swojej, mówiąc do mamy: muszę złapać tego, hrabiego i sprowadzić go tutaj. Wówczas mama poprawiła stanik i mankiety i zapytała miss Hubert: czy mi djadem dobrze leży na czole? — Pamięta pani?
— Ach, naturalnie; przecież twoja matka uważała za odpowiednie wziąć do kapelusza z piórami brylantowy djadem — ironicznie rzekła angielka.
— Po chwili — ciągnęła Klementyna — papa otworzył drzwi i wprowadził hrabiego, a mamusia powstała przed nim.
— Prawda, pamiętam wtrąciła mass Hubert — twoja matka podniosła się; dowiodła tem zarówno głębokiego szacunku dla pana de Montal, jak i głębokiej znajomości form towarzyskich... bo dobrze wychowana dama nie powstaje przed mężczyzną, zwłaszcza, gdy zachodzi taka różnica wieku...
Ta nowa impertynencja rozgniewała Teresę ostatecznie i możeby doszło do awantury, lecz Klementyna gadała dalej:
— No, a pan de Montal, wszedłszy do łoży, ukłonił się mamie i prosił bardzo by usiadła. Pamięta pani?
— A, jakże... jednakże mama nie spełniła tej prośby, pod wpływem wielkiego szacunku dla pana de Montal... który śmiało mógłby być jej synem...
— Tak, tak, siostrzyczko, miss Hubert mówi prawdę: mama przez cały czas stała... potem słyszałam, jak w sąsiedniej łoży śmiano się, ale ja się wcale nie śmiałam, bo ten pan de Montal jest tak piękny i grzeczny, że cały czas myślałam, jakby to było pięknie, żeby mnie uściskał, jak ten pucołowaty jegomość markizę ma scenie. Nieprawda, miss Hubert?
— Oczywiście, wielce budująca komedja... zapewne też twoi rodzice myśleli o tem, prowadząc cię do takiego teatru... no, ale przeszłaś chyba najśmielsze ich oczekiwania... — odpowiedziała pogardliwie miss Hubert.
— No, trzeba już się kłaść spać! No, mała gaduło, idź i rozbierz się — zadecydowała Teresa.

Klementyna wraz z miss Hubert oddaliły się; Teresa prędko rozebrała się, położyła i zasnęła, marząc o swym Rene‘m.

X.
MARKIZ DE BEAUREGARD.

Przed rozpoczęciem dalszego ciągu opowiadania, musimy czytelnikom przedstawić jeszcze jedną osobę: markiza de Beauregard, owego markiza de Beaoregard, który tak nieosobliwe zrobił wrażenie na księdzu de Keronëllen.
Osobistość tego panicza tembardziej zasługuje na szerszy opis, że stanowi on żywe zaprzeczenie teoryj o oszczędności i drobiazgowości, tak ulubionych w naszej epoce.
Według własnej, oryginalnej koncepcji markiza, człowiek porządny powinien żyć, albo, jak maharadża, wyrażając szlachetną pogardę dla szlachetnego kruszcu rozrzucaniem go na prawo i na lewo, albo, jak łapserdak z Murais[47]. Najgorszą i najnikczemniejszą — powiadał — jest pomierność, pośredniość. Skoro kto postanowił zrujnować się na amen, powinien w sposób wspaniały, prawdziwie wytworny, a przedewszystkiem szybko. Wielu widziałem tchórzów — zwykł mawiać — nie znam atoli nikogo podlejszego nad tych, co oglądają się za siebie, kłopoczą się o to, co mają przed sobą i lękają się zaczętego już boju z przeznaczeniem.
— Trzeba być bardzo bogatym — powiadał też — aby się zrujnować z chwałą. — Takie zrujnowanie się uważał poprostu za coś chwalebnego i zasługującego na cześć powszechną.
Przecież koszta sztucznych ogni, z których po kwadransie tylko dym i popiół pozostaje, przewyższają koszta opalenia dużego mieszkania w przeciągu półrocza, ale czem-że jest najwspanialszy ogień w najwspanialszym kominku w porównaniu z temi gorejącemi słupami, wznoszącemu się w obłoki, błyszczącemi złotem i purpurą, w porównaniu z temi kaskadami światła, które rozjaśniają niebo i ziemię, z temi snopami szafirów, rubinów i szmaragdów, zaćmiewających księżyc i gwiazdy!
— Gdyby ludzie byli naprawdę moralni i logiczni, czciliby rozrzutność i palili jej kadzidła, zachwycaliby się nią, jako dostarczycielką wspaniałych widowisk dla tłumów.
Zato w największej pogardzie miał tych, co się popisują zbytkiem fałszywym, głupim i skąpym, tych, co usiłują imponować tem, że mają parę lichych szkap, zamiast jednego doskonałego rumaka, dają na obiad sześć marnych dań, zamiast trzech, ale najwyszukańszych, w karty przegrywają po pięć luidorów zamiast po dziesięć i mają na skąpem utrzymaniu jakąś wydrę — markiz nazywał ich szczurami, obgryzującemi ser, twierdząc że hańbę przynoszą zbytkowi i rozrzutności, podobnie, jak politykujący kupcy i podręczni adwokaci z izby deputowanych kompromitują dowcip francuski.
Markiz nie poprzestawał na głoszeniu krucjaty prawdziwego przepychu, lecz, na dowód, że jest szczerym i fanatycznym apostołem, sam pierwszy zaciągnął się pod sztandar swej wzniosłej idei. Mimo, że już nieźle nadszarpnął swój kolosalny majątek, mało domów w Paryżu mogło się równać z jego pałacykiem; kuchnia była tam zawsze wyborowa, muzyka pierwszorzędna, elegancją w umeblowaniu dorównywał w tym pałacu książętom z mu panującego, a bali jego nie sposób było poprostu naśladować, bo sam nadzorował przygotowaniu do wszystkiego. Co jesień, w rodowem swem gnieździe, Beauregard wydawał huczne polowanie, jedno z najpiękniejszych we Francji, podejmował wspaniale nietylko francuzów, ale najpierwszych magnatów angielskich. zamek jego słynął szeroko z serdecznej gościnności.
Taki tryb życia istotnie sprawia wrażenie umysł wyższego nad gmin — i istotnie, pan de Beauregard niewątpliwie był człowiekiem niezwykłym, a zarazem sympatycznym, lecz miał prawdziwego bzika, przejawiającego się choćby w dziwnej sprzeczności w jego usposobieniu, pełnem dobroduszności i delikatności, a jednocześnie chęci uchodzenia za przewrotnego cynika.
W teorji, niepodobna było wyobrazić sobie również zepsutego człowieka, w praktyce — nie było człowieka, lepszego i uczynniejszego, jednocześnie zaś, przy jego chytrości i doświadczeniu, nikt nie był więcej od niego oszukiwany, o czem sam opowiadał, wesoło i dowcipnie, jak zwykle.
Nikt lepiej od niego nie przeniknął natury kobiet, nikt lepiej nie wystudjował sztuki urodzenia ich, olśniewania blaskiem, opanowywania śmiałością, niekiedy nawet, w razie potrzeby, przyciągania pogardą. Żaden mężczyzna nie połączył w swej osobie w tak wysokim stopniu wytwornej elegancji i bezczelności, zmysłowości i uczucia, śmiałości i bojaźni — do tego wszystkiego dołączały się piękne rysy i wytworny wdzięk w obejściu. W teorji, Don Juan, Lovelace[48] nie mogli mieć mniej sumienia w sprawach miłosnych i większego talentu do wywoływania łez swych ofiar — a mimo tego wszystkiego, nad markizem wiecznie panowały niezliczone jego kochanki.
Gdy.zaczynał wykładać swe teorje moralności, i mądrości życiowej, włosy stawały na głowie i drżeć wypadało na widok jego potwornej niemoralności, pogardzać jego cynizmem i rozwięzłością — robił wrażenie człowieka, którego, w trosce o zbawienie duszy, najeżałoby zdaleka omijać. W świetle swych aforyzmów był to chciwiec, egoista bez czci i wiary, w którym conajwyżej tliła słaba iskierka powierzchownego poczucia honoru.
A przecież kieszeń markiza zawsze stała otworem dla przyjaciół, hojność jego i wyrozumiałość dla biedaków i podwładnych w jego majątku — mimo, że uwielbiał tylko bogactwo i natrząsał się z nędzy — zachęcał wszystkich do próżniactwa; pozwalał się najbezczelniej okradać swej służbie; nigdy nie chciał, mimo widoków najświetniejszych zysków, umieszczać swych kapitałów w jakichkolwiek interesach, według niego, pan z panów powinien żyć ze swej ziemi i lasów, a nie babrać się szkaradną lichwą i łokciem. Nie dość na tem: markiz stale podkreślał swą czyniczną pogardę dla najświętszych uczuć, religijnych i rodzinnych.
Ojciec jego, herkulesowej budowy ciała w gruncie rzeczy, mocno przypominający swego syna, dożył głębokiej starości. Dopóki biedaczysko żył nie było żartu, którego-by młody markiz nie zapożyczył z komedji XVII i XVIII w., lamentując nad niewczesną długowiecznością swego papy.
Powiada raz jeden z jego przyjaciół.
— Spotkałem niedawno twego ojca; zrobił na mnie wrażenie nieco cierpiącego — to źle — w takim wieku najlżejsza choroba może odrazu przybrać niebezpieczny obrót.
Co za radosną wieść mi przynosisz! — odpowiedział wyrodny syn.
Innym razem napotyka w zimie ojca, który powiada:
— Co za siarczysty mróz... a przecież w osiemdziesiątym noku życia, chodzę tylko w lekkim surducie! Doprawdy, dusza wrosła mi w ciało i dożyję najmniej lat maturalowych.
— Tylko nieprzyjemności muszę się od ojca nasłuchiwać — jęknął markiz.
A skoro ojciec był nieco cierpiący, markiz jaknajczulej troszczył się o jego zdrowie i całe dnie przepędzał w smutku przy jego łóżku; gdy zaś stary magnat umarł, pobłogosławiwszy syna, ten ostatni, pochowawszy ojca z okazałością, wpadł w taką boleść, że aż wyjechał w długotrwałą podróż do Włoch.
Po paru latach wystawnego żywota, markiz, widząc że znaczną część majątku djabli wzięli, postanowił bogato się ożenić. Warto było wtedy posłuchać jego konceptów o kobietach niższego stanu, które powinny być w siódmem niebie, gdy taki wielki pan pozwoli im złożyć u swych stóp swe majątki, wzamian za to ofiarowując im swe wielkopańskie nazwisko i talent marnowania pieniędzy. Trzeba było słyszeć, jak pouczał, że pieniądze teścia będą nawozem na jego wyjałowione łany i że takowy nawóz nie ma nieprzyjemnego zapachu.
Chcąc poprawić swe interesy gruntowne, sądził, że postąpi, jak mistrz, zaślubiwszy, jaką bogatą amerykankę — pan de Beauregard zawsze miał wielką cześć dla zamorskich skarbów.
Hucznie pożegnawszy Paryż, wyprawił się aż do Hawany i tam spędził aż trzy miesiące, najnieznośniejszą porę roku w tym tropikalnym kraju, na nauce hiszpańskiego — wyuczywszy się znakomicie, począł smalić holewki do seniority Dolores, pięknej szesnastoletniej hawanki, córki obywatela Pablo, bajecznie bogatego pastucha dzikich świn; jak lud hawański nazywa tamtejszych magnatów.
Ażeby skłonić señora Pablo do wydania córki, pan de Beauregard użył tylu wybiegów, intryg, podstępów, że całego tego arsenału wystarczyłoby na ubicie dwudziestu traktatów dyplomatycznych.
Żeby się podobać niewinnej kreolce, markiz rozwinął tyle dowcipu i zalotności, że mógłby niemi podbić serce dwudziestu najbardziej doświadczonych paryżanek. Mimo atoli pozorów Dom Juana, zakochał się do szaleństwa w Dolores i dzień jego ślubu z nią był chyba najpiękniejszym. dniem w jego szczęśliwcem i wesołem życiu.
Przy boku swej narzeczonej markiz zgoła zapomniał, że żeni się dla interesu i o interesach wogóle; intercyzę podpisał, jak ślepo zakochany wielki pan, zgoła nie czytając. Można się domyślać, jakiemi epitetami darzył swego teścia: nazywał go nieinaczej, jak huronem, irokezem[49], czerwonoskórym niedźwiedziem etc.
Teść Pablo był to niesłychany flegmatyk; wyposażył hojnie córkę w sto kilkadziesiąt tysięcy hektarów dziewiczego lasu w Texas[50], nad brzegami jeziora Yamabyloyekawee — wzamian za to, markiz, uniesiony miłością, zapisał pięknej Dolores w intercyzie 400.000 franków.
Na mocy intercyzy, podpisanej z zamkniętemi oczyma przez markiza, teść Pablo, ów huron, irokez, czerwono-skóry niedźwiedź, aż żądał przy odjeździe zięcia pięciu tysięcy luidorów, płatnych wekslami, mających pokryć koszta wykarczowania lasów i założenia rodowej, o trudnej do wydrukowania nazwie jeziorea, osady, mającej nosić pompatyczne miano Bauregardeville.
Wszystkie piękne marzenia markiza o wzbogaceniu się za Atlantykiem, zakończyły się dlań powrotem do Paryża ze stu tysiącami mniej w kieszeni (nie licząc owego zapisu), z żoną i z perspektywą Beauvegardeville’u w dalekich mgłach wspaniałego jeziora Yamabylvekawee.
Pan de Beauregand dostatecznie był mądry, aby odrazu się połapać, że teść okpił go poprostu, lecz wielkiemu panu nie godziło się przejmować taką drobnostką, więc tylko pomyślał sobie że, jeżeli jedzie się na połów żony, to powinno się zabrać ze sobą przynajmniej lokaja znającego się na prawie. Dodajmy, że miłość, jaką odczuwał dla Dolores, stanowiła podkład tej jego bezinteresowności.
Ten cyniczny człowiek, który nigdy nie mógł dość, się naszydzić z mężów, kochających żony, ten człowiek, który każdemu powiadał że widzi w żonie tylko worek pieniędzy który, gdy się opróżni, wyrzuca się od siebie, człowiek ten zakochał się do szaleństwa w pięknej choć głupiutkiej kreolce.
Po powrocie do ojczyzny wierny swym teorjom, dla zachowania, jak powiadał, pozorów aby się nie domyślano, że stracił w Ameryce 100.000 franków i zakochał się w żonie, powiększył jeszcze swój zbytek, oprócz zaś dawnej kochanki — owej Róży, o której wspomniała pani Helvira nawiązał stosunek z jej siostrą i aby pokazać, że te dziewczyny do niego należą, wysyłał je zawsze do, lóż, które miał na stałe wynajęte we wszystkich teatrach.
Nie dość na tem: na kawalerskich obiadach, które lubił urządzać dla swych przyjaciół, prosił zawsze swych gości, aby się umizgali do jego żony, i trochę ją wypolerowali, naśladując bezczelność mężów z epoki Regencji[51], żądał wzamian, aby mógł być powiernikiem adoratorów małżonki, dawał im różne rady prosił, aby ją przerobili, wybili jej z głowy różne irokezyjskie przesądy; a mimo tego wszystkiego tajemnie był w żonie zakochany.
Musimy teraz powiedzieć kilka słów o komitywie pana de Beauregard z panem de Montal. Oprócz różnicy majątku, istniała między nimi i różnica wieku, około lat dziesięciu; kiedy pan de Montal dopiero, występował na widownię, markiz stał już u szczytu chwały; cały elegancki świat mówił o jego dowcipie, o jego przepychu, o jego wytwornym smaku, którego stawał się prawdziwym arbitrem; przypisywano mu najfantastyczniejsze przygody, zdumiewające powodzenie we wszelkich okolicznościach, wysławiano jego odwagę w pojedynkach i wynoszono pod niebiosa jego awanturniczą brawurę.
Pan de Montal szczerze podziwiał markiza; w miarę możności usiłował naśladować jego rozrzutność, jego wybryki i jego świetność, że atoli brakło mu i środków i oryginalności markiza, musiał pocieszać się tem przynajmniej, że został jednym z satelitów świetnego magnata; zato pan de Beauregard nie wymyślał mu od szczurów, gryzących ser i traktował go przyjaźnie.
Pan de Montal szczycił się niezmiernie przyjaźnią z markizem de Beauregard; schlebiał mu też nieustannie, nazywając go godnym następcą Bassiompierre‘a[52], Richelieu‘go[53], Lawrun‘a[54], tytułował go swym mistrzem, największym człowiekiem we Francji, a tem samem w Europie i na całej ziemi.
Markiz cieszył się w duchu z tych pompatycznych pochował, atoli razu pewnego rzece do swego pieczeniarza ze zwykłym sobie cynizmem:
— Czy chcesz pożyczyć ode minie pieniędzy, czy też umizgać się do mojej żony? Będziesz miał jedno i drugie — dam ci zaraz sto luidorów, a jutro przedstawię cię pani markizie. Widzisz, jak mnie łatwo zjednać sobie pochlebstwem...
Pan de Montal miał jeszcze pieniądze, uwiedzenie zaś pięknej, lecz dzikiej markizy uważał za zadanie ponad swoje siły, uprzejmie więc podziękował za jedną i drugą formę wynagrodzenia, bożyszcze swe atoli obficiej jeszcze obsypywał komplementami, ku wielkiemu ukontentowaniu markiza.
Tak więc szczodry markiz, stał się najbliższym przyjacielem pana de Montal, chociaż często łajał go o pannę Julję, uważając prowadzenie interesów podobnych osóbek za niegodne poprostu przyzwoitego człowieka.
Teraz opiszemy właśnie poranną wizytę markiza u pana de Montal.
Nadmienimy tylko, że przez kilka sekund, które czekał na otwarcie drzwi parnia hrabiego, przyjaciel jego miał zmienione rysy twarzy, zdawał się hamować nienawiść i gwałtowny gniew, kilkakrotnie złość aż mu twarz wykrzywiła; wszedłszy jednak do hrabiego, odzyskał zwykłą swą pogodną wesołość i dowcip.

A jednak badawcze oko dostrzegłaby w twarzy markiza gorączkowe drgania, świadczące, że jego wesołość była jedynie pozorem, pokrywającym gwałtowne wzburzenie.

XI.
PREZENTACJA.

Pan de Montal pił właśnie herbatę, gdy służący, stanąwszy we drzwiach, zaraportował o przybyciu markiza de Beauregard.
Markiz miał już około czterdziestu lat — wiek uczynił go już nieco otylszym, wogóle jednak figura jego, wysoka pięknie zbudowana, przedstawiała się bardzo korzystnie w rannym, bronzowego koloru surducie, zręcznie ściśniętym nad biodrami; z pod wyłożonych aksamitem klap surduta ukazywała się biała, pikowa kamizelka i wielki węzeł blado-niebieskiego krawata; ubranie markiza dopełniały jasne pantalony, spadające na lakierowane trzewiki. Włosy jego, ciemne, nieco kędzierzawe, oplatały równe i szerokie czoło, oczy miał czarne, wielkie nieco wyłupiaste; nad niemi wznosiły się kształtne łuki czarnych brwi, szeroko osadzone — ten charakterystyczny znak dumy, połączony z imponującym noszeniem głowy i zwyczajem spoglądania z góry, nadawały mu prawdziwie pańską postawę; nos miał orli, piękny, prawdziwie ozdabiający tę szlachetną twarz, po kształtnych ustach błądził mu prawie zawsze żartobliwy uśmiech — ciemne faworyty okalały całą tę twarz, jakby ramami; podbródek z dołkiem, nieco wystający, miał starannie wygolony, jak i wąsy.
Markiz mówił z wyjątkową wytwornością, prawdziwie paryskim akcentem.
Panu de Bearegand brakowało doprawdy tylko sukni z osiemnastego wieku, a mógłby być moralnym i fizycznym typem wielkich panów epoki Ludwika XIV i XV, epoki, której elegancję uosabiał kawaler de Lawrun, a wytworny i szyderczy dowcip, połączony z cynizmem żartobliwym i nonszalancją w dziedzinie mioralnej — pan de Lauraguais[55].
Czy to przez poufałość, czy przez wzgląd na dawne znaczenie nazwiska de Beauregard, nikt z bliższych znajomych nie nazywał tego magnata nigdy po nazwisku; mówiono o nim zwyczajnie: markiz: może też istotnie był aż tak markizem, w takiem znaczeniu tego wyrazu, jakie mu nadała arystokratyczna kultura XVIII w., że to miano było dlań najnaturalniejszem — zasługiwałby na nie, gdyby nawet nie był autentycznym markizem ze starożytnego rodu.
Pan de Beauregard wszedł do „zbytkownego“ apartamentu swego przyjaciela, według zwyczaju, z wielkim trzaskiem; nigdy jeszcze pan de Montal nie widział go w bardziej szyderczym usposobieniu, z szatańsko-żartobliwym uśmiechem na ustach.
— Ach, mój drogi — zaczął markiz — cóż się z tobą dzieje, do licha? Już pięć czy sześć dni ciebie nie widziałem, a natomiast krążą o tobie po mieście hjobowe wieści!
— Co za wieści, markizie — nie przerażaj mnie zbytnio!
— Powiadają, ni mniej ni więcej... zrobiłeś z siebie w teatrze publiczne widowisko, szopę, godną rzymskiego bistrjona[56].
— Co, gdzie?
— A no, w Palais Royal, w loży — wystawiłeś się na pokaz publiczny z jakiemś otyłem i starożytnem pudlem, z mężem i z małą córeczką, z panią... no, z tą panią...
— Z panią Helvirą Dunoyer, markizie?
— No, tak — z tą Helvirą... bynajmniej atoli nie z nową[57]... Ale powiedz mi właściwie, po co ty się do tego stopnia kompromitujesz? Rozumiesz chyba, w jakim to jest złym tonie! Jeżeli już się robi coś podobnego, trzeba przynajmniej uprzedzić przyjaciół, żeby sobie czego złego nie pomyśleli. Każdemu może się przytrafić — i ja przed dziesięciu laty miałem podobną eskapadę — uważaj, to ci opowiem.
— Ależ jaknajchętniej — zawsze cię podziwiam — a przytem, od ciebie można w każdej okoliczności brać dobry przykład.
— Wyobraź sobie — zaczął markiz siadając — pewnego razu budzę, się i przychodzi mi do głowy dzika myśl — powiadam sobie: przecież nigdy nie miałem między swemi kochankami żony sędziego! To musi być coś zabawnego i ciekawego — żona mężczyzny w todze, to musi być coś na wywrót. Chciałem koniecznie dogodzić fantazji, ale gdzież, u djabła, znaleźć sędziego?
— No tak, to kłopotliwe.
— Jest tylko jeden sposób dla nawiązania stosunków ze światem sądowym: wplątanie się w jakiś proces.
— No, tak, to rzeczywiście najprostsze, markizie — potakiwał hrabia.
— No i posłuchaj, jak mi się powiodło. Mieszkałem wtedy przy ulicy Grenelle, w pałacu Verneuil, posesji mego dziadka ze strony matki; za sąsiada miałem starego szlachcinę, człowieka strasznie obraźliwego. Chcąc mieć proces, aby nawiązać znajomość z sędzią, a przez sędziego i z jego żoną — posyłam po sześciu murarzy i każę burzyć mur, odgradzający mój ogród od jego.
— Ależ, markizie, przecież on rzeczywiście miał o co się obrazić!
— Po trzech godzinach, z dwóch ogrodów zrobił się jeden duży.
— Ależ, zmiłuj się, kochany markizie! — zaśmiewał się hrabia.
— Mój sąsiad miał zwyczaj codziennej przechadzki po bulwarach — wracając, zastaje zamiast dwóch ogrodów jeden — oczywiście dziwi się, obraża, gniewa, wścieka, wreszcie przybiega do mnie z pretensjami, zresztą grzecznie.
— A to paradna historja!
— Ja mu powiadam, że go tak poważam, że nie chcę być od niego oddzielony i z tego powodu nawet mur, przedzielający nasze siedziby, kazałem zburzyć! Mój sąsiad, człowiek zresztą bardzo przyzwoity, sądził poprostu że oszalałem; posyła do komisarza, spisują protokół — ja zaczynam, już poważnie, dowodzić moich praw, chcąc być uległym prawu nakazuję nawet przerwanie burzenia resztek muru. Oczywiście, proces, który wreszcie wygrałem, sąd, sędzia, znajomości w tych sferach... a także i pani sędzina, żona pana Józefa Renardeun.
— Jakże się przedstawiała ta twoja pani Renardeun, markizie?
— Czarująca, równie czarująca, jak ta twoja Helvira i, podobnie, jak ta lichwiarka, wszystkim zawracała głowy. Krótko mówiąc, pod pretekstem procesu, który mnie kosztował około dwunastu tysięcy franków, stałem się stałym gościem państwa Renardeun, a reszta już sama z siebie wynikła.
— Ależ podobna kompromitcja... jakże to wyglądało, markizie?
— Otóż o to właśnie chodzi. Zawsze miałem w Operze dwie loże; jedną z nich ofiarowałem sługom Temidy i wcisnęła się do niej pani Renardeun; była to sobie mała blondynka, biała zresztą milutka, zalotna i nawet szykowna.
— Ależ, markizie, musiałeś chyba żałować swego szalonego pomysłu?!
— Bynajmniej — owszem, podaję go innym do naśladowania. Wieczorem, w klubie, swoim zwyczajem, zapowiadam wystawę całej menażerja Renandeun w mojej loży, oznajmiając też, że to dla nawiązania romansu z sędziną, wplątałem się umyślnie w proces. Wiadomość ta obiega całe miasto i nazajutrz wieczorem, na operze, wszyscy z lornetkami wyglądają przybycia Renardeau‘a i jego małych lisków[58] — bo pani sędzina miała małe, i to aż troje. Omal wszystkie loże nie zaczęły mi bić brawa, gdy istotnie cała ta familja weszła do loży; zaręczam ci, że ten podsędek nawet na swoim stolcu nie robił nigdy większego wrażenia na pospólstwie, niż wtedy na eleganckim świecie. A ja, niby skromnie, idę do nich, rozkoszować się swoim triumfem — ot, widzisz, jak bez żadnej kompromitacji, zrobiłem swoje. Tak, mój drogi, postępuje się z przyjaciółmi, jeżeli nie chcemy, aby nasze błazeństwa nie przybrały poważnej barwy.
— Oczywiście skorzystam z tych nauk, markizie, chociaż moja sytuacja różni się nieco od twojej. Ale cóż się stało z panią sędziną? Czy istotnie była tak oryginalna, jak się spodziewałeś — czy warta była takiego ambarasu.
Markiz roześmiał się.
— Na honor, zgoła nie różniła się od innych. No, ale twoja śliczna Helvira, to doprawdy co innego — to paradne!
— Wierz, markizie, że zawsze zasięgam twej rady i idę za nią naoślep; jeżeli jakiego kramu narobię, tobie go będę miał do zawdzięczenia.
— Pochlebco! Ale widzę, że masz minę naprawdę zadowoloną.
— Masz rację... ale, powiem ci szczerze, że ta podstarzała kusicielka nic mnie nie obchodził.. Ale, powiedz mi, markizie, na ile oceniają majątek tego Achillesa Dunoyer‘a?
— Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, ale wiem napewno, że już jego ojciec zbił przeszło cztery miljony... no, a ten mógł do tego tylko dodać. Sama Helvira wniosła mu z miljon.
— Ładna sumka! A ten stary dusigrosz ma tylko dwie córki.
Markiz uśmiechnął się.
— No, tak, niezły kęs — pytanie tylko, czy którą wydadzą za ciebie. Będą się szczycili twoją znajomością, bo dla ludzi tego gatunku znajomość z takimi, jak my, dużo znaczy, będą cię zapraszali na obiady i przyjęcia, może będziesz korzystał z wdzięków tej nienajnowszej Helviry, może ci też pożyczą ze dwieście, albo ze trzysta luidorów na odnowienie mieszkania, ale nie licz, żeby wydał za ciebie którą z córek.
— Być może, że i nie dadzą, ale któż mi broni postąpić z panną tak, jak on i jego rodzic postępowali z cudziemi pieniędzmi.
Markiz roześmiał się jeszcze głośniej.
— A, to co inego, mój drogi, to co innego! Zamierzasz tedy wykraść pannę Dunoyer — to myśl zgoła niezła, chwalebna nawet. Teraz raptusy[59] coraz rzadsze i panny, zwłaszcza z bankierskich domów, gotowe myśleć, że to zbrodnia, zdarzająca się tylko w romansach co może te śliczne aniołeczki zgoła zdemoralizować. Znakomicie, wykradaj!
— Posłuchaj mnie jeszcze, markizie i oddaj swemu uczniowi tę sprawiedliwość, że zawsze daję ci dowody, zaufania... Przyznam ci się szczerze, że nie dalej, jak przed paru dniami Julja...
— Odrzuciła twe oświadczyny?!
— Jakto... skąd o tem wiesz?... — zapytał pan de Montal, blednąc.
— Wczoraj na operze o niczem więcej nie mówiono. Moja mała Flora trąbiła każdemu, że ciotka Sauvageot krzyczy na cale gardło, żeś chciał wprządz w jarzmo jej siostrzenicę. Wprządz w jarzmo — co za wyrażenie! Jako twój przyjaciel, puściłem tę dziką plotkę mimo uszu... nawet nie chcę i myśleć o możliwości podobnej hańby. Ale powróćmy do panny Dunoyer — wolę rozmawiać już o tem.
— Masz rację, markizie. Przed trzema tygodniami byłem po raz pierwszy na proszonym obiedzie u tego dusigrosza.
— No i co? Jakże się jego córka przedstawia?... Zapewne coś okrutnie pospolitego... zwyczajna sobie mieszczka, z pretensjami może na kurtyzanę, za przykładem tej swojej czarującej mamusi?
Pan de Montal powstał, wydobył z biurka portret i rzeki, pokazując go markizowi:
— No, cóż powiesz o tej figurze?... Zwyczajna sobie mieszczka, co?
Markiz zdumiał się lekko.
— Ależ zachwycająca!... Trochę może za cierpki wyraz twarzy...
— Ale cóż to za kobieta... czyżby to ta... panna... bankierówna?...
— Nie. To moja prababka, wicehrabina de Montal — jedna z najpiękniejszych kobiet swojej epoki... Zmarła w dwudziestym ósmym roku życia... życia, które było jednym romansem ze straszliwem tragicznem zakończeniem. Lekkomyślność jej, że nie powiem więcej, sprowadziła wielkie nieszczęścia na całą familję... Spójrz, jaka piękna — a była przyczyną tragicznej śmierci mego pradziada, dziada owego mego kuzyna z Bretanji, o którym musiałam ci opowiadać — tego Juana, pamiętasz?
— Ach, a jakże — barona de Ker... Ker... Ker-Eren... doprawdy, tylko Juan bretoński może mieć podobne nazwisko.
— Barona Ewina de Ker-Elliot, który mieszka sobie w starem zamczysku, jak prawdziwy feodał starej daty.
— Ach, tak, tak — de Ker-Elliot... No, a zatem ten jego dziadek?...
— Umarł z przyczyny tej pięknej kobiety, którą widzisz na portrecie.
— Ale jakiż związek może mieć ta chmurna arystokratka z panną Dunoyer?
— Ja sam pojąć nie mogę, lecz panna Teresa Dunoyer bardzo jest doń podobna.
— Ależ, mój drogi, to chyba złudzenie — słyszałem o jej młodszej siostrze, prawda, że zgoła jeszcze małej... To jakieś urojenie!
— Ależ słowo ci daję! Tak podobna, że nawet ma taką samą brodawkę nad lewą brwią.
Markiz zamyślił się, wpatrując się w piękne rysy złego ducha bretońskiego rodu. Po chwili, począł znowu mówić:
— Ha, to zaczyna być bardzo romantyczne... Ale to doprawdy równie dziwne... przypominam sobie niejedno, że i ja widziałem kogoś podobnego do tego portretu... ale kiedy, gdzie?... Żebyś mnie zabił, nie zdołam powiedzieć... Ale porzućmy to doszukiwanie się podobieństw... Krótko mówiąc, Dunoyer ma śliczną córkę, podobną do twojej prababki — i zamierzasz ją wykraść...
Hrabia jakby spoważniał.
— Nie wiem — zaczął — dlaczego — panna Teresa — bo tak ma na imię — nie chciała zejść na obiad, kiedy przyszedłem, chociaż pan Dunoyer posłał po nią, dzięki jej siostrze, najnieznośniejszemu dzieciakowi pod słońcem, dowiedziałem się, że była na pokucie, co się jej często przytrafia — wogóle, wyniosłem wrażenie, że tę starszą córkę uważają w domu za ciężar. Cóż mam jeszcze do powiedzenia — postawa, ułożenie, wyraz twarzy Teresy, zdradzają jakby lepsze pochodzenie i... nawet posądzam starą Helvirę... czy przypadkiem nie zgrzeszyła przed siedemnastu laty... To bardzo ciekawe, bo właśnie w owym czasie bawił w Paryżu czas jakiś mój wuj, już nieżyjący markiz de Senonges.
— Ach, widzę, mój kochany, że może wpadłeś na właściwy trop! — zawołał markiz. — Kiedy ci mówiłem, że portret babki kogoś mi przypomina, myślałem właśnie o markizie de Senonges, tylko nazwiska zapomniałem... W istocie, był to piękny mężczyzna i, pamiętam, nazywano go Richelieu’m mieszczańskiej epoki. Prócz tego, w epoce wojen Cesarstwa odznaczył się świetnie i doszedł do rangi, pułkownika, o co trudno było w tym czasie rodowemu arystokracie.
— O, to ten, markizie.
— To tylko można mu było zarzucić, że zewnętrznie robił zawsze wrażenie oficera z opery komicznej; tak, zawsze wyglądał na Sain-Lion‘a, albo Saint-Ernest‘a[60], wogóle był to typ pułkownika, od huzarów, słabej głowy, ale tęgiego sercem i ramieniem. Pamiętam — D’Autin[61] szalało za nim i małżonki finansistów wydzierały go sobie. Co się z nim potem stało, zgoła nie wiem.
— I ja nie wiem — na długo przed przewrotem lipcowym wyjechał do Texas i odtąd nie mieliśmy od mego żadnej wiadomości.
— Jeżeli tak, no to jesteś przez pana de Seuonges krewnym tej pięknej, jak anioł Teresy i masz do niej tem większe prawa. No, ale wracając do twego opowiadania, cóż było dalej?
— Początkowo Teresa nie patrzyła na mnie; kiedy próbowałem do miej mówić, odpowiadała mi obojętnie, półsłówkami. Po obiedzie przybyło kilka osób, sprowadzonych zapewne dla pokazania mnie; byłem prawdziwą sensacją tego wieczoru. Potem ta, jak słusznie powiadasz, nienajnowsza Helvira usiadła do fortepianu, a ja wdałem się w rozmowę z tym nieznośnym dzieciakiem, z tą jej głupią i przemądrzałą młodszą córeczką... zgoła do swej siostry niepodobną...
— Nie rozmawiałem dotąd z Teresą, ale, nie wiem, dlaczego, pomyślałem sobie odrazu, że ta dziewczyna musiała czytać dużo romansów jest to jedyna ucieczka dla dziewcząt, czujących się źle w domu; spytałem dziecka, czy jej siostrzyczka dużo czyta. W istocie, okazało się, że Teresa czyta bardzo dużo, dowoli wybierając sobie w bibljotece ojca. Bibljoteka ta była otwarta, na pokaz zapewne i mieściła się tuż obok salonu; wszedłem tam — półki były pełne, i odrazu dostrzegłem Rousseau’a, Voltaire’a, Dideriot’a, Marivaux, Le Sage’a Byrona... istotnie, ładny ma zbiór.
— No, no, to ta twoja, Teresa musiała sobie główkę naładować!
— I ja tak sądzę... Przeglądając bibljotekę, dostrzegłem, że w pełnem wydaniu dzieł Chateaubriand’a brakowało René‘go... A zatem Teresa musi go czytać, czytać i być pod wpływem tego melancholijnego poematu prozą, niewątpliwie uwielbia Shaktas’a[62], lub samego René’go. Niestety, nie mam kwalifikacji ani na jednego, ani na drugiego — stąd też zapewne potraktowała mnie tak zimno, nieżyczliwie niemal. Cóż o tem powiesz, markizie?
— No, no, nieźle wszystko wziąłeś w rachubę... no, mów dalej.
— Szczęściem, gdy znów siadałem do stołu, byłem tak zainteresowany Teresą, z powodu jej niezwykłego — nie wiem, czy tylko fizycznego, podobieństwa do mojej prababki, że przez chwilę przestałem nawet emablować tę podstarzałą Helvirę. Roztargnienie moje mogłem przypisać melancholijnemu dumaniu pod wpływem odkrycia, że Teresa rozczytuje się w René’m. Potem znowu powróciliśmy do salonu i stara Helvira znowu zaczęła torturować fortepian. Po kilku pompatycznych pochwałach jej problematycznego talentu, zbliżyłem się do córki. Teresa siedziała właśnie w rogu salonu; była smutna i zamylona. Zanudzałem ją tak długo, aż musiała wejść ze mną w rozmowę, którą zręcznie naprowadziłem na literaturę. Teresa zapytała mnie z pewnego rodzaju powątpieniem, czy wogóle jestem w tej dziedzinie oczytany. Odpowiedziałem, że wogóle czytam bardzo mało, ale pewne, ulubione dzieła odczytuję, po kilka razy — naprzykład Nową Helvirę, albo René‘go. — Co, pan czytuje Renégo? — zawołała, prawie z gniewem, jakby sądziła, że nie jestem zdolny zrozumieć tego utworu, tak pełnego poezji.
— Tak, oczywiście — odpowiedziałem — ale dlaczego właściwie tak się pani zdziwiła? — Biedna dziewczyna, tak jest dziko wychowana i tak dziwacznie nastrojona, że mi odpowiedziała:
Ja się nie dziwię, lecz smucę.
— O René’go — rzekłem z uśmiechem.
Domyśliła się, że ją zrozumiałem i zasmuciła się jeszcze bardziej. Po chwili smutnego milczenia, znowu zacząłem:
— René jest mniej okrutny od pani — chociaż jestem tego niegodny, łaskawie mnie przyjmuje, pozwala się kochać i nie gardzi nieszczęśliwym, który skazany jest na życie w wirze świata.
— Wiesz co, ale ta Teresa powinna była na to parsknąć śmiechem.
— Co też i uczyniła.
— Ależ to pyszne! Wiesz co, ta dziewczyna zaczyna mnie interesować.
— Parsknęła śmiechem, ja zaś, po kilku jeszcze wyrazach, nic już nie znaczących, wyszedłem, głęboko zadowolony z tej odznaki lekceważenia panny Dunvoyer. Jedno z dwojga: albo sądziła, że mnie skonfundowała, co zawsze sprawia kobiecie przyjemność, albo też żałowała swego wyrażenia, co zapewne uczyniło mnie bardziej interesującym dla niej.
— Niech i tak będzie; do tej chwili jednak nic w tej całej historji nie widzę nadzwyczajnego, chyba zręczność, z jaką prowadziłeś całą tę grę — istotnie niepospolitą — no, ale nic pozatem.
— Cierpliwości, markizie kochany, posłuchaj dalej... Uderzyły mnie wyrazy tej podstarzałej Helviry przed obiadem do lokaja: powiedz mojej córce, żeby zeszła. A zatem Teresa nie mieszka razem z rodzicami! Dzięki temu nieznośnemu dzieciakowi, jej siostrze, dowiedziałem się, że obydwie siostry, razem ze swoją mentorką, chudą angielską śmiercią, miss Hubert, zajmują trzecie piętro. Jest to dom ogromny, sądziłem więc, że zawsze w nim są jakieś mieszkania do wynajęcia i, rzeczywiście, wychodząc, dostrzegłem we drzwiach wchodowych kartkę, że są dwa wolne pokoje na czwartem piętrze na tych samych schodach — o piętro wyżej.
— Ależ to się składa świetnie!
— Nazajutrz już mój tapicer wynajął i umeblował to mieszkanko rzekomo dla niejakiego pana Bernard, mieszkającego na prowincji i często bawiącego w Paryżu za interesami. Trzy tygodnie dopiero mijają od mej pierwszej rozmowy z Teresą, o której ci opowiedziałem, a już teraz przeczytajmy list, który bankierówna wręczyła mi ukradkiem wczoraj, gdy znowu bawiłem u jej czarującej mamy.
— Ach, pokaż, pokaż.
Pan de Montal podał list markizowi, który odczytał go głośno:

„Serce bije mi gwałtownie, a ręka drży... Och, Boże, Boże, istotnie, bardzo źle postępuje lecz polegam, panie, na twoim honorze i proszę zarazem, abyś więcej do mnie nie pisał. Mimo, że bardzo zręcznie przesyłasz swe listy, zawsze drżę... Ach, dlaczegóż przyjęłam pierwszy bilecik... dlaczego go przeczytałam?... Jeszcze raz zaklinam cię, panie, nie pisz do mnie więcej, a przedewszystkiem, nie przepędzaj całych dni w tem mieszkaniu, które wynająłeś tuż nad nami... Mój Boże, gdyby się dowiedziano, że tu mieszkasz byłabym zgubiona! Wierzę ci, wierzę, że jesteś z mojej przyczyny nieszczęśliwy... mówisz, że mnie kochasz, wierzę ci, wierzę, nie chcę nawet, abyś mi udowodnił to przez szukanie samotności, przez oddalenie się od świata i jego powabów, tak przyjemnych dla ciebie zapewne... Mówiłeś, że wyrzekłeś się tej ślicznej aktorki — mój ojciec mówił to samo, choć nie domyślając się przyczyny... gdyby nie to, nigdy nie pisałabym do ciebie; powiadasz, że samotność przyjemna jest dla ciebie, bo cię przybliża do mnie, że to szczęście wystarcza ci w zupełności, że nie pożądasz, niczego więcej i że, gdybym ciebie kochała, nie żądałbyś niczego; później dodajesz, że pewna tajemnica nie pozwala ci zapytać mnie, czy cię kocham. Kiedy tak.. na co pisać, że mnie kochasz...“

— Biedaczka... ona mnie naprawdę interesuje — rzekł pan de Beauregard z uśmiechem, przerywając czytanie bileciku. — Co za czarująca naiwność... a i styl, zgoła nie pasujący dla córki tej podstarzałej zalotnicy.
— Czytaj dalej, markizie.

„Powiadasz, że to okropna tajemnica? Jakaż to tajemnica? Dlaczegóż dotąd nie napisałeś mi o niej w długich swych listach?... Tajemnica i wciąż tajemnica?
Mój Boże, nie spałam noc całą, tak mnie myśl o tem dręczyła... Wczoraj u mojej matki, byłeś tak smutny, tak zmieniony na twarzy! Ileż musiałam zadać sobie przymusu, aby się pohamować od łez. Powróćmy do siebie, rozpłakałam się okropnie... Miss Hubert jest bardzo złośliwa i wcale jej ufać nie można.
„Och, Boże, Boże, nie opuszczaj mnie! Rodzice są dla mnie bardzo surowi — ach, gdybyś pan wiedział, jak oni są niepodobni do innych rodziców... Gdyby nie to... Ale na co się to przyda, na co o tem pisać — przecież pan ma jakąś tajemnicę, która nie pozwala panu spytać, czy ja pana naprawdę kocham?
„Raz jeszcze... pozwalam pisać do mnie, ale pod tym warunkiem, że mi powierzysz tę dziwną tajemnicę i już więcej nie będziesz smutny.
„Skarży się pan, że nie patrzę na pana, gdy spotykamy się u mojej matki... czyżbyś chciał, żebym przy wszystkich płakała?... Jest w twojej twarzy coś tak smutnego, że patrząc na nią, nie mogę powstrzymać łez. Mówiono mi o panu, że jest pan tak roztrzepany, tak wesoły, że przy pierwszej naszej rozmowie zastanawiałam się, w jaki sposób możesz rozczytywać się w René’m... ale mi już to przebaczyłeś, nieprawdaż?
„Tak, ty możesz rozumieć René’go, wczuwać się weń całą duszą... Mój Boże, tyle mam ci do powiedzenia, a ty zdajesz się unikać rozmowy ze mną. Wczoraj mamusia zostawiła nas przypadkowo samych — tyś nie rzekł wtedy ani słowa, tylkoś patrzał w milczeniu, tak czule, tak słodko, że muszę znowu pisać do ciebie, bo mi się zdaje, że widzę cię przy sobie, że stoisz tu i patrzysz na mnie. Miałeś tak zasmucone oblicze... ale chyba rozchmurzysz je już, bo nie będziesz mnie więcej narażał, abym do ciebie pisała... to jest źle, bardzo źle i bardzo niebezpiecznie!
„Nic wiem teraz, czy mi starczy odwagi dla zaniesienia tego listu pod twoje drzwi, jak mi zaleciłeś... Och, gdyby mnie miał kto zobaczyć!... Mój Boże, jakże wielki występek popełniłam! Czemuż brak mi zaufania do mojej matki i czemuż nie mogę się zdobyć...“

— O, markizie — rzekł pan de Montal — możesz jeszcze dojrzeć ślady łez.
— Tak, mój drogi, kilka wyrazów zalała ta rosa niebiańska. — O, mamy jeszcze i małe post scriptum: po przeczytaniu, spal. — Kiedy Teresa wślizgnęła się lekko, i aby ten list podrzucić, zapewne otworzyłeś raptownie drzwi i ujrzałeś ją?
— Ach, markizie, nie jestem przecież zakochanym sztubakiem z liceum! Przecież coś podobnego spłoszyłoby ją conajmniej na piętnaście dni.
— A więc jej nie widziałeś? Czyżbyś pozostawił drzwi zupełnie zamknięte?
— Tak, zupełnie. Przedtem radziłem Teresie, aby miss Hubert wraz z siostrą wprawiła na obiad a sama odważyła się...
— Brawo! Otóż, co się nazywa myśleć zawczasu o przyszłości; niewinne przyzwyczajenie ludzi doświadczonych. Ale cóż dalej, uczniu mój drogi?
— W istocie, skoro odezwał się dzwonek, który oznajmia, że za pół godziny będzie śniadanie, pobiegłem na czaty; drzwi od mieszkania na trzeciem piętrze były otwarte — nieznośne dziecko, wraz z miss Hubert zeszły na obiad — słyszałem, jak stąpały; w kilka minut potem usłyszałem lekki chód Teresy — wchodziła na schody ku mnie, chwiejąc się na każdym stopniu. Przyłożywszy oko do dziurki od klucza, widziałem ją doskonale: rozglądała się niespokojnie dokoła, potem wspięła się na palcach i wzniosła swoją piękną główkę... słuchała, oddalała się i zbliżała do moich drzwi. Wreszcie, po długich wahaniach, jakby mówiąc: losy rzucone, wsunęła list pod drzwi... Gdy się podniosła, była mocno zapłoniona, nogi jej drżały i musiała się oprzeć o poręcz — w tej chwili twarz jej malowała gwałtowne przypływy śmiałości i obawy, dumy i poniżenia, trwogi i niepokoju... Nagle na pierwszem piętrze dał się słyszeć krzykliwy głosik jej siostry... zadrżała... lekko, jak nimfa, zsunęła się po schodach, unosząc niecoś suknię, aby nie szeleściła i przez chwilę mogłem obserwować piękną nóżkę... następnie zgrabną figurkę, a wkońcu tylko białą szyję i gęste włosy... wreszcie znikła, a wtedy.
Opowiadanie pana de Montal przerwał lokaj, wchodząc i oznajmiając nową wizytę — pana kapitana spahisów de Roches.

Na dźwięk nazwiska kapitana, wyraz nienawiści wykrzywił na chwilę rysy markiza; jednakże pan de Montal nie spostrzegł tego gwałtownego wzruszenia swego przyjaciela, bo właśnie był się odwrócił, aby schować portret prababki, ów portret, tak dziwnie podobny do rysów Teresy, a zarazem do fatalnego portretu z dalekiego zamku baronów de Ker-Elliot.

XII.
ZAPROSZENIE.

Kapitan de Roches:, był to kapitan spahisów[63], ślicznej postawy, wysoki, wysmukły, ogorzały, z czarną brodą i o ślicznych, białych gębach; miał nie więcej, niż trzydzieści lat. Nie można sobie wyobrazić piękniejszego mężczyzny, niż ten oficer we wschodnim, służbowym ubiorze — dnia tego wyglądał jeszcze wytworniej, niż zwykle.
Kapitan de Roches był nietylko walecznym żołnierzem, ale i ozdobą armji francuskiej pod każdym względem. Był to charakter szczery, otwarty, dobry kolega, wyśmienity strzelec, szlachetny gracz, co zaś do kobiet, to łączył swe duże obycie i doświadczenie uwodziciela, z wyjątkową dyskrecją i szlachetnością.
Kapitan, wszedłszy do przedpokoju, zaczął odrazu mówić, zanim dostrzegł markiza:
— Witaj, hrabio! — Czy wiesz już o nowej sprawce markiza?...
Nagle spostrzegł go i urwał — udał zadziwianie, postąpił naprzód i, ściskając mu rękę, rzekł:
— A więc to nieprawda?
— Co takiego zapytał de Montal z zaciekawieniem.
— No, ten dzisiejszy jakoby pojedynek markiza — odpowiedział spahis.
— Co pojedynek?... Toś ty miał dziś pojedynek, markizie — zapytał pan de Montal.
— Cóż to zmów wielkiego! Także nowinę powiedział! Przecież jeszcze trzy godziny nie minęły, jak zabiłem tego pułkownika Koellera.
Poczem dodał, obracając się do kapitana:
— A jakże się miewasz, Beduinie?
— Doskonale — odrzekł kapitan — tylko nasz markiz ma zwyczaj tak szybko i dobrze wszystko załatwiać. Ale dlaczegóż, markizie, nie wziąłeś mnie ma świadka?
— Albo mnie? — zawołał pan de Montal.
— Bo Beaudricont i Saint-Lua byli obecni właśnie podczas mego incydentu z Koellerem; odrazu miałem cały komplet ma miejscu.
— Ach, markizie, doprawdy, niema okoliczności, w której nie mógłbyś nam wszystkim za wzór służyć — wołał pan de Montal. — Co za zimna krew! Wyobraź sobie, kapitanie, przecież nasz markiz od godziny już rozmawia sobie ze mną swobodnie, jakby nigdy nic, a przecież przed trzema godzinami mógł zginąć!
— Cóż dziwnego — alboż jestem piętnastoletnim kadetem — alboż mój pierwszy pojedynek — a wreszcie, cóż mam innego robić?...
— Ale z jakiego powodu doszło do pojedynku? — zapytał de Montal.
— Właściwie nie było żadnej przyczyny. Koeller przechwalał się swemi pojedynkami tak bezczelnie, aż się wkońcu rozgniewałem.
— Prawda — już go nieraz napominałeś, markizie — ale on nawet nie raczył zwrócić na to uwagi, choć niby cię szanował.
— No i wczoraj znowu zaczął w bardzo niesmaczny sposób naigrawać się z tego biednego Armeutiéres, którego też zabił.
— Z tego dziecka, które, Bóg wie, poco, wyzwał — rzekł de Montal z oburzeniem.
— I mnie to też oburzyło, i to tak, że aż ubliżyłem pułkownikowi; w rezultacie dziś rano odbył się pojedynek i po paru minutach zabiłem go na miejscu... No, ale mówmy już o czem innem.
— Ach, markizie, cokolwiek zbyt już nierozważnie, jak na człowieka żonatego, postępujesz — zauważył z niepokojem de Montal.
— A propos żonatego i żony, mój kochany Beduinie — czy nie byłbyś łaskaw zacząć się trochę umizgać do mojej żony? — rzekł markiz. — Szczególny z ciebie człowiek — na ostatnim balu maskowym przedstawiłem cię markizie w całym blasku twego orjentalnego stroju — znasz ją zbliska już że dwa miesiące, a odnosisz się do niej tak obojętnie że nawet ona, przy swych przesądach, uważa, że jesteś nudny.
— Jakto, markizie — alboż nie dostrzegłeś jeszcze, że des Roches jest zakochany w pani de Beauregard po uszy i lęka się, aby daremnie trudów nie poniósł — śmiał się de Montal.
— Oszalałeś! — odpowiedział kapitan, śmiejąc się na głos. Jeżeli mam się przyznać, markizie, to pani de Beauregard jest dla mnie zanadto purytanką. Ja mam ton rzeczywiście nieznośny — kobiety z lepszego towarzystwa onieśmielają mnie i tak przy nich głupieję, że wkońcu słowa powiedzieć nie umiem. Ilekroć mam przyjemność widzenia markizy, stale — oglądam się na zegar, albo gapię się na tapety, czekając z upragnieniem końca wizyty, oby najrychlejszego — i to zapewne czyni mię nieznośnie nudnym, jak słusznie zupełnie powiada twoja małżonka.
— Nie wierz ani jednemu jego słowu! — wesoło zaśmiał się markiz. — Niema nikogo niebezpieczniejszego, nad tych, co mówią, że kochają się tylko w kobietach rozwięzłych; biedni mężowie wierzą w to i niejeden mówi do żony: czy uwierzysz moja droga, że des Roches naprzykład, taki piękny mężczyzna, kocha się tylko w gryzetkach i tem podobnych? — Na co żona omal nie odpowiada z mimowolnem oburzeniem:
— Ależ, mój panie, za kogo mnie uważasz, mnie? To jest niesłychane ubliżenie!
Wesołą rozmowę przerwał lokaj, przynosząc nową kartę wizytową.
Pan de Montal odczytał głośno:
— Baron Ewin de Ker-Elliot!
— Bretończyk, szuan, bretończyk z krwi i kości! — zawołał markiz. — A więc dzika kaczka wylazła wreszcie z trzciny?
— Poproś pana barona, aby wszedł — rozkazał lokajowi gospodarz.
Lokaj wyszedł.
— Czy to kto z prowincji? — zapytał z uśmiechem kapitan spahisów.
— Tak — i pierwszy raz przybył do Paryża — odpowiedział pan de Montal, również się uśmiechając.
— Ależ to wybornie! — zawołał markiz. — Jakże to się świetnie składa — zaraz zabierzemy go ze sobą na kolację!
— Dziś? — zapytał de Montal.
— Tak, dziś właśnie przyszedłem ciebie zaprosić, a stąd iść do ciebie, Beduinie. W samą porę się tu zjawiłeś.
— Dziękuję — ale co za pomysł... kolacja w dniu pojedynku...
— A cóż w tem osobliwego?... Przytem, mam pewną ważną przyczynę do tego i, jeżeli jesteście moimi przyjaciółmi, nie odrzucicie chyba mego zaproszenia. No, ale gdzież ten szlagon?
W tejże chwili wszedł Ewin.
Musimy sobie przypomnieć, że Ewin był to człowiek, mimo znakomitego pochodzenia, w gruncie rzeczy prosty, pobożny, dobry, przytem marzycielskiego usposobienia; że umysł miał bardzo słabo wykształcony, lecz charakter stały i silny, duszę ognistą i wzniosłą, odwagę spokojną, lecz pewną siebie — nadto zaś, że jest to wiejski szlachcic, zupełnie obcy miejskim zwyczajom i paryskiemu zepsuciu, które zawsze przejmowało odrazą. Krótko mówiąc, był to godny uczeń poczciwego klechy od ś-go Marcina, ex-oficera dragonów, de Keronëllen‘a.
Zewnętrznie Ewin nie prezentował się zgoła śmiesznie, ani po szlagońsku: miał surdut granatowy, zapięty aż pod szyję, ma szyi czarny fular, włosy ostrzygł krótko; gęsta, czarna broda nadawała mu postawę surową i męską.
Patrząc prosto w twarz modnym paniczom, Ewin nie doznawał żadnej bojaźni; przedstawił się w sposób niewymuszony, z pewną wyniosłością, lecz zupełnie grzecznie, choć zimno.
Przypomnieliśmy czytelnikom główne rysy charakteru Ewina, aby łatwiej można było zrozumieć, co się w nim dziać musiało, gdy słyszał rozmowę tych zepsutych modnisiów.
Skoro tylko lokaj wymienił nazwisko Ewina, gospodarz wybiegł na jego spotkanie; kapitan des Roches podniósł się i zapalił cygaro, jedynie markiz siedział dalej w fotelu, ciekawie przyglądając się młodemu, lecz poważnemu bretończykowi.
— Jakże się cieszę, że cię znowu oglądam, mój kuzynie! Ksiądiz de Keronëllen nie wspominał mi, żebyś miał tak prędko przybyć! — mówił pan de Montal, serdecznie ściskając rękę krewniaka. Pisaliśmy już, że żywił doń wielką sympatję.
— I w istocie, wcale się tego nie spodziewałem, ale nieprzewidziane interesy...
— Jak dawno tu jesteś?
— Dwa dni; po przybyciu, byłem nieco niezdrów i dlatego nie odrazu cię odwiedziłem.
— Szczerzę tego żałuję — rzekł pan de Montal, poczem, zwróciwszy się ido markiza, mówił, przedstawiając mu swego kuzyna:
— Ewin baron de Ker-Elliot, z Treff-Hartlog, bliski mój krewny.
Pan de Beuregard podniósł się: z szacunkiem skłonił się nowemu gościowi.
Pan de Montal zakończył prezentację, zwracając się z kolei do Ewina:
— Pan kapitan spahisów des Roches, mój stary przyjaciel.
Kapitan również się skłonił.
Wszyscy usiedli z powrotem; nastąpiła chwila milczenia, którą pierwszy przerwał markiz, zwracając się ku Ewinowi i mówiąc doń z wytworną, szczerą serdecznością i szlachetnością, prawdziwie wielkopańską, sobie tylko właściwą:
— Wybacz mi pan, ale zrobię panu pewną propozycję, może niegrzeczną, ale szczerą, którą mi, jako prawy Bretończyk, wybaczysz chyba. Twój kuzyn, kapitan des Roches i kilka moich przyjaciół mają spędzić wieczór u mnie, czy nie byłbyś łaskaw nam towarzyszyć? Możesz tam zawrzeć sporo znajomości wśród owej złotej młodzieży, której mam honor być wodzem.
Ewin zanadto dobrze był wychowany, aby miał odrzucić zaproszenie, mimo, że nie zbyt szło mu w smak, więc odpowiedział:
— Ależ, z miłą chęcią: przytem, pozwolę sobie złożyć podziękowanie, zarówno panu, jak memu krewnemu za ten zaszczyt, który mi pan czynisz.
— I słusznie pan mówisz,, bo dzięki niemu mamy honor znać pana i dzięki niemu mogliśmy zgóry znać przymioty pana.
— A tyś potwierdził me zdanie, mój kuzynie — dodał pan de Montal.
— Na honor, panowie — rzekł wesoło Ewin — jako Bretończyk, gotów jestem wszystkiemu wierzyć.
— I bardzo słusznie — odpowiedział przyjaźnie markiz — pańska szczerość i nam się udziela i dlatego, pozwolisz, że będziemy kontynuowali zaczętą rozmowę.
— Ależ, markizie... zaoponował pan de Montal, lękają się złego wrażenia, jakie rozmowa, w guście dotychczas prowadzonym, może sprawić na przybyszu.
— Alboż będziemy co złego mówili? — zdziwił się markiz, domyślając się, o co gospodarzowi chodzi. — No, jak się panu podoba nasz Paryż... czy jego widok odpowiedział pańskim oczekiwaniom? Czy jego szataństwa za godne siebie i jego uważasz?
— W rzeczy samej, panie, we wszystkiem zgadzam się z panem i, podobnie, jak ty, lękam się rozmowy na ten temat.
— Masz pan słuszność, wybacz pan więc, że będę mówił dalej z moimi przyjaciółmi, a i pan chyba będzie łaskaw przyłączyć się do naszej rozmowy, choć mało cię to wszystko będzie obchodziło... bo głównym przedmiotem będą kobiety... najzłudniejsze zalotnice pod słońcem...
— A więc na tem przyjęciu będą i kobiety! — zawołał des Roches.
— Kapitan udaje cnotliwie zdziwionego... przymawia mi, że przecież jestem już żonaty — rzekł poufale markiz do Ewina. — A propos, jeżeli pan będziesz tak łaskaw, to pozwolę sobie przedstawić pana mojej żonie, przyjmuje co środa.
— Ależ, panie... — odpowiedział Ewin nieśmiało, kłaniając się.
— Czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że markiza ma dopiero osiemnaście lat i jest piękna, jak anioł; tylko pilnuj się, żebyś się w niej nie zakochał, bo doprowadzisz do pasji kapitana, wściekłego, jak tygrys, który kocha się w niej namiętnie, choć się z tem kryje.
— Niech pan nie wierzy markizowi! Przecież on tylko żartuje sobie ze mnie, swoim zwyczajem; na nieszczęście, ja kocham się tylko w kobietach niższego stanu, a pani markiza zbija mnie z tropu swoją majestatyczną miną; nie mam szczęścia jej się podobać i markiz bez litości ze mnie żartuje.
— No, to są wykręty — odparł pan de Beauregard, nadal zwrócony do Ewina — jeżeli pan zainteresujesz się moją żoną, to nie wierz panu des Roches i miej się przed nim ma baczności. Prócz tego, zapoznasz się dziś na kolacji z niejakim panem Labyrynthe‘m, który też się kocha w markizie; nie wiem tylko, czy można go uważać za godnego rywala. Cóż o tem powiesz, kochany Beduinie?
— Ach, mój markizie, gdybym był na tyle szczęśliwy, że musiałbym być zazdrosny o wielbicieli markizy, to lękałbym się doprawdy pana Labyrynthe... Jakto — poeta, świeży jak róża majowa, deputowany, prawa ręka ministrów i jeden z najserdeczniejszych przyjaciół pana de Montal!
— Przepraszam — rzekł markiz do Ewina — wszystko to prawda, ale... Pan Labyrynthe dedykuje swoje gładkie wiersze markizie, ale bynajmniej przecież nie rządzi Francją, tymczasem ty, kochany kapitanie, wojujesz za nią, a kobiety lubią wojowników.
— Niech i tak będzie, markizie. Nie wdajemy się w cudze sprawy — wtrącił de Montal.
— Masz słuszność, to nawet źle z mojej strony — kłócić między sobą rywali, jakby mnie to miało coś obchodzić. Lepiej pomówmy o nimfach naszego dzisiejszego wieczoru... Będziemy zatem mieli przedewszystkiem pannę Różę i jej siostrę, Herminję — znacie je przecież dobrze.
I dodał, zwracając się do Ewina:
— Panna Róża jest to osoba wielce zasłużona w balecie i w akademji muzycznej; panna Herminja, jej siostra, gra niemniej ważną rolę w małych teatrach; obydwie należą do mnie. Otóż, jeżeli pan pozwolisz, odrazu wprowadzę pana w dwa światy: pani de Beauregard będzie stanowiła świat wielki, a panny Róża, Herminja i kilka innych — półświat.
— A kto jeszcze będzie, markizie? — zapytał pan de Montal.
— Będziemy nadto mieli najzłośliwszą, najbezczelniejszą, prawdziwą siostrę djabła — Serpentine.
— Imię, które dużo mówi[64] — uśmiechnął się Elwin.
— To tylko jej przydomek — wyjaśnił pan de Montal — w istocie nazywa się Adelina Clermont, ale, jak słusznie określił markiz, jest to piekielna istota, prawdziwy — szatan, dla którego nie masz nic świętego — ni Boga, ni pana.
— A przy tych djabelskich przymiotach piękna, jak anioł — dodał kapitan.
— Ach, zapomniałem jeszcze o Klarysie Harlowe i o greckiej piękności! — przypomniał sobie markiz z pośpiechem.
— No, jeżeli przezwisko Serpentine’y dużo da je do myślenia, to miano Klaryssy Harlowe nasuwa pewne romantyczne wspomnienia[65] — uśmiechnął się Ewin.
Obecni spojrzeli po sobie z ukrywanem zdziwieniem; jednak ten szlagon, szuan nie był tek nieoświecony, jak się tego spodziewali.
— Ach bądź pan spokojny — roześmiał się markiz — to romantyczne miano otrzymała dla żartu, dlatego właśnie, że stanowi prawdziwe przeciwieństwo swego wielkiego, tragicznego pierwowzoru. Klaryssa Duval jest to sobie głupiutka, wesoła aktoreczka, zgoła nie troszcząca się o jutro i nigdy nie łamiąca sobie głowy nad tem, kogo sobie będzie musiała złapać za tydzień... chociaż kończy już drugi miljon lorda Fitz Herald. Co do owej greckiej piękności, jest to istotnie klasyczna piękność, bez której najświetniejsza kolacja straciłaby swój urok. Tak, trzy tu ostatnio wymienione, zawsze są niezbędne: Serpentina z powodu ¡siwego dowcipu, Klaryssa Harlowe, z powodu swej niefrasobliwej wesołości i głupoty, a ta grecka piękność, jako uosobienie wdzięku — w towarzystwie takich trzech gracyj, trudno doprawdy o nudy. Co do panny Róży, będącą moją własnością i dzielącą me... serce ze swą siostrą Herminją, to obydwie są głupie, jak kuropatwy, ale to nic nie szkodzi — i głupota bywa czasem zabawna.
— A z mężczyzn, markizie?
— Z mężczyzn... obecni posiadacze tych dam — Saint-Luce — adorator Serpentiny, Beaudricourt — greckiej piękności, lord Fitz-Gerald — Klaryssy Harlowe; prócz tego: major Brown, książę de la Cerda, książę Castelli — cudzoziemcy, no i koniec. Ach... zapomniałem o panu Flores, amerykaninie, krewnym mojej żony, młodym irokezie, który zaczyna się otrzaskiwać ze światem... ale, słowo daję, dopiero ten dzikolud oczy wytrzeszczy!
— Podobnie zresztą jak i ja, panie markizie — wesoło wtrącił Ewin.
— Ależ bynajmniej, panie baronie — odpowiedział przyjaźnie król złotej młodzieży — przecież twój kuzyn wytłumaczy ci wszystko, będziesz tylko patrzał i słuchał, co innego, że będziesz nieźle olśniony.
Markiz, podniósłszy, się po tylu słowach, rzekł do gospodarza:
— A zatem, o wpół do ósmej, zgoda, panowie?
— A gdzie, markizie?
— W Pierre Cancale[66], gdzie chcecie, aby żonaty mógł spędzać wieczory?
Poczem dodał, zwracając się do Ewina:
— Ach, jakże nędznego nabierze pan wyobrażenia o naszych kawalerskich spelunkach! Co za szkoda, że nie można w ciągu kilku godzin sprowadzić z Londynu całego Clavendon-Hotel’u... słów daję, daleko nam jeszcze do Londynu, do angielskiego komfortu... Spodziewam się jednakże, że będzie miał pan trochę pobłażliwości... zato udzielę panu pełnej satysfakcji, przedstawiając się markizie de Bauregard. No, do widzenia, Montal... ale, dokąd to śpieszysz, kapitanie? Czy pozwolisz, abym wyszedł wraz z tobą?
— Umówiłem się z Saint-Luce na partyjkę — odpowiedział des Roches.
— No, to idę z tobą — odrzekł markiz, poczem, ukłoniwszy się Ewinowi, wyszedł wraz z panem des Roches.
— No, jak ci się podoba markiz? — zapytał hrabia kuzyna po ich wyjściu?
— Dużo słyszałem od mego nieboszczyka ojca o dawnych panach z czasów naszych wielkich królów, o ich dworności, wykwintności, o ich dowcipie i manierze odnoszenia się do żon; pan de Beauregard robi wrażenie ich żywego portretu. Co za wspaniałość, co za maniery, a zarazem humor!...
— Czy wiesz, że on przed trzema godzinami zabił przeciwnika w pojedynku?
— On, co?... — przeraził się Ewin — i dziś wydaje kolację? — Ale wiesz co? — dodał po chwili — to też w guście naszych pradziadów...
— No... wiem, że dziś to rzeczywiście niezupełnie stosowne, ale, trzeba uwzględnić markiza: oficer, którego zabił, był wogóle niecierpiany — był to dzielny, acz dziki fechtmistrz, przytem gbur, nieludzki — parę osób najniewinniej w świecie pomordował i nikt go nie żałuje — owszem, są i tacy, co sławią markiza, że uwolnił Paryż i armję od tego grubjanina. Mimo tego wszystkiego... jednak ten wieczór rzeczywiście, dziko wygląda; markiz mówił przecież, że ma jakąś głębszą przyczynę wydawania go i gorąco nas wszystkich prosił, abyśmy zaszczycili go swą obecnością...
— I ja muszę być... dałem słowo — rzekł Ewin, z pewnem zakłopotaniem.
— Szczególną doprawdy ma ten markiz pasję do pojedynków! Prawda, że jest szalenie odważny... No, ale gdzie się zatrzymałeś, mój kuzymie, przed tym wieczorem wstąpię po ciebie.
— A, bardzo ci będę wdzięczny — odpowiedział Ewin. — Mieszkam w hotelu Palais Croissant, przy ulicy Montmatre. A teraz — dodał po chwili — zadam ci jedno pytanie w bardzo parafjańskim guście: jak mam się ubrać na ten kawalerski wieczór? Skoro masz mnie wprowadzić, boję się skompromitować cię niestosownym i śmiesznym strojem.
— Ależ możesz się ubrać jak możesz najskromniej! Jak sam chcesz; najwyżej weź lepiej tużurek zamiast surduta, a wszystko będzie w porządku... Sądzę, że interesy zatrzymają cię w Paryżu na dłużej?
— Sam nie wiem... Ksiądz Keronëllen, podczas ostatniej swej bytności w Paryżu, miał w mem imieniu podjąć znaczną sumę od mego bankiera, podobno bardzo tu znanego, Achillesa Dunoyer’a.
— Od Achillesa Dunoyer’a? — zawołał pan de Montal.
— A co, czy znasz go?
— Ależ doskonale... no, ale mów dalej...
— Nie wiedząc, że bankier ma kantor, w którym załatwia interesantów i prywatne mieszkanie, do którego przed nimi ucieka, ksiądz de Keronëllen udał się do tego właśnie prywatnego mieszkania i tam mu powiedziano, że pan wyjechał. Poczciwy proboszcz nie dowiadywał się więcej i pomnknął z powrotem, nastraszyć mnie, że mój depozyt jest zagrożony.
— Ależ to niemożliwe! — zawołał pan de Montal z mimowolnem wzruszeniem — przecież pan Dunoyer ma olbrzymi majątek; jest to jeden z najpewniejszych domów bankowych w Paryżu!
— A tak, wszyscy mi to powtarzają i jestem o tem prawie że przekonany — odpowiedział Ewin. — Pan Dunoyer nietylko mi dziś całą te sumę wypłacił, ale nadto trzy inne wypłaty, które mi się także należą, obiecał uregulować już za kilka dni.
Pan de Montal odetchnął i rzekł:
— Ależ to jakaś chwilowa zwłoka... dziwię się, skąd mogły powstać podobne plotki?
— Tak, chyba masz rację — to poprostu ksiądz, de Keronëllen narobił fałszywego alarmu... Nawet w hotelu, w którym się zatrzymałem, mówiono mi o panu Dunoyer z wielkim szacunkiem, to też oddałem mu cały ten depozyt z powrotem.
— I słusznie zrobiłeś, bo nie można sobie wyobrazić pewniejszej lokaty kapitału. Pan Dunoyer ma ogromny majątek, nie licząc kapitału obrotowego, ostatni inwentarz wykazał 4.260.000 franków.
— Co widzę, to ty dobrze znasz stan jego interesów! — zawołał naiwnie Ewin. — Szkoda, doprawdy, że odrazu nie zasięgiem od ciebie informacyj, uniknąłbym zbytecznego niepokoju i ambarasu.
— No, nie wiem napewno... ale tak mówią o nim — zarumienił się hrabia.
Ewin mówił dalej:
— Ten pan Dunoyer sprawił na minie wrażenie jaknajlepsze; na następną niedzielę zaprosił mnie do siebie na obiad.
— Na następną niedzielę? Ależ to świetnie, przecież ja jestem zaproszony na ten sam dzień; wogóle zaprasza mnie często.
— No, to się świetnie składa! Dowidzenia, mój kuzynie!
— Bądź zdrów!
— No, a wieczorem, skoro jesteś tak grzeczny, czekam na ciebie.
I pan de Ker-Elliot wyszedł, uścisnąwszy serdecznie rękę krewniaka.
Ewin do tej pary wszystkiego słuchał spokojnie, wyszedłszy jednak, uczuł, że świeże powietrze dobrze mu zrobi. To, co słyszał, poprostu wprawiło go w zawrót głowy: zwłaszcza przedmiotem jego zdumienia był ów markiz, tak dobrze wychowany, tak wesoły, talk żartobliwy — a jednocześnie — człowiek, który przed trzema godzinami popełnił z zimną krwią zabójstwo — choćby w pojedynku, ale zawsze zabójstwo. Szczególne sprzeczności w tym człowieku czyniły go dla niedoświadczonego młodzieńca jakąś osobliwością natury.
Ten markiz mówił o swej żonie i kochankach; mówił z jednakową obojętnością. Ewin słyszał wprawdzie, że taki był obyczaj „dawnych, wielkich panów“, ale jakoś nie mógł tego skojarzyć z serdecznością markiza wobec choćby jego samego. Ten człowiek, tak uprzejmy i wylany, a zarazom pełen lekceważenia i obojętności dla najbliższych, zdawałoby się, sobie istot, o tak świetnych manierach, a jednocześnie tak moralnie przewrotny, wzbudzał w Ewinie niemałą poprostu obawę, a zarazem podziw: niedawno nazwał go człowiekiem, jakby z innej epoki, epoki posągowych postaci. Pan de Montal wydał mu się bliższym, czuł doń szczerą sympatję, uważając go za otwartego i uprzejmego, choć nieco lekkomyślnego panicza.
Trzeba umieć samemu uprzytomnić sobie, jak Ewin przeszedł przez tę pierwszą próbę w paryskim świecie; jego stały, pewny charakter, zdrowy rozsądek i tak zorjentowały się we wszystkiem.
Rozum Ewina, który samotność poczynała nieco nadwątlać, odzyskiwał całą swą sprawność już w miarę, jak się oddalał od Treff-Hartlogu i wszystkie niebezpieczne rojenia i przesądy starej ojczyzny galijskich czarowników traciły nad nim moc swoją.
A już od chwili, gdy się znalazł w Paryżu, odrazu począł się doskonale orjentować; niezdrowe jego marzenia rozpraszały się stopniowo, aż po paru dniach począł uśmiechać się na wspomnienie kawału malowanej deski, który nabawił go takiego niepokoju.
Tajemnicze pojawienie się na nowo spalonego obrazu wydawało się teraz Ewinowi czemś rzeczywiście niezrozumiałem, ale zgoła niezłowróżbnem, ani nadprzyrodzenem. Myślał o projektach matrymonjalnych księdza de Keronëllen i medytował, że owe dwie jego kandydatki, chociaż nie były czarująco piękne, miały przecież swoje powaby; jedna z nich, świeża i wesoła brunetka poczynała już zajmować w sercu barona miejsce, niegdyś owładnięte przez niesamowity portret.
W tym nastroju Ewin napisał długą epistołę do swego mentora, z dodaniem kilku serdecznych słów do Les-en-Goch‘a i jego małżonki. Po przeczytaniu tego listu, pleban omal z sutanny nie wylazł z radości, zaś starzy słudzy płakali z rozczulenia, uwłaszcza, że pen-kan-ger zapowiedział rychły już swój powrót na zamek.
Pragnąc poznać nieco życie Paryża i przypatrzeć się osobliwościom miasta, zwłaszcza zaś okazałym gmachom, Ewin postanowił zabawić w nim przez dwa tygodnie; potem będzie miał co opowiadać w swej drogiej Bretanji całe życie! Jedynem, co budziło w młodym baronie niechęć, to konieczność wzięcia udziału w owym bankiecie w Pie Cancale, na który miał go zaraz odtransportować jego kuzyn. To przyjęcie zgóry już wydawało mu się monstrualną orgją.
Doprawdy, czyż warto było opuszczać samotne, surowe brzegi Anmoryki, aby znaleźć się na uczcie, wydawanej swym metresom i ich koleżankom przez człowieka żonatego, który szydzi publicznie z przywiązania do żony, szydzi z wszelkich zasad moralnych, człowieka, który dziś rano zabił w pojedynku przeciwnika? Dla młodzieńca o zasadach Ewina, musiało to być czemś koszmarnem.

Nie było atoli rady, musiał szykować się na tę recepcję Sardanapala. Idąc za radą swego przewodnika, nasz bretończyk ubrał się jaknajskromniej; jednakże wyglądał przyzwoicie i poważnie w granatowym tużurku, w białej kamizelce i z czarnym fularem ma szyi. O godzinie siódmej pojawił się wyświeżony i wymuskany hrabia; kazano zawołać fiakra i obaj kuzyni ruszyli do tajemniczego przybytku

XIII.
GOŚCIE.

Ewin i hrabia przybyli do gabinetu, przeznaczonego dla gości markiza dość wcześnie; amfitrjon jeszcze nie przybył.
W jednym z rogów gabinetu, kapitan des Roches rozmawiał z panem Labyrynthe, swoim rywalem rzekomo; tak przynajmniej twierdził pan de Beauregard.
Pan Labirynthe, poeta i deputowany, był to młody człowiek, bardzo wykształcony; blondyn, pięknej postawy, bardzo nieśmiały: na najmniejszy cokolwiek śliski żart, odpowiadał zarumienieniem się, jak panienka i z powodu tej nieśmiałości nigdy też nie pojawiał się na parlamentarnej trybunie, zato posiadał poważne znaczenie w partji rządowej, jako redaktor mów, które następnie wygłaszał potężny krzykacz, pan Roupi-Gobillon.
Pomiędzy gośćmi rzucał się też odrazu w oczy wysmukłą i pełną ruchu postawą, major Brown, anglik, przydzielony do armji króla hanowerskiego, słynny zwłaszcza z niedorzecznych zakładów., które zawsze wygrywał dzięki bajecznej wprost nieustraszoności. W całej Francji i Anglji opowiadano z szacunkiem o jednymi zwłaszcza z jego konceptów, wprost nie do wiary. Razu pewnego major znajdował się na jachcie lorda Fitz-Gerald i gwałtowny wiatr zerwał mu kaszkiet.
— Przepadł pański kaszkiet — rzekł lord, wskazując na wzburzone morze.
— Sto luidorów, że nie! — odpowiada major.
— Sto luidorów, że tak — upiera się przy swem twierdzeniu właściciel jachtu.
— Nagle major jednym skokiem znalazł się w morzu: mimo, że był ubrany, pływał jak delfini, chociaż z trudnością mógł walczyć ze wzburzonemi falami. Lord, osłupiały z podziwu, kazał przybliżyć jacht do majona, którego już siły zaczynały opuszczać; mimo to na swojem postanowił i kaszkiet odzyskał.
Mnóstwo popisów podobnego rodzaju, nadawały majorowi zasłużoną godność lwa salonowego; przytem, świetnie tańczył.
Po nim przybyli: książę Castelli i książę de La Cerda — pierwszy włoch, drugi hiszpan.
Magnat florencki, wygnany niegdyś z ojczyzny za przynależność do Węglarzy[67], wydawał się należeć do epoki Medyceuszów swoją wytwornością, wesołością i miłością swobody, która naraziła go na wygnanie z pięknego miaista Bkacjulsza. Patrząc na tego pięknego i wesołego arystokratę-rewolucjonistę, zabłąkanego w nasze smutne, szare czasy, żałowało się mimowoli owych świetnych postaci Tycjana, tak wspaniałe się zarysowujących na tle pięknych willi, o marmurowych schodach, pod lazurowem niebem, w otoczeniu czarujących kurtyzan.
Książę Castelli mógłby śmiało przestać być księciem, a zawsze należałby do szczytów społeczeństwa, jako znany muzyk-kompozytor; sam zresztą śpiewał wybornie. Kiedy przy końcu długich uczt, świece bladły w promieniach jutrzenki, głos jego, mocny i świeży, zdawał się być hymnem, witającym różowy poranek.
Oprócz zresztą Ewina — równego przecież reszcie towarzystwu wysokiem urodzeniem — i parnia Labirynthe — będącego zato niemałą figurą polityczną — wszyscy biesiadnicy markiza zaliczali się do najwyższej śmietanki arystokratycznego towarzystwa — lwów, jak ich podówczas nazywano.
Książę de La Gerda, markiz Baouavista etc. — grand hiszpański, zamieszkały w Normandji, wydawał tam ogromne sumy na wyścigi koninę, słynął też w Chantilly[68] i na Polu Marsowem. On to pierwszy wprowadził dziwaczną modę przywożenia koni na plac wyścigowy w powozach[69] — wogóile, był to niezły Oryginał, ale też lew.
Fizycznie był to typowy hiszpan wyższej kondycji: chudy, blady, ryżowłosy o rysiach, jakieby Velasquer‘owi za model posłużyć mogły; zawsze poważny, milczący — odrazu sprawiał wrażenie możnowładcy z epoki Karola V, czy Filipa IV.
Najpóźniej przybył hrabia de Saint-Luce, największy pomiędzy lwami elegant.
Młody ten człowiek był w (izbie parów[70]), młodzież arystokratyczną, zrodzoną i wychowaną w burzliwych, plebejskich czasach Cesarstwa; mów jego Izba słuchała zawsze z uwagą, niekiedy z żywem zainteresowaniem. Wymowę miał czystą i wyraźną; cechował go zdrowy, prosty rozsądek, taktowny dowcip, często ironiczny, rozumny patrjotyzm, właściwy młodzieży arystokratycznej, wychowanej w ogniu walki z demokratyczną falą — oto były najważniejsze przymioty tego młodocianego parlamentarzysty, jego zaś przynależność do lwów tłumaczyła się tem, że ten surowy prawodawca i nieubłagany arystokrata był w życiu prywatnem bardzo wesołym człowiekiem i w razie potrzeby potrafił zdobywać się na szaleńcze koncepty.
Gdyby człowiek o poważnych talentach przejawiał zawsze równie poważne usposobienie, byłby trochę zbyt nudnawy — gdyby człowiek wesoły i płochy zachowywał wszędzie te przymioty — byłoby to bardzo miłem, ale bardzo prędko stoczyłby się z polityka na wesołka. Natomiast nielada jest talentem być olśniewającym przy stole i na trybunie, sprezentować się godnie przed ministrem i przed birbantem, nie splamić swojej togi ojca narodu w rozpustnych orgjach, być zarazem poważnym z tymi, szalonym z tamtymi, robić wszystko, czego się zapragnie i spotykać się z aplauzem wszystkich — oto talent, godny wielkiego Juljusza Cezara.
Tak więc i pan Saint-Luce miał niezaprzeczone prawo do tytułu lwa.
Następny biesiadnik, pan de Beaudricourt, szlachcic z wielce starożytnego rodu, miał inne. zalety, mniej może poważne, ale niemniej ważne: oto grał znakomicie w wista i w rummel-pikietę, wogóle był to karciara zawołany; szczególną admirację wzbudzały ogromne sumy, na jakie grał; często cytowano ulubione jego powiedzenie: nie gram mniej, niż tysiąc luidorów punkt.
Jak tylko jakiś cudzoziemiec, zwłaszcza z pośród znanych z namiętności do hazardu anglików, proponował w wyższym świecie paryskim grubszą grę, natychmiast mu odpowiadano: niech pan raczy poczekać na Beaudricourt‘a — dawajcie tu Beaudricourt*a — to w sam raz dla niego okazja! — A gra w tym świecie jest chlebem codziennym: żaden wieczór, obiad, wyścigi, polowanie, nie mogą bez niej się obejść; po gali w operze — karty, po balu — karty, rano — karty, wieczorem — karty — słowem, karty z rąk nie wychodzą. Pan de Beaudricourt wyrobił się w tym świecie na prawdziwego zawodowca — obliczano dochód jego roczny z karciarskiego rzemiosła na sześćdziesiąt do osiemdziesięciu tysięcy franków i to przy przysłowiowej, nieskazitelnej rzetelności w grze i przy fenomenalnej znajomości zasad jej — zdaje się, że powody wystarczające, by i tego pana zaliczać do lwów.
I lord Fitz-Gerald miał także zamiłowanie, sobie tyłki właściwe: był to namiętny miłośnik kwiatów, z oranżerją którego mogła rywalizować ze światowej sławy oranżerją księcia Devonshire. Lord nasz posiadał całą falangę ogrodników-agentów, uwijających się po całym świecie, od Laponji do przylądka Horn i Jawy, a cała flota statków, często nawet parowych[71] zwoziła mu okazy z całego świata — to też jego kolekcja kwiatów była prawdziwym cudem — w cieplarniach zaś swoich on pierwszy wytworzył sztuczną temperaturę czterdziestu stopni w wilgoci. Coprawda, raz go omal samego nie wyniesiono z tej podzwrotnikowej temperatury, jako trupa, ale przecież podobne narażenie życia dla rzetelnych badań naukowych w każdym budzi szacunek.
Pan Alonzo Flores, krewny markizy de Beaudricourt, był najmniej wybitną osobistością w tem towarzystwie, obecność w którem zawdzięczał jedynie chyba swemu fascynującemu „burbońskiemu“ pochodzeniu — zresztą też bardzo arystokratycznemu — był to potomek jednego z pierwszych hidalgów[72], kolonistów Nowego Świata. Był to typowy młody amerykanin, dwudziestotrzyletni, o kędzierzawych włosach i wielkich zębach, mocno tępy i o nader płytkiem wykształceniu.
Takim był komplet gości markiza — przyjrzyjmy się teraz ich towarzyszkom — Serpentinie, Klaryssie Harlowe i Koradicie, owej pięknej greczynce — obie metresy markiza jeszcze nie nadeszły.
Serpentina była to wysmukła, chuda, blada szatynka, o złośliwie błyszczących wielkich, ciemnych oczach, wąskie usta i wąski nos uprzedzały o ironicznym dowcipie, zmarszczka zaś pomiędzy brwiami — o złośliwości.
Zupełnem jej przeciwieństwem była tak zwana Klaryssa Harlowe — blondynka, o bardzo białej cerze, nieco otyła, o twarzyczce okrągłej, czerwonej, o oczach jasnych, jak lazur, o rubinowych usteczkach — wdzięczna to osóbka tworzyła wprost zabawny kontrast z melancholijnem wspomnieniem jej przydomku — imienia nieszczęśliwej ofiary Lovelace‘a.
Aby wyobrazić sobie powierzchowność Kory, pięknej następczyni starożytnych heter, wystarczy zdjąć z piedestału Wenus z Milo — ta sama cechowała ją bladość paryskiego marmuru, ten sam kruczy włos i regularne rysy.
Zbyteczne dodawać, że wszystkie były wystrojone i że kobiety z najlepszego towarzystwa nie zdołałyby dorównać tym paniom dwuznacznej kanduity w gustowności i wdzięku toalety.
Wszyscy biesiadnicy już się zgromadzili — czekano tylko na markiza i dwie jego damy serca — siostry Różę i Herminję. Nikt atoli nie obrażał się na markiza o tę niepunktualność, tak bezapelacyjną była znajomość savoir-virre‘u.
Urok markiza podnosiła jeszcze śmierć pułkownika Koellerą, będąca przedmiotem rozmów wszystkich — człowiek ten zawdzięczał swej krwawej sławie i grubjaństwu, graniczącemu ze zwierzęcością, taką ogólną nienawiść i odrazę, że śmierć jego wywołała prawie radość i, jak słusznie przewidział de Montal wprost wdzięczność dla zabćjcy.
Fizjonomje biesiadników były wesołe, pogodne, otwarte.
Rozkosz, a raczej oczekiwanie rozkoszy, — przenikało atmosferę wykwintnej salki. Zebrani mężczyźni byli z siebie zadowoleni, kobiety zaś wiedziały, że każda spotka się z należytą oceną jakiegoś swego przymiotu i zgoła nie nudziły się oczekiwaniem na ucztę.
Gdybyśmy atoli powiedzieli, że wszystkie twarze były szczere i otwarte, popełnilibyśmy zbytnie uogólnienie.
Ewin de Ker-Elliot był poważny i, nieco po parafjańsku, zaambarasowany, chociaż pan de Montal przedstawił go wszystkim po kolei, nie szczędząc pod jego adresem pochwał.
I pan Labyrynthe zdawał się być z czegoś niezadowolonym, niekiedy rumienił się, chociaż nikt do niego nie mówił — z wyjątkiem bowiem pana de Montal i kapitana des Roches, wszyscy inni słabo byli mu znani; bądź co bądź, ten przyjaciel Roupi-Gobillona był człowiekiem, z cokolwiek odmiennego świata.
Niemrawy pan Alonzo Flores, zaraz po przybyciu, dostrzegłszy obraz, przedstawiający wychowanie Achillesa, tak się na niego zagapił, że cały czas sterczał przed tą osobliwością, niemy i bez ruchu.
Nareszcie rozległ się turkot powozu, któremu zawtórował krzyk:
— Nareszcie!... Otóż i on, on, markiz!
W istocie, był to pan de Beauregard w swym powozie, jednocześnie zaś wtoczył się lekki ekwipaż, wiozący pannę Różę i Herminję. Mimo całego swego cynizmu, markiz przestrzegał pewnych form przyzwoitości, tak, że pojawienie się jego, z siostrzaną parą utrzymanek było zupełnie przypadkowem, jednakże ten przypadek jeszcze bardziej uświetnił triumfalne wkroczenie amfitrjona.
Maitre d‘hótel zakładu otworzył z łoskotem drzwi i markiz ukazał się pomiędzy dwiema siostrami, prowadzącemi go pod ręce.
Rozległy się głośne powitania i markiz, kłaniając się ma prawo i na lewo, zatrzymał się we drzwiach.
Niech czytelnicy raczą nam wybaczyć, że zatrzymamy się na chwilę przed tym obrazem, lecz markiz, wraz z dwiema uroczemi aktoreczkami, tworzyli grupę prawdziwie cudowną. Pan de Beauregard, jakeśmy już mówili, był to mężczyzna w sile wieku, wysoki, pięknie zbudowany, choć dobrej tuszy — cała jego postawa jaśniała wytwornością. Jeżeli rano widzieliśmy go w ubiorze skromnym, acz wykwintnym, to na wieczorowych przyjęciach rozwijał w tej dziedzinie taką fantazję, że strój tego arbitra elegancji, każdego, prócz niego, okryłby chyba śmiesznością.
Tego wieczoru wdział tużurek jasno-granatowy ze złotemi guzikami cudownej roboty; czarny kołnierz i wielkie klapy zachodziły prawie na ramiona; kamizelkę miał aksamitną, przetykaną srebrem i ozdobioną kunsztownemi guziczkami z rubinów i pereł; z pod kamizelki wychylała się batystowa, haftowana koszula, spięta trzema kosztownemi spinkami z rubinów; dopełniały tego, godnego podziwu, stroju, krótkie spodenki czarne, opięte, zaczynające już wychodzić z mody, zawsze przecież będące symbolem prawdziwej, starej elegancji arystokratycznej, dalej, pończoszki jedwabne i płytkie trzewiczki ze srebrnemi sprzączkami.
Czytelnicy mogą sobie wyobrazić markiza w tym stroju, pomiędzy dwiema młodemi, pięknemi kobietkami z bukietami w rękach, o nagich ramionach, z figurkami, jak osy, w szerokich, białych spódnicach, o roześmianych twarzach i zalotnem spojrzeniu — łatwo możemy pojąć wrażenie, jakie ten uroczy obraz sprawił na widzach.
W chwili, gdy pan de Beauregard opuścił ręce panny Róży i panny Herminji, maitre d’hôtel zbliżył się doń i rzekł:
— Jaśnie wielmożny panie markizie, kolacja już na stole!
Rozpoczęła się uczta.
Przez cały ciąg sceny następnej, ożyli podczas kolacji, markiz, mimo pozornej wesołości, ulegał jakiemuś gorączkowemu wzruszeniu; oczy jego miotały straszliwe iskry, a dowcip jego nabierał niekiedy sarkazmu i goryczy.
Jeżeli mamy powiedzieć prawdę, głośny śmiech pana de Beauregard był raczej konwulsyjny, niż wesoły i jakby ukrywał bolesne myśli; radość zaś markiza sprawiała jakieś przygnębiające wrażanie.
Całą tę scenę podajemy w formie djalogu.

XIV.
UCZTA

Osoby:
Markiz de Beauregard.
Baron Ewin de Ker-Elliot.
Hrabia Edward de Montal.
Książę Castelli — ubiegły karbonarjuisz.
Książę de La Cerda, markiz de Bounarista etc.
Lord Fitz-Herald.
Major Brown.
Hrabia de Saint-Luce — par Francji.
Wicehrabia de Beaudricourt.
Pan Labyrynthe — deputowany.
Pan Alonzo Flores.
Panna Serpentine.
Panna Klaryssa Harlowe (Klaryssa Clermont)
Panna Kora (t. zw. „grecka piękność“).
Panna Róża (z akademji muzycznej).
Panna Herminja (z teatru Palais-Royal).

Wielki salon, bogato zastawiony; w blasku świec przeglądają się w zwierciadłach szkła i kryształy, jaśniejące tysiącem barw; na środku stołu wznosi się kosz z kwiatami, specjalnie sprowadzanemi przez rozrzutnego markiza.
Na środkowem miejscu przy stole króluje amfitrjon-markiz; książę Castelli, jako cudzoziemiec, zajmuje miejsce po prawej stronie gospodarza; po lewej zasiadł przedstawiciel półdzikiej Bretanji — baron de Ker-Elliot; naprzeciwko rozpiera się panna Serpentina.
Z wyjątkiem tych trzech miejsc honorowych, wyznaczonych przez markiza, zgodnie z etykietą, reszta biesiadników rozsiadła się, jak im się podobało: kapitan des Roches po prawej ręce Serpentiny, major Brown po lewej; Klaryssa Harlowe siedzi pomiędzy wicehrabią de Beaudricourt, a hrabią de Saint-Luce; Róża po prawej ręce Ewina de Ker-Elliot; siostra jej, po lewej księcia Castelli. Piękna Kora zasiada pomiędzy dwoma pustemi krzesłami; wszyscy oglądają się na pana Labyrynthe i amerykanina Alonzo Flores.
Stojąc we drzwiach, obydwaj ceremonjują się, kto ma usiąść pierwszy; wreszcie, na znak markiza, Kora podnosi się i jedną ręką ujmując z powagą za rękę pana Flores, a drugą — rękę pana de Labyrynthe, prowadzi ich do stołu i prosi, aby usiedli obok niej.
Pan Flores nie wie, co robić z kapeluszem, który stale obraca w rękach; wreszcie, siadając, bierze go między kolana — panna Kora usiłuje uwolnić go od tego ciężaru — „irokez“ broni się rozpaczliwie, lecz wreszcie ulega.
Pan Labyrynthe siada obok panny Hermimji, już bez incydentów.
Podczas spożywania zupy, które wymaga milczenia, pan Labyrynthe dostrzega, że markiz często nań spogląda; piękny deputowany miesza się, rumieni, żałuje, że tu przybył i, sam sobie nie zdając sprawy, dlaczego, przypomina sobie śmierć pułkownika Koellera.
Ewin bacznie przygląda się wszystkiemu z sercem, ściśniętem jakiemś niejasnem przeczuciem — czuję, że coś się ukrywa pod zmysłowo-beztroskim nastrojem uczty. W pewnej chwili kolano jego zetknęło się przypadkowo z nogą markiza — poczuł, że sąsiad jego drży na całem ciele, mimo pozorów wesołości i dowcipu.
Reszta biesiadników nie wyróżnia się niczem szczególnem; wszyscy robią wrażenie wesołych i kontentych z rozkosznego spędzenia wieczoru. Wkrótce rozmowa się ożywia i staje się powszechną — gwar rośnie.
SERPENTINA: Ach, markizie, cóż to znaczy, że tak długo kazałeś na siebie czekać?... Czyś z żoną rozmawiał tak długo o miłości?
MARKIZ: Z żoną?... Przecież dwa, czy trizy dni jej nie widziałem... Panie Labyrynthe, czy nie wiesz, jak się ma moja żona?...
LABYRYNTHE (rumieniąc się): Ależ nie miałem zaszczytu widzieć pani markizy od... (kaszle dla ukrycia pomieszania)...od kilku dni... od kilku dni mam nawał pracy w Izbie (kaszle i wodą popija).
SERPENTINA (do Labyrynthe‘a): Ach, więc to mam przyjemność oglądać pana Labyrynthe’a — pana Labyrynthe’a, deputowanego?
LABYRYNTHE (uradowany): Tak, pani... nie wiem, jaką drogą... moja skromna sława...
SERPENTINA: Ach, pozwól się pan podziwiać z uwielbieniem, z uniesieniem!...
MARKIZ: Skądże ten nagły zachwyt, moja droga?
SERPENTINA: Jakto, markizie, czyż nie znasz historji pomiędzy panem Labyrynthe’m, a kapitanem des Roches?...
MARKIZ: Co za historji?
LABYRYNTHE (rumieniąc się): Pani... coprawda... ale, pani...
GŁOSY: Histbrja?! Prosimy opowiedzieć nam o tej awanturze! Co to takiego?!
SERPENTINE: A jeżeli to coś nieprzyzwoitego?
BEADRICOURT (śmiejąc się): Tem lepiej.
MARKIZ: No, opowiedz!
LABYRYNTHE (pomieszany): Wiem, o czem pan chce mówić... to jakaś zmyślona anegdota... czyż nieprawda, kapitanie?... (znowu kaszle i popija wodę).
DES ROCHES (śmiejąc się): No, odrobinka prawdy w tem jest... No, opowiadaj, czcigodna dziewico.
SERPENTINE: Teraz dowiecie się, panowie i panie, skąd nabrałem takiej czci dla pana Labyrynthe... (tonem patetycznym): teraz poznacie, że słusznie ojczyzna przed dwoma miesiącami obsypywała kwieciem tego interesującego rezonera!
MONTAL: Ach, Boże, co za pompatyczna racja! I co za mina... jak na pogrzebie!
SERPETINE: Ten uczony rezoner miałby prawo żądać białej trumny, jak dla dziewicy.
SAINT-LUCE: I najsłuszniej w świecie; dotąd bowiem żyje w celibacie.
SERPENTINE: Słusznie to miałam na myśli. Słodycz, jaśniejąca na czole interesującego rezonera, tak zainteresowała. pewną piękną nieznajomą, że pokochała go namiętnie... no i jego dziewicze, filozoficzne serce znalazło się w wielkim kłopocie. Wreszcie młody deputowany, znający się na wszystkiem, prócz sztuki kochania, poszedł po radę do kapitana des Roches... ten doświadczony amant udzielił mu jej oczywiście z całą chęcią!...

(Wszyscy śmieją się, oprócz pana Labyrynthe, który rumieni się jeszcze bardziej).

MARKIZ (zanosząc się od śmiechu i obracając się ku panu des Roches): No i cóż mu poradziłeś? Ach, to paradne!
SERPENTINE: Ja pragnęłabym tylko dowiedzieć się nazwiska pięknej nieznajomej.
DES ROCHES: Pan Labyrynthe jest bardzo dyskretny, ja zaś, jako nauczyciel, nie zostałem upoważniony... (na stronie): A jednak... gdyby nie był takim gamoniem, miałbym grube podejrzenie...
SAINT-LUCE: Spodziewać się chyba należy, że tak pojętny uczeń umiał skorzystać z nauk takiego mistrza i teraz możemy w nim podziwiać równie wielkiego zdobywcę serc, jak polityka.
MONTAL: No, co do polityka, to dwóch zdań być nie może. Wszak jest prawą ręką parna Roupi Gobillon‘a.
KLARYSSA HARLOWE: Ach, co to za wielki człowiek... nadyma się jak wielkie żabsko!...
MONTAL (śmiejąc się): Szlachetną ma fizjonomję... zgoła przypomina owych niewinnie oskarżonych hultajów, których bronił, jako jeszcze adwokat!...
MARKIZ: Skądże, czcigodna Klarysso, znasz tego znakomitego męża?
KLARYSSA: Skąd właśnie. Kiedyś prosił D‘Orville‘a’, aby mu wyprawić obiad ściśle według wzoru uczt z czasów Regencji. Pysznie było, tylko biedaczek ciągle pytał: czyś aby pewny, że moja żona nic nie wie?... Och, gdyby moja żona się przypadkiem dowiedziała! (Ogólny śmiech).
MAJOR: Niezły musi być, z niej aniołek...
MARKIZ: Wyobrażam sobie...
MONTAL (śmiejąc się): Alboż nie wiecie, że, oczywiście na długo jeszcze przed swem wyniesieniem się, wyszukał sobie małżonki z rozdziału Kucharza Doskonałego[73].
KSIĄŻĘ CASTELLI: Jakto... czy taka apetyczna?
MARKIZ (śmiejąc się): No, nie specjalnie... ale zato była kucharką. Teraz niewiadomo, kto ma garnki czyścić.
RÓŻA: Pewno pan małżonek... Wielki mi mąż stanu... mąż jakiegoś garkotłuka! (Ogólny śmiech).
MARKIZ (do Ewina wskazując na Różę): A co, baronie, czy nie dowcipna?
EWIN: Przynajmniej rzeczywiście miła.
MARKIZ: No, niema znowu co tak się śmiać, to znak z nieba dany: Roupi-Gobillon ożenił się z kucharką — Francja nie będzie miała co jeść!
MAJOR BROWN: Ale jakim sposobem ten pocieszni kauzyperda został taką znakomitością?
MARKIZ: Zapytaj pan pana Labyrynthe... ten, jako deputowany, o wszystkiem powinien wiedzieć.
LABYRYNTHE (zapłoniony od gniewu): Większość, wyrażająca opinję kraju... opinja tej większości... przywódcy tej większości... (kaszle) ta większość... może.. (pije wodę).
SAINT LUCE: Ależ pan Roupi-Gobillon poradził, sobie podobno i biz większości...
LABYRYNTHE: Zrobiłem kiedyś uwagę szanownemu parowi...
SAINT LUCE: Poco znów ten szanowny par? Wszyscy tu jesteśmy szanownymi parami, przy tych pięknych dziewczętach, czyż nieprawda, Klarysso?
KLARYSSA: Że jestem piękna, to prawda, ale dlaczego macie być parami?
SAINT LUCE: Parami w obliczu dobrego humoru. Ale, wracając do tego pana Roupi-Gobillon‘a, cóż to za głupia, pocieszna kreatura!
SERPENTINE: Panie Montal, niebardzo zapewne ci mu w smak idzie, że tak traktują twego przyjaciela, który gdyś był w ciężkiem położeniu, ofiarował ci wspaniałomyślmie wysokie stanowisko...
MONTAL: Ależ i ja żartuję sobie z tej małpy!
SERPENTINE: Co, takiego przyjaciela małpą tytułujesz!
KLARYSSA: Ależ przyznaj, biedny panie hrabio by móc dalej małpować markiza, będziesz znowu musiał uciec się do łaski tego polityka z wodewilu.
MONTAL (obrażony): No... jeżeli naśladuję czy tez małpuję markiza, umiałem sobie przynajmniej wzór obrać.. czyż nie prawda, kochany markizie, że umiałem też z tego wzoru skorzystać?
MARKIZ: Hm... hm... dużo można byłoby o tem powiedzieć... niezawsze, mój drogi, byłem z ciebie zadowowolony... Kiedy należała dla dobrego tanu wyrzucić przez okno sto luidorów, tyś rzucał zaledwie po dziesięć frantów miedzią... no i w rezultacie, zrujnowałeś się po plebejsku, jak nieopatrzny burżuj, zamiast, jak pan z panów.
MONTAL (zmuszając się do śmiechu): No, zbyt już jesteś surowy, markizie.
KLARYSSA HARLOWE: Markiz ma zupełną rację, dlatego zapewne i Julka odmówiła mu swej ręki.
MONTAL (obrażony): Moja droga, poco odgrzewać jakąś starą historję...
SERPENTINE: Powiedz nam, luby Montalu, czy to prawda, że Julka dawała ci po dziesięć franków miesięcznie na cygara i rękawiczki?
MONTAL (rozzłoszczony, ale panując nad sobą): Złośliwa żmija!
KLARYSSA (z uśmiechem): Ależ to jakaś bezczelna potwarz! Przecież Julka jest skąpa jak nieboskie stworzenie!
MONTAL (do Serpentiny): No widzisz? Po co plotki powtarzać?
SERPENTINE: Tak, rzeczywiście... dość jednakże, że teraz wszystkie gwiazdy teatralne za nic sobie mają Montala, to też chce sobie to powetować na damach z wielkiego świata...
DES ROCHES: O, skoro mówi o damach z wielkiego świata, pewno dowiemy się czegoś ciekawego!
SERPENTINE: Właśnie przypomniałam sobie awanturę księżnej Mirepont.
BEAUDRICOURT (śmiejąc się): Hola, złośliwa oso! To moja krewna.
SERPENTINE: Ja też będę mówiła o kochance Sainvala...
BEAUDRICOURT: Zawsze to moja krewna.
SERPENTINE: Jakim sposobem?
BEAUDRICOURT: Przecież to córka mojego wuja.
SERPENTINE: Ależ cały Paryż wie, że to córka generała Mantfort!... (z ironją): Ale ja wiem o względach, należących się takim znakomitościom, nie będę więc mówiła o twojej kuzynce, ani o córce generała de Montfort, a jedynie o kochance Sainvall‘a i mojej rywalce.
BEAUDRICOURT: No, to gadaj sobie. (Na stronie). Co za złośliwa jaszczurka, Ksantypa!
SAINT LUCE: Jakto, o twojej rywalce? No to czemże ja jestem?
SERPENTINE: Rywalem swego rywala.
BEAUDRICOURT: Przyznać trzeba, że bardzo jesteśmy grzeczni, pozwalając tak obgadywać damy z wyższego towarzystwa.
SERPENTINE: Obgadywać, to mi się podoba!... A któż nam wszystkie te wiadomości znosi, jak nie ty sam, wicehrabio? Skądżebyśmy, naprzykład, wiedziały, na którą godzinę baronowa de Clairville wyznaczyła ci randkę, gdybyś mi o tem nie powiedział?
BEAUDRICOURT (z irytacją): Ależ zażartowałem sobie z ciebie... a tyś zaraz zrobiła z tego historję!
SERPENTINE: No, no, czy nie pożyczyłeś mi jej nowego Czepka na model (wielki śmiech). Sądziłeś, że jesteśmy takie głupie i że się nie połapiemy?... Tak samo i Dumoruel, żeby się zemścić nad swoją kochanką, przyniósł mi jej listy... Skarżył mi się, że, jak tylko zrujnował się dla niej na amen, natychmiast puściła go w trąbę dla pięknego D‘Orville‘a.
MARKIZ: Ale na cóż ci dał te listy?
SERPENTINE: Żebym je wylitografowała i rozkolportowała pomiędzy memi przyjaciółkami... No, ale ja nie chciałam... biedna parni Senanges... to byłoby bardzo nie po koleżeńsku z mojej stromy...
SAINT LUCE: Ale co za niedorzeczność! Pani wicehrabina de Senanges nie zrujnowała nikogo... przecież ma pięćdziesiąt siedem tysięcy rocznego dochodu, nie licząc majątku męża... To tylko bezwstydne plotki tego Dumonala!
KLARYSSA: I mnie mówił, że ta wicehrabim kosztowała go przeszło 300.000 franków.
KSIĄŻĘ DE LA CERDA: Opowiadano, że jej kazał wspaniale odnowić pałac.
BEAUDRICOURT: I o serwisie za 50.000 franków.
KSIĄŻĘ CASTELLI: Albo, że Dumonal sprzedał dla niej swój znaczny majątek w Louvaine.
MONTAL: I zrujnował się do suchej nitki...
SERPENTINE: Zgoła, jak ty...
SAINT-LUCE: Ależ, łaskawi panowie, wszyscy paplą, Bóg wie co... Jak można przepuścić 200.000 franków, na kobietę, żyjącą z mężem i mającą dom własny?
GŁOSY: Rzeczywiście! w samej rzeczy!
MARKIZ (do Ewina): Na honor, szczególnego nabiera pan wyobrażenia o naszym świecie... pan, który przybywa tu wprost z bretońskiej samotni!
EWIN (uśmiechając się): Ależ, przyznam się, że teraz, chociaż przysłuchuję się rozmowie, niebardzo orjentuję się, o co właściwie chodzi... To wszystko dla mnie nowe...
SERPENTINE: Czyżbyś sądził, że kłamię? Wcale nie jesteś grzeczny, bretoński niedźwiadku!
EWIN: Ależ nie, sądzę, że pani jest nadzwyczaj miłą...
SERPENTINE: I dodaj jeszcze: prawdomówną... bo dziwny jest ten świat! Nienasycony Proteusz...[74] dziś niewolnik, jutro pan samowładny, łatwowierny, jak dziecko, a jednocześnie bezczelny i plotkarski.
KSIĄŻĘ CASTELLI: A jednak, słowo daję: doszedłem do wniosku, że świat jest lepszy, niż mi o nim niegdyś mówiono.
MARKIZ: Ach, mój drogi książę, przecież nie więcej możesz powiedzieć o złości świata, niż Orfeusz o srogości dzikich bestyj, niż Don-Juan o cnocie kobiet... A propos cnoty: Serpentina, cóż z księżną? Beaudricourt, pozwól jej się wygadać... ani słowa nie uwierzymy.
SERPENTINE: Zgoła mnie to nie obchodzi... No, ale wiecie, panowie, że przed Sainvail‘em, księżna żyła z tym wielkim doboszem, jak go nazywano, Preval... Odczepić się od tego Pireval‘a, to trudna sprawa, bo przyczepia się jak pijawka... jest to taki gbur, że potrafi z najzimniejszą krwią powiedzieć: jak się poważysz mnie porzucić, to i gnaty połamię!
MARKIZ: I dotrzymuje słowa: jednej mojej znajomej przetrącił rękę i wybił dwa zęby.
RÓŻA: Bydlę!
KSIĄŻĘ DE LA CERDA: Czyż to możliwe... podobne barbarzyństwo?!... To coś ohydnego!
MARKIZ: Niestety... Mówił tej kobiecie: kocham cię. będę ci wierny, ale, jeżeli mnie zdradzisz, to cię zatłukę na śmierć, bo w gniewie nie zastanawiam się... A że o jest człowiek silny, więc biedaczka długo się wahała, lecz wreszcie...
SERPENTINE: Mażecie sobie, panowie, wyobrazić, jak księżna pragnęła się uwolnić od takiego bydlaka. Na szczęście przypomniała sobie o hrabinie Surville, śmiertelnej swej nieprzyjaciółce, z którą jednak umiała zawsze utrzymywać dobre stosunki... z czego oczywiście korzystała, by ją przy każdej okazji obgadywać, ile wlezie.
DES ROCHES: No, ale ta hrabina, to też chytra sztuka!
SERPENTINE: To też miała się na baczności... ale księżna chytrzejsza. Pani Surville miała siostrzenicę na wydaniu, więc księżna wciąż mówiła, że ma już dla niej świetną partję, aż wreszcie zaproponowała dla niej... naszego Montala! Co za okropny pomysł!
RÓŻA: A niechże ją wszyscy djabli!
MONTAL: Co za niesmaczny żart! Mnie?...
SERPENTINE: Tyś o tem nawet nie wiedział, ale to fakt, przynajmniej Sainval mi to opowiadał. Na tę propozycję, pani Surville powiada: acha, koteczko, niema widzisz mnie i to tak, żeś chciała moją siostrzenicę za Montala wydać — poczekaj! A księżna, obudzając nienawiść pani Surville, nie zapomniała o tym Preval‘u.
KSIĄŻĘ CASTELLI: Co za dyplomacja!
MAJOR BROWN: Fałszywy atak, bardzo zręczny.
SERPENTINE: Otóż księżna, w czasie, gdy udawała serdeczną przyjaźń dla pani Surville, wyznała jej, w zaufaniu niby, o swej miłości do Preval‘a, najpiękniejszego, najczulszego kochanka, dodając, jak nieszczęśliwą byłaby, gdyby ją porzucił. Acha, mam cię! — pomyślała potem parni Surville — tyś chciała uderzyć w moją siostrzenicę, to ja ci sprzątnę z przed nosa twego Preval‘a! — No i, nieszczęsna, poczęła zaraz wdzięczyć się do tego kalibana![75].
DES ROCHES: Okropne!
SERPENTINE: A o to przecież tylko księżnej chodziło; ze swej strony pilnie pracowała nad zniechęceniem do siebie swego gruboskórnego adonisa i w krótkim czasie dopięła swego. Pewnego rana wpada do pani Surville, zapłakana, mówiąc, że dostrzegła jej zaloty do Preval‘a, ze się odwołuje do jej wspaniałomyślności, bo zerwania z Preval‘em nie przeżyje chyba. No i podnieciła tylko zapał pani Surville, która też poty mizdrzyła się, póki nie wpadła temu hipopotamowi w paszczę! Niewiele czasu potrzebowała, żeby ocenić wartość swego łupu i przejrzeć szatańską chytrość księżnej — ale już było zapóźno. A księżna z niewinną minką powiada: Na Boga, nie wiem doprwady, czego ta Surville chce ode mnie? Od czasu, jak żyje z Preval‘em, patrzy na mnie, jak bazyliszek — co ja temu jestem winna?
DES ROCHES: Ależ to genjalne!
SERPENTINE: Ale ma tem jeszcze nie koniec; pani Survilie chciała zerwać stosunek z Preval‘em, ale ten przetrącił jej palec — oto, dlaczego od trzech tygodni nikogo nie przyjmuje.
BEAUDRICOURT (nieco urażony): Ta bajka bardzo rozśmieszy moją kuzynkę... Ale żmija z tej Serpentyny!
MARKIZ: Jak Boga kocham, jeżeli to bajka, to wielka szkoda!... Ale, niedługo opowiem wam pewną małżeńską historję, godną Serpentiny.
SERPENTINE: A propos małżeństwa, mój drogi markizie: niema chyba na świecie mężczyzny, dla którego małżeństwo lżejszem byłoby jarzmem, a przecież swego czasu wprawiłeś niem swych przyjaciół w wielki niepokój.
RÓŻA: I przyjaciółki w jeszcze większy.

(Ogólny śmiech).

LORD FITZ-HERALD: Pamiętam, markizie: przez dwa tygodnie o niczem innem nie mówiono. Byłem wtedy w Londynie; u Crockforda parę osób zakładało się o trzv tysiące gwinei, że to fałszywa plotka.
KSIĄŻĘ CASTELLI: To samo działo się w Medjolanie, gdzie wtedy bawiłem. Markiz de Beauregard się żeni, markiz de Beauregard się żeni — powtarzały kobiety — płeć nasza będzie pomszczona. — Bo trzeba ci wiedzieć, markizie, że nieszczególną sławą cieszysz się w całej mej ojczyźnie.
SAINT-LUCE: Małżeństwo jest dla ludzi szczęśliwych ślepą uliczką bez wyjścia: albo muszą sami oszukiwać, albo być oszukiwanymi i dźwigać rogi.
MARKIZ: Cóż jednak wolisz, mój drogi?
SAINT-LUCE: Słowo daję, trudne pytanie — obydwie możliwości mają swoje powaby.
KLARYSSA: Powaby?
SAINT-LUCE: Bezwątpienia; jeżeli my oszukujemy, to powaby tego rozumieją się same przez się — jeżeli sami jesteśmy oszukiwani, to możemy popisywać się wspaniałomyślnością.
MARKIZ: Przepraszam, posłuchajcie mnie, panowie, oto kwestja do rozwiązania. Pewna kobieta ma kochanka...
SERPENTINE: Cóż może być zwyczajniejszego!
MARKIZ: I zdradza go.
SERPENTINE: Ach, tak, to jeszcze zwyczajniejsze.
MARKIZ: Pytanie: który kochanek jest w przyjemniejszam położeniu?
BEAUDRICOURT: Oczywiście, że nowy.
MONTAL: Ależ oczywiście, że dawniejszy!
MAJOR BROWN: Co? Ten, którego opuściła?
MONTAL: Oczywiście; dostały mu się tylko resztki serca... to trochę upokarzające!
SAINT-LUCE: Ale znowu być porzuconym, to chyba przykrzejsze; być zdradzonym bardziej upokarzające.
MONTAL: Ale było się wprzód kochanym... zerwało się pierwszy kwiat miłości.
MARKIZ: Widocznie masz Montal jest przyzwyczajony do tego radzaju triumfów... chociaż chyba zwycięstwa nad Julją nie można nazwać zerwaniem pierwszego kwiatu miłości... No, ale powróćmy do tego zagadnienia.
WSZYSCY: Jakto, jakto?
MARKIZ: Dwóch z pośród nas jest w tem położeniu; jednego kochanka poświęciła dla drugiego. Rozpatrzmy najpierw całą sprawę, a potem wypowiemy się o niej.

(Ucztujący spoglądają na siebie ze dziwieniem; pan Labyrynthe ociera pot z czoła; przez chwilę panuje cisza).

SAINT-LUCE (na stronie, patrząc na Serpentina): To chyba ja... ale kto drugi?
SERPENTINE: Któż to?
MARKIZ (ze śmiechem): Des Roches i i... pan Labyrynthe!

(Ogólne zdumienie).

DES ROCHES (z trudem tłumiąc wzruszenie): Ciekawym, markizie, którym z nich jestem? Oszukanym, czy kochanym? (na stronie): O czem on mówi?... Co znaczy ten żart... i to zmięszanie, pana Labyrynthe‘a?... Czyżby dowiedział się o...
GŁOSY: Labyrynthe, brawo!
MARKIZ: Mój des Roches, podziękuj Mantalowi za udowodnienie, że amanta numer I powinno pocieszać to właśnie, że był pierwszym i zdradzonym.
DES ROCHES (z udanym spokojem): Czyż mogę wiedzieć, przy kim kochany pan Labyrynthe mnie zastąpił.
MARKIZ (wyjmując z kieszeni list i z ukłonem podaje go kapitanowi): Przy kobiecie, do której pisałeś ten list mój drogi. Nie domyślałeś się?
DES ROCHES (patrząc na pismo, na stronie): Ależ to list do jego żony!... Więc już wie o wszystkiem... zatem pojedynek pewny... (ze spokojem): Znam, markizie, ten list — cóż więc mam czynić? (Ogólne zdziwienie).
MARKIZ: Ja, na twojem miejscu kapitanie, postąpił bym, jak filozof; wszyscy mamy swoje dni powodzenia i dni niepowodzenia.
SERPENTINE (zanosząc się od śmiechu): Co za bajeczny kawał! Więc pan Labyrynthe jest kochankiem tajemniczej nieznajomej, kochanki pana kapitana! Ależ to pyszne!
KLARYSSA: Dowód jednak, że pan Labyrynthe umie korzystać z dobrych rad.
MARKIZ: Alboż można w to wątpić?
DES ROCHES (na stronie): Ale ma zimną krew. Cóż jednak z tego wreszcie wyniknie?...
SAINT-LUCE (do Beaudricourta, przyciszonym głosem): Spójrz, jak des Roches zbladł; to coś ważnego.
MARKIZ (do Labyrynthe’a): A ty, panie Labyrynthe czy poznajesz ten list?... (podaje mu drugi list).
LABYRYNTHE (machinalnie oglądając list, głęboko wzburzony, na stronie): Ależ... odrazu się tego spodziewałem... mój list do jego żony... Jestem zgubiony... jestem między młotem, a kowadłem... z jednej strony ten beduin, z drugiej — markiz....który ’dziś zabił pułkownika Koellera... (głośno): Ale, doprawdy.. ja... ja... nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to pisałem...
MARKIZ: Przeczytaj lepiej.
SERPENTINE: Opowiadaj dalej, markizie; to musi być paradne... Ale powiedz nam wreszcie nazwisko tej kobiety — to musi być ciekawe!
DES ROCHES (z żywością): Zmiłuj się, markizie, ani słowa więcej! (Ogólne poruszenie).
MONTAL (do siebie): Czyżby... ona? Nie, to niepodobne do wiary!
MARKIZ (ze śmiechem): Jakto! Czyż ten młody ojciec ojczyzny nie jest twoim uczniem? Jego powodzenie jest twojem — powinieneś cieszyć się z tego.
DES ROCHES (z powagą): Nikomu nie pozwolę z siebie żartować... ta sytuacja zaczyna być poprostu śmieszną... więc proszę przestać... Zmieńmy temat.
MARKIZ (wesoło): Ależ uspokój się, cierpliwości! Sam się uśmiejesz — pan Labyrynthe ukaże się w nowej roli — dotąd był znany, jako mąż stanu pierwszej klasy od końca — teraz poznamy go, jako Don-Juana — i to nieład, jakiego — z tego oto milutkiego liściku... (wyjmuje nowy list).
LABYRYNTHE (sili się na zimną krew, próbuje nawet się uśmiechnąć): Proszę o zamknięcie posiedzenia — wyrzekam się tej chwały... (na stronie): Aż mi krew w żyłach się ścina, jak tylko ten des Roches patrzy na mnie. I jak się to skończy... pułkownik Koeller...
MARKIZ: Pan Labyrynthe jest wspaniałomyślny i chce cię oszczędzać, kapitanie, niestety jednak, nie mam zamiaru go naśladować...
LABYRYNTHE (do siebie). Ten pielkielny markiz chce kapitana jeszcze bardziej rozzłościć na mnie... W ładną hecę wlazłem!... (głośno): Uznaję wielkie talenty pana kapitana des Roches i, jeżeli zrobiłem a jego rad niewłaściwy użytek...
KLARYSSA: Co to znaczy? Więc nie była tego warta?
DES ROCHES (do Labyrynthe’a, sucho): Dziękuję panu, nie prosiłem o te pochwały... (do markiza): Jeszcze raz proszę cię, markizie, zaprzestań tych dzikich żartów.
MARKIZ: Ależ poprostu jesteś śmieszny z tą swoją irytacją! Żołądkujesz się, że pan Labyrynthe podciął ci wawrzyn, który chciałeś dodać do swych wawrzynów afrykańskich.
DES ROCHES (z gniewem): Markizie, to już zawiele!
MARKIZ (śmiejąc się): Doprawdy jesteś zły, mój drogi?... A, to mnie bardzo pociesza!...

(Des Roches pochyla głowę, nic nie odpowiadając. Wszyscy zaniepokojeni).

DES ROCHES (do siebie): Skrzywdziłem go... teraz muszę wszystko znosić...
MARKIZ: Posłuchajcie, jak niewierna dama serca wyraża się o naszym beduinie (czyta list): Będę szczera, mój Fortunacie... Wiecie, panowie, że panu Labyrynthe na imię... właśnie Fortunat?
SERPENTINE: To ci imię!
MARKIZ (czyta dalej): „Tak, mój Fortunacie, kochałam, albo raczej sądziłam, że kocham pana des Roches“
DES ROCHES (do siebie): Tak, niema już żadnej’wątpliwości... Dolores mnie zdradzała! Ach, co za męka tak być publicznie ośmieszonym!... Ale co za zimną krew ma ten de Beauregard... czyżby wszystko w żart chciał obrócić?... (głośno i usiłując się uśmiechnąć): Masz słuszność, zmuszony jestem do kapitulacji... Przyznaję, moi państwo, że mój pojętny uczeń pokonał mnie na głowę — pozostaje mi tylko cieszyć się, że tak z mych rad skorzystał.
MARKIZ: Brawo, des Roches, mądrze mówisz — to w moim stylu! Czytam zatem dalej:
„Sądziłam, że kocham pana des Roches, lecz myliłam sę, bo to było tylko marzenie, tylko sen mego serca. Ty dopiero jeden, mój Fortunacie ukochamy, dając mi pierwsze kwiaty uczucia (ogólny śmiech) dajesz(poznać całe ich słodkość“ (markiz odkłada list). Hę, co? Ktoby się też spodziewał, że jest taka różnica w słodkości pomiędzy kochaniem pana des Roches, a tego semsata? Ale, uwaga, moi państwo, teraz dopiero ujrzymy machjawelizm naszego deputowanego w całej okazałości!
SERPENTINE: Ale co, za stylistyka — przecież ona pisać nie urnie! Czy to magnifika pana Roupi-Gabillon‘a, czy co?... Ale to szopa dopiero!
LABYRYNTHE (zmuszając się do śmiechu): Panie markizie, człowiek publiczny znika teraz przed prywatnym i, jeśli mi wierzysz, człowiek prywatny także jest gotów...
MARKIZ: Ależ nie rozumiem zupełnie tego rozróżnienia, czcigodny nasz Solanie. Masz pan swój niezawisły charakter, ale jesteś deputowanym, więc zawsze i wszędzie reprezentujesz swoich wyborców i działasz w ich imieniu — to rzeczywiście czyni położenie parta des Roches nieco nieprzyjamnem, bo mu się może wydawać, że jego ukochana zdradza go z całem kolegjum wyborców.
SERPENTINE (śmiejąc się): No, rzeczywiście tylko markiz może wpuść na podobny pomysł! Zatem wyborcy powinni mieć udział i w szczęściu miłosnem swego posła?... Toby była szopa! (Ogólny śmiech).
MARKIZ: Oczywiście — idea rządu przedstawiciel: ludu zyskałaby wielu zwolenników (do pana Saint-Luce‘a): Czyż nieprawda, szanowny parze?
SAINT-LUCE: Niezłe dopełnienie do teorji praw człowieka i obywatela.
MARKIZ (do siebie): No, trzeba odegrać rolę do końca (głośno czyta): „O, mój Fortunacie najmilszy, ty dałeś mi poznać rzeczywistość prawdziwego uczucia! Zamiast zamilczeć odnośne błędy (śmiech ogólny) mojej wyobraźni.. będę ci o nich mówiła, kochającem sercem, aby siebie oskarżyć, złorzeczyć sobie, żem cię wcześniej nie raczyła poznać“. To prawda, co za strata dla ludzkości, i dla wyborców!
SERPENTINE (dusząc się od śmiechu): Ale co za styl! To chyba jakaś pokojówka... chyba są i błędy ortograficzne![76]
MARKIZ: Serce nie liczy się z ortografją. Czytam dalej: „Zapewne nie śmiesz mnie obwiniać oskarżeniem, że przyjmuję miłość tego nieznośnego des Roches, lękając się wzbudzić podejrzeń dzięki nagłego zerwania, ale wierzaj mi, że, od chwili, jak cię ujrzałam i zobaczyłam, którago pierwszą pozyskałam miłość, ciebie, tak słodkiego i czułego, nie mogę cię porównywać nawet z tym dryblasem — podkreślone, moi państwo, dryblasem — który mię tyle ceni, co swego konia, jak mi to powiadasz w swym kochającym liście“.
SERPENTINE: I zresztą słusznie. Niepiśmienna dziewucha, garnkotłuk! Co za komedja!
DES ROCHES (rozwścieczony): Bardzo się cieszę, że mniepan deputowany obrał za cel swych dowcipów... może atoli dam panu wkrótce inny przedmiot natchnienia;
LABYRYNTHE (zmieszany): Ależ zaręczam panu, że to... to... tylko żart... (do siebie): Co ten markiz ze mną wyprawia?
DES ROCHES (do Labyrynthe’a): Pomówimy jeszcze o tem, mój panie (do siebie): Ależ cały Paryż będzie mnie palcami wytykał.
GŁOSY: Ależ to tylko żart, niech się pan uspokoi!
KLARYSSA: Biedny nasz kapitan ze swemi radami.
SERPENTINE: A to się wkopał!
DES ROCHES (do siebie): Przeklęte żmije, przecież one roztrąbią tę hecę po całem mieście... No, ale nim mnie markiz wyzwie, muszę przynajmniej temu cymbałowi kark skręcić. (głośno): Panie Labyrynthe, czyś pisał rzeczywiście ten list, o którym ta pani wspomina?
LABYRYNTHE (oficjalnym tonem): Panie kapitanie... w każdym razie... list ten... nosi charakter prywatny, czy urzędowy...
DES ROCHES: Do djabaż pytam, czyś pan to pisał?
GŁOSY: Des Roches, — des Roches, uspokój się!
KS. CASTELLI: Przecież to wszystko tylko żart — ale niezły żart.
DES ROCHES: Panowie, w tym wypadku ja sam jestem sędzią i, czy ten list jest prywatnym, czy urzędowym, mam prawo stwierdzić, że zawiera idjotyczne obelgi!
WSZYSCY: Des Roches! Des Roches!
SERPENTINE (śmiejąc się do rozpuku): To ci komedja! Coraz lepiej!
DES ROCHES (powstając, podniesionym głosem): Panie Labyrynthe, powtarzam ci, że jesteś głupi, jak świnia.
GŁOSY: No, no, to już zadaleko!...
LABYRYNTHE (również podnosząc się, oficjalnym, choć mocno wzburzonym głosem): Proszę pana... to co pan mówi, jest wysoce niewłaściwem, więc nie przyjmuję tego do wiadomości.
SERPENTINE: Nie przyjmuje do wiadomości, że jest głupi! To dopiero komedja!
DES ROCHES (grożąc Labyrynthe‘owi pięścią): Zatem przyjmiesz do wiadomości co innego!...

(Kilku biesiadników rzuca się ku des Roches‘owi, wstrzymując go).

KS. CASTELLI: Des Roches, siadaj, to niema sensu!
LABYRYNTHE (podniesionym głosem): Nie zastraszysz mnie pan swemi długiemi rękoma. Ja... ja...
DES ROCHES (do markiza): Stawiać mnie wobec takiego przeciwnika! Przecież na śmiech bym się naraził, gdybym tego psiaka zabił! Ach, Beauregard, jakże okropnie się mścisz!
MARKIZ (do siebie): Wiem o tem...
LABYRYNTHE (do siebie): Na śmiech by się naraził, gdyby mnie zabił... (głośno i z powagą, do kapitana): Mój panie, deputowanego nie można zastrzelić, jak zająca; deputowany, to nie beduin algierski, mój szanowny kapitanie!
DES ROCHES (z wściekłością): Pan mnie pozwoliłeś sobie znieważyć, a więc musisz przyjąć wyzwanie!
LABYRYNTHE (jeszcze poważniej): W żadnym razie nie zgodzę się na pojedynek. Dowiedz się pan, że w ciągu kadencji Izby nie rozporządzam sobą: należę bowiem do swych wyborców; potem reprezentantem rolników, rękodzielników, dzierżawców, fabrykantów, kupców, rybaków etc. — nadto zaś idę za zdaniem jednego z naszych znakomitych mówców, który publicznie określi! pojedynek, jako przeżytek barbarzyństwa.
DES ROCHES (znowu wygrażając się): Ależ, panie, nie jesteśmy w Izbie!
LABYRYNTHE (pompatycznie): Ale jesteśmy we Francji; Ojczyzna zaś ma prawo żądać ode mnie rachunku z mego życia i publicznego i prywatnego, losy moje bowiem złączone są z Jej losami. Jeżeli pan sobie życzysz, przedłożę swoje wyzwanie, swoim wyborcom dla rozpatrzenia i zawyrokowania! (Ogólny śmiech).
DES ROCHES. A zatem, pozostaje mi wymierzenie sprawiedliwości kijem!
GŁOSY. Des Roches, uspokój się! Tracisz głowę!
LABYRYNTHE (coraz bardziej podnosząc głos): Nie lękam się pańskich pogróżek... wierny swym zasadom i poczuciu obywatelskiemu, zdobędę się na odwagę, aby...
SERPENTlNE: Zostać tchórzem!
KLARYSSA: Brawo, panie Labyrynthe! Zdrowie pana deputowanego — wznoszę, aby mu przysądzono wieniec obywatelski i... zajęczą skórkę!
HERMINJA: Święte przysłowie: tchórzem podszyty! (Ogólny zamęt; sąsiedzi pana Roches usiłują go umitygować, damy wrzeszczą; jeden markiz śmieje się).
DES ROCHES (z wściekłością): Patrzcie, panowie i panie... Beauregard, patrz... ten człowiek mnie znieważył i odmawia mi satysfakcji na podstawie jakichś adwokackich racyj... Będę chyba zmuszony kijem go wygrzmocić... ale, tak czy owak, wystawię się na pośmiewisko... A wszystkiemu tyś winien!
MARKIZ (wesoło): Ja? Ach, zmiłuj się... za dużo chyba masz zdrowego rozsądku, abyś mnie oskarżał na serjo!
DES ROCHES (do siebie): Ależ doprawdy można oszaleć... Zdradzony przez nią... nabity w butelkę przez tego idjotę... wyśmiany przez markiza... wszędzie tylko śmieszność i śmieszność...
SAINT-LUCE (z powagą): Uspokójcie się, panowie; jeżeli już macie się kłócić, to zastanówcie się przynajmniej, czy kobieta, o którą tak poróżniliście się, warta i godna tego, aby o nią gnaty sobie łamać?
GŁOSY: Godna, niewątpliwie godna!
SERPENTINE: Kucharka!
KLARYSSA: Czy można sobie wyobrazić kobietę, niegodną tego tchórza?
MARKIZ (do siebie): No... zbliża się rozwiązanie... Odwagi!
SAINT-LUCE: Z tego, co słyszeliśmy od markiza, i z tego, co mogliśmy wywnioskować z listów tej damy, godnych jakiejś podrzędnej gryzetki, ja sądzę, że ta kobieta wogóle nie zasługuje na żadne głębsze uczucie; zatem zarówno pan des Roehes, jak i pan Labyrynthe powinni nią gardzić i śmiać się ze swego współzawodnictwa. Co do przykrego incydentu, jaki miał miejsce w tej chwili...
MONTAL: Saint-Luce dobrze mówi!
SERPENTINE: Ale tchórz tchórzem pozostaje!
KS. DE LA CERDA: Są kobiety, dla których bić się nie warto.
KS. CASTELLI: Jeżeli taka kobieta nas zdradza, zwraca nam jedynie wolność.
MAJOR: Conajwyżej ostatni kochanek jest śmieszmy jak w historji Serpentiny.
FITZ-HERALD: Jednak żal mi doprawdy tego niezdary Labyryntheta... Czy to sytuacja odpowiednia dla niego?
BEAUDRICORT (ze śmiechem): Prawdę mówiąc, panie Labyrynthe, powinieneś jeszcze podziękować panu des Roches — czyż nie poświęcił się za ciebie?... Mój drogi, mało nas środki obchodzą — skutek, skutek najważniejszy!
MARKIZ (do siebie): Odwago nie opuszczaj mnie do końca!... Jakby jakaś krwawa chmura stanęła mi przed oczyma!... Coraz bliżej...
WSZYSCY: Markizie, powiedz nam nazwisko tej kobiety! Powiedz, powiedz
MARKIZ (bawiąc się bukietem kwiatów Herminji): Ta kobieta?... Bardzo was chyba zadziwię... albo i zgoła nie!
GŁOSY: Powiedz, powiedz!
DES ROCHES (do siebie): Co??!!... Ale to niemożliwe... chyba się nie zdobędzie. Czyżby miał...
SERPENTINE: No, błagamy cię, markizie! Czy to jedna dama z naszego rodzaju?
KLARYSSA: Przepraszam, nie jestem damą w rodząju kucharki!

(Chwila milczenia; wszyscy patrzą na uśmiechające go się markiza).
MARKIZ (po chwili): Bynajmniej, teraz jeszcze nią nie jest... jest to znakomita dama.

SERPENTINE: Mężatka? Z wielkiego świata?
MARKIZ: Chyba, że tak... Mężatka, osiemnastoletnia.. piękna jak anioł, a przytem bajecznie przewrotna i bezczelna.

(Wszyscy zaciekawieni; Montal patrzy osłupiałym wzrokiem, jakby czegoś się domyślając, lecz nie wierząc sobie).

SERPENTINE: Czy jej mąż jest tutaj?
MARKIZ: Tak, w Paryżu... znam go osobiście... człowiek ze znakomitej rodziny, bogaty, przystojny, dobrze wychowany i pod tym jeszcze względem podobny do mnie, że go lekkie prowadzenie się żony nic nie obchodzi. Zresztą jest to człowiek z głową na karku, dowcipny, i umiejący sobie radzić. Gdybym ja był na jego miejscu, powiedziałbym sobie: alboż, jej wiek miłości przeminął — alboż mam prawo robić jej wyrzuty o niewierność, sam posiadając dwie metresy? Alboż wreszcie nie mogę pocieszać się tem, że przecież i kochankom przyprawia rogi, jak mnie? Słowo daję... bardzo miła kobieta, nikomu nie sprawia przykrości...
GŁOSY: Ale jej nazwisko?
SERPENTINE: Powiedz-że wreszcie, markizie — czy mamy popękać z niecierpliwości.
MARKIZ: A więc dobrze...

(Znowu chwila ciszy, po której głos znów zabiera markiz).

MARKIZ: Jest to pani Dolores, markiza de Beauregard z domu Senorita Pablo... moja żona!

(Wielu z biesiadników zrywa się z miejsc; Montal patrzy przerażony; jeden markiz siedzi, powoli wychyla szklankę wina i mówi, zwracając się do osłupiałego senora Flores).

MARKIZ: Tak to twoja kuzyna, Dolorita — opowiedz o tej scenie kochanemu irekazowi, teściowi Pablo.. (rozglądając się po biesiadnikach). No, a wy panowie... cóż właściwie panów obchodzi, że kochanka pana des Roches, opuściła go potajemnie dla jakiegoś pana Labyrynthe?...
EWIN DE KER-ELLIOT (półgłosem, schylając się ku markizowi): Panie markizie, będę sobie uważał za zaszczyt, jeżeli pozwolisz, abym ci służył za świadka.
MARKIZ (przyjaźnie, do Ewina): Ach, dziękuję za ten zaszczyt, dziękuję ci, kochany baronie... ale, co mi po świadku?... (głośniej). Cała ta sprawa nic mnie nie obchodzi — conajwyżej mogę ją załatwić między sobą, nasz salon i pan des Roches — ja mam prawo do powództwa cywilnego jeszcze niższe, jak przewidują prokuratorzy. Teraz, panowie, uspokójcie się — znacie już nazwisko tej kobiety, więc możecie rozsądzić, czy warto bić się o nią. Co do mnie, gdybym był na miejscu pana des Roches, przetrąciłbym kark panu Labyrynthe. — No, a teraz, przejdźmy do drugiego salonu na czarną kawę i mówmy o czem innem. Serpentino, swoją czarującą rączką podaj mi jeść... Sądzę, że moja historja jest równie zajmująca, jak księżnej Mirepont i Preval‘a?

(Po tych słowach, markiz dzwoni; służący otwiera drzwi do drugiego salonu, dokąd po chwili podają kawę; wszyscy się podnoszą i przechodzą. Scena ta była tak niespodziewana, że wszyscy milczą przez chwilę i kroczą z niepewnemi minami; sam markiz cierpi silnie, lecz udaje obojętność, a nawet wesołość, Wychodzi pod rękę z Sepenitiną).

MARKIZ (już w drugim salonie): Kochani państwo, oczywiście... ta awantura zbyt jest oryginalna, a aktorowie jej zbyt są znani, aby można było uniknąć plotek — zatem, aby przynajmniej było ich mniej, musiałem tak postąpić. Wszystkich tu obecnych znam, jako moich przyjaciół, a zatem, gdyby ktoś poważył się szarpać mnie, lub mój charakter, powiadomicie mnie; jestem pewien waszej przychylności...

SERPENTINE: Oczywiście, oczywiście! (Uczta zaczyna się na nawo).

XV.
LISTY..

Po uczcie w Pierre Cancale, markiz, dla odegrania swej roli do końca, pokazał się jeszcze na Qperze (wraz z Różą i Herminją), poczem złożył jeszcze parę wizyt.
Powtarzamy jeszcze, że pułkownik Koeler budził taką niechęć i odrazę, że śmierć jego była pomstą za tyle smutnych tragedyj, markiz zaś cieszył się taką popularnością, że nikt go nie obwiniał o okazywanie obojętności po krwawym pojedynku. O zdradzie pani markizy nikt jeszcze, oczywiście, nawet się nie domyślał.
Pan de Beauregard był wesół, jak zwykle; próżności jego wiele zależało na tem, aby pokazać, że wieść o zdradzie żony przyjął zupełnie obojętnie, spodziewał się zaś, że wiadomość o scenie na uczcie obiegnie cały Paryż w ciągu kilku godzin; wywołał ją zresztą zupełnie rozmyślnie i z całą świadomością.
Powrócił do siebie dopiero nad ranem.
Ażeby zrozumieć rozpacz, w jakiej się pogrążył, gdy został wreszcie sam i zrzucił maskę niefrasobliwego humoru, musimy powiedzieć słów kilka o wypadkach dnia poprzedniego: o wykryciu się wiarołomstwa markizy i o owym pojedynku z pułkownikiem Koellerem.
Dnia tego rano odebrał z poczty cały szereg listów, kapitana des Roches do markizy i bilecik jej samej do pana Labyrynthe.
Jedna ze służących markizy, ciesząca się wielkiem jej zaufaniem i mająca pieczę nad kolekcjonowanemi przez nią listami, znieważona przez markizę i mszcząc się na niej, zdradziła ją, przesyłając cale archiwum mężowi.
Odkrycie to było dla markizy poprostu rażeniem pioruna.
Wreszcie po dwóch godzinach rozmyślań, opracował plan działania.
Wieczorem ukazał się, jak codziennie, w klubie; miał minę jeszcze weselszą, niż zwykle. Wszedłszy na salę bilardową, zastał tam cały tłum grających, na czele ze znanym pułkownikiem Koellerem, zapalonym bilardzistą.
Jak już mówiliśmy, markiz, człowiek bardzo odważny, nieraz dał do zrozumienia pułkownikowi, że jego krwiożercze usposobienie i kapralska brutalność, zgoła nie budziły zachwytu, ani szacunku w ludziach dobrze wychowanych; dotąd atoli, pułkownik, czy to przez szacunek, czy przez jakiś kaprys, cierpliwie znosił zjadliwe nieraz uwagi świetnego markiza.
Tego wieczoru, stojąc przy bilardzie, pułkownik powiada do markiza:
— Hę, markizie, czy to prawda, że gracko krew puściłem temu dziewiętnastoletniemu smarkaczowi, którego mamusia tak potem serdecznie beczała — jak prawda, to zaraz zrobię tu tę czerwoną do średniej![77].
— Nieprawda! — odparł pan de Beauregard ze śmiechem i w chwili, gdy pułkownik miał pchnąć kulę, trącił mu trzcinę łokciem. Kilka osób roześmiało się.
Pułkownik odwrócił się, blady od złości.
— Markizie — mrknął — jeżeli nie wytłumaczysz się ze swego niedorzecznego żartu, będziesz miał ze mną do czynienia!
De Beauregard odpowiedział wyniośle:
— Mój panie, ja żartuję tylko z ludźmi, do których mam sympatję.
— Czy mam to rozumieć, jako obrazę? — wrzasnął pułkownik.
— Tak, jest to rozmyślna obraza — odpowiedział obojętnie markiz.
Pułkownik przez chwilę stał osłupiały, nie pojmując, by ktoś śmiał go zaczepić; wreszcie zaryczał dzikim śmiechem:
— Dobrze, ha, ha, ha! Jutrom zatem spotykam się, z panem — jako obrażony, strzelam pierwszy. To prawdziwa dla mnie uciecha — dotąd jeszcze nie zakropiłem ani jednego markiza!
O warunki i miejsce pojedynku umówiono się z błyskawiczną szybkością; spotkać się miano nazajutrz rano, w lesie Chaventon.
Powróciwszy do domu, markiz długo chodził wzruszony po pokoju; wreszcie otworzył puzderko, wyjął przysłaną mu korespondencję żony, opieczętował ją, poczem zasiadł do biurka i napisał list następujący:

Czwartek, 1 w nocy.
DOLORlTA MIA!

Zdradziłaś mnie; listy znajdujące się w tej kopercie, zawierającej zarazem mój testament, dowiodą ci, że wiem o wszystkiem. Jutro biję się, z pułkownikiem Koellerem, słynnym rębaczem i strzelcem — on strzela pierwszy; pojedynek ten sprowokowałem umyślnie, obraziwszy go.
Bynajmniej cię nie szpiegowałem; przypadek odkrył mi wszystko.
Jedna z twoich pokojówek, z którą niewłaściwie się obeszłaś, chciała się zemścić, i przesłała mi te listy pocztą....
Masz zaledwie osiemnaście lat, masz słodką twarzyczkę, doskonały talent do udawania, charakter nieprzenikniony; gdybym nie otrzymał tych listów, dotąd uważałbym cię za najcnotliwszą kobietę. Ale ostatecznie nie czynię ci wielkich wyrzutów — zasłużyłem na wszystko sowicie.
Czas już, abym ci wytłumaczył przyczynę mojego postępowania, z tobą.
Wobec przyjaciół, chętnie mówiłem o moich kochankach, szydziłem z mężów, zakochanych w żonach, a nawet sarkałem nieraz na twoją obojętność na okazywane ci hołdy.
A będąc sam na sam z tobą, nagle zmieniałem swą istotę — całowałem cię po rękach, czołgałem się u twych nóg, jak niewolnik; sam na sam z tobą posuwałem czułość i namiętność, aż do ekstazy — nigdy nie miałem dość wyrazów, aby ci powtarzać po raz tysiączny: Dolorito, jakże cię kocham!
Nie pytałaś mię nigdy o moje kochanki — a przecież wiedziałaś o nich. — Twój charakter, nigdy nie ulegał zmianom — zawsze byłaś pogodna, zawsze widziałem, że jesteś szczęśliwa moją miłością i sądziłem, że uważasz wieści o mojej niewierności za żarty, albo też, odgadłaś jej przyczynę i odczuwasz, że zawsze jesteś jednakowo kochaną.
Myliłem się...
Możeś nigdy nie pomyślała, jak gorąco cię kocham i ile mnie to kosztuje, że tę miłość przed światem ukrywam?
Czyżbyś sądziła kiedykolwiek, że zapominam o tobie w objęciach obmierzłych istot, oddawna przekwitłych.
A może nigdy nie odgadnęłaś prawdy?...
Tak... zapewne uważałaś mnie za niewiernego, za obojętnego, a rozkosze we dwoje nie zdołały może zagoić ran, choćby powierzchownych? Słusznie, Dolores — dlatego ciebie i nie obwiniam — teraz dowiedz się przyczyny wszystkich tych sprzeczności i nie żałuj mnie nawet.
Posłuchaj mnie pilnie...
Z natury jestem dobry, wspaniałomyślny, czuły, a prze prze cale życie starałem się gorliwie uchodzić za szyderczego, obojętnego egoistę i cynika. Udawałem zamiłowanie do występku, tak, jak inni udają cnoty. Doprawdy, jestem nędzniejszy, niż „cnotliwi“ hipokryci, którzy nędznymi środkami zjednywują sobie uznanie ludzi zacnych, gdy ja goniłem za poklaskiem zepsutych.
Długo musiałbym ci opowiadać, jak byłem wychowany przez wuja, człowieka minionej epoki, epoki Ludwika XV i pani Dubary, jak nauczyłem się obracać w kpiny najczystsze uczucia, nie znać innych praw, oprócz przyjemności, uważać za śmieszność i przesąd najświętsze obowiązki i poczytywać na należące do dobrego tonu pozowanie na złe skłonności, których ostatecznie nie miałem, chociaż starałem się dorównać rozwięzłości najsłynniejszym bohaterom Regencji...
Wszystko to pięknie wygląda — nieprawdaż, moja droga?... Ale nie na tem koniec... Zdradzony, aby czcić piękne i dobre, nurzałem się w szkaradnem i niegodziwemu.. Tysiące razy zadawałem przymus najsłodszym mym uczuciom...
Zapewniam cię, Dolorito, że gdyby ktoś zużył tyle wysiłków ku dobremu, ile ja strawiłem na zepsucie, poszedłby chyba żywcem do nieba. Moje serce zawsze potępiało haniebnie pomysły zepsutego umysłu. Pojechałem do Ameryki z rachubami, że upoluję sobie posażną żonę — i cóż uczyniłem? Zakochałem się w tobie i powróciłem uboższy nawet...
A potem... pojmujesz — trudno, abym — miał pozwolić, by świat potem mówił: oto jaką karjerę zrobił ów słynny markiz de Beauregard! Gdzież jego osławiona mądrość życiowa? Nie, to byłoby ubliżającem — powiększyłem tedy jeszcze zbytek, by sądzono, że zrobiłem na małżeństwie pyszny interes. Publicznie afiszowałem się z dwiema kochankami, zamiast z jedną, tak, że wszyscy byli przekonani, że jesteś mi zupełnie obojętną: obchodząc się w ten sposób z żoną, która jakoby powiększyła mój majątek, dowodziłem swej niezawisłości, aby ktoś nie poważył się pomawiać mnie o służalstwo.
A przecież wszystko to było kłamstwem, moja Dolorito! Twoje niewinne, jak mi się zdawało, wdzięki, twoja słodycz, niewymowne czyniły na mnie wrażenie; nie znałem, i nie zmam kobiety, bardziej, niż ty ponętnej, żadnej w gruncie rzeczy, prócz ciebie, kobiety nie kochałem, o ciebie tylko byłem zazdrosny.
Cyniczne żarty, któremi zachęcałem swych przyjaciół, alby cię emablowali, poprostu paliły mi nieraz usta.
I czułem, jak moja namiętność ku tobie codziennie rośnie; twoje zaś postępowanie, pełne godności kobiecej, wciąż powiększało moje bezgraniczne zaufanie, wiarę w twą cnotę...
Tak — lubiłem wywoływać niebezpieczeństwo, którego się nie lękałem, przekonany, że nie istnieje. Sam zwabiałem wielbicieli, gromadziłem ich dokoła ciebie, bo uważałem cię za najcnotliwszą z kobiet; wreszcie zaś zdałem się pogardzić skarbem, którego mi zazdroszczono, a z którego byłem przecież tak dumny!
Tak więc, mogłem nasycać swą dumę, moja zaś zaślepiana miłość i zaślepiona wiara w ciebie, robiły wciąż nowe postępy.
Dlaczegóż mam kłamać, Dolores, dlaczegóż miałbym ukrywać cokolwiek przed tobą — posłuchaj więc ostatniej, najpiękniejszej w całem mem życiu, facecji, ostatniego mego zamiaru.
Przyszedł czas — pomyślałem nagle, kiedy ja, dotychczas grzęznąc w zepsuciu, żyjąc tylko dla pozorów, dla robienia z siebie widowiska dla innych, żyjąc dla zewnętrznego świata, powinienem zacząć żyć wreszcie dla siebie samego. Pomyślałem nagle, by oddalić się wraz z tobą do swego majątku i żyć szczęśliwie w ustroniu. Leciutka mgiełka obojętności ku mnie, jaką w tobie spostrzegać poczynałem, powinna była zniknąć, sikoro dla ciebie tylko żyć nowem życiem zacznę. Takie właśnie miałem myśli i plany, gdy spadły na mnie owe przeklęte listy!
Ach... straszna była to chwila, szczerze ci mówię! Cios straszmy przeszył me serce... ale, uwierz mi, uczułem wielką boleść, rade nigdy nienawiść, nie gniew przeciwko tobie; z tem cierpieniem łączyło się coś czułego, coś litościwego w stosunku do ciebie. Gdybym był ojcem, a dziecko ukochane podniosłoby ma minie rękę, nagniewałbym się, ale płakałbym — tak samo i teraz płakałem... gdy tyś śmiała się z Labyrynthe‘m!
W pierwszej chwili zawsze jestem szlachetny i dobry. Potem rozwaga, przyzwyczajenie do złego, przyszły pokalać tę szlachetną boleść.
Wtedy zadrżałem z wściekłości na myśl, że ja, tak wytrawmy w intrygach, ja, słynący ze zręczności, zostałem tak haniebnie oszukany przez takiego durnia i — przez ciebie — przez dziecko!... A więc twoja pozorna niewinność uwiodła mnie tak, że cię zaślubiłem!... i oto w chwili, gdy najbardziej chlubiłem się twojami cnotami, tyś knuła na chytrzejsze zdrady, zwodząc nietylko męża, ale i kochanków także!...
Ty, Dolores, ty!... A przecież, ileż razy widziałem cię, jak zasypiałaś snem spokojnym dziecięcia... Jakże lekki i spokojny był twój oddech — żadne wyrzuty sumienia nie poruszały twej piersi, żaden niepokój nie miotał twem sercem. Dziewica piętnastoletnia, pod tarczą rodzicielskiego domu, pod okiem domu, marząc o Bogu i aniołach, nie mogłaby chyba znać równie pogodnego spoczynku.
I ta anielska postawia, to czyste spojrzenie, to czoło pogodne, kryły najczarniejsze...
Ale nie, nie, nie chcę robić ci najmniejszego wyrzutu, Chcę tylko, abyś wiedziała, dlaczego wyzwałam owego pułkownika Koellera.
Człowiek, podobny mnie, a raczej podobny człowiekowi, za jakiego uchodzę, powinienby się śmiać z twej zdrady, dowcipkować z twych zabawnych listów i, dla uniknięcia ośmieszania się, sam ją rozgłosić. A przecież życie zaciężyło mi w tej chwili...
A przecież życie zaciężyło mi w tej chwili... Żeby atol w łeb sobie strzelić, nie miałem odwagi, przecież podobna rzecz ośmieszyłaby mnie jeszcze za grobem, zniesławiła — nie, to byłoby szaleństwem. I dlatego chciałem, aby mnie kto inny wyręczył.
Otóż dlatego to rozmyślnie ubliżyłem pułkownikowi, znanemu zawadjace i pojedynkowiczowi — jutro rano z nim się zetrę.
Zachowanie się moje dziwne robi wrażenie, wiem o tem. Sam sądzę, że jest to ostatnia niedorzeczność — ginąć, dlatego, że mi żona ragi przyprawiła.
A jednak... jesteś jeszcze młoda, moja droga, lecz kiedyś sama poznasz, że często największa niedorzeczność jest właśnie najlogiczniejszą; zresztą, powtarzam raz jeszcze: gdybym sam sobie życie odebrał, byłbym przedmiotem śmiechu za grobem.
W tym wypadku natomiast, oddawna powtarzałem, że postępowanie pułkownika, znanego brutala, drażni mnie i obraża, pojedynek więc mój i śmierć będą zupełnie zrozumiałe: nikt nie będzie jej łączył z faktem twojej zdrady.
Żegnam cię, moja droga. Zostaje mi jeszcze pięćdziesiąt tysięcy luidorów, pałac w Paryżu, majątek, na którym jest zabezpieczony twój zapis, przewidziany intercyzą — wszystko to powinno ci zapewnić przeszło 150.000 franków rocznego dochodu. Posłuchaj mnie, pozostań na zawsze wdową, a twój charakter, twoja zręczność, zapewnią ci nieskończone przyjemności. Bądź więc zdrowa, żegnaj na zawsze!

(Podpis).

P. S. Aż dziwne, z jak głupiego powodu przychodzi mi ginąć!
List ten pan de Beauregard zapieczętował wraz z innemi papierami, ma kopercie zaś napisał: Ostatnia moja wola — doręczyć markizie de Beauregard.
Wydawszy jeszcze pewne rozporządzenia, markiz położył się i zasnął, jak Cezar przed bitwą. O szóstej obudzili go sekundanci — o ósmej nastąpił pojedynek.
Niepojętym trafem, słynny z celności strzałów pułkownik, tym razem chybił — kula musnęła zaledwie pukiel włosów markiza.
I magle pan de Beauregard, choć przecież doprowadził do tego pojedynku, aby w nim śmierć znaleźć, i czekał na nią spokojnie, teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, odczuł całą wartość życia.
Czy był to instynkt samozachowawczy, czy zimna rozwaga człowieka, mającego doświadczenie i w pojedynkach — niepodobna odgadnąć — dość, że markiz nie miał ochoty strzelać w powietrze i narażać powtórnie swe życie. Począł celować...
Gdy już miał pociągnąć za cyngiel, uczuł niejakie skrupuły, odrazu jednak przypomniał sobie, ilu nieszczęść przyczyną był ten obrzydły człowiek, ilu ludzi nagubił; więc strzelił celnie.
Jak pragnienie śmierci ustąpiło przywiązaniu do życia, tak samo pobłażliwość wobec zdradzieckiej żony zmieniła się w surowość. Boleść jego była gorzka, cynizm zaś, ma chwilę uśpiony, odzyskał swą władzę, tem silniejszą, dla ukarania bezwstydnej wiarołomczyni.
Nowa myśl wzmocniła zajadłość markiza: przypomniał sobie starą prawdę, że przecież mężowie spostrzegają swe rogi ostatni; skoro już i on wie o sprawkach swej żony, cały świat już musi się naigrawać z rogatego macki za...
Na tę myśl zdradzony mąż zadrżał... Przed oczyma stawały mu okropne widziadła... wreszcie jednak rozwaga je opanowała. Wtedy to uplanował ową scenę w Pierre Cancale — dziwaczny ten pomysł miał go uchronić od ośmieszenia, na wypadek, gdyby o postępowaniu markizy już kto wiedział.
Cierpiąc straszliwie po tak ciężkiej dla jego serca ranie, po pojedynku z tak smutnym finałem, zaiste na wielką zdobyć się musiał siłę woli, aby zręcznie ukryć straszliwe wyburzanie.
Teraz, wiedząc już, ile kosztowała pana de Beauregard ta pozorna jego obojętność, łatwo pojąć możemy, co się w nim działo, kiedy powrócił do domu i sam ze swemi myślami się znalazł.

Koniec części I.



CZĘŚĆ II.
I.
MĄŻ I ŻONA.

Z listu markiza de Beauregard do żony można wywnioskować, jak bolesny przymus sobie zadawał i jaka rozpacz kryła się w nim pod maską cynicznej obojętności.
Niewątpliwie, obojętność pana de Beauregard wobec zdrady żony, na pierwszy rzut oka wydaje się godną nagany, nawet, jeżeli jest tylko maską. Jednakże nie sama dziwna fanfaronada, pchająca go do chlubienia się złem, ani pogarda przyjętych pojęć i zasad, zmusiły go do tego kroku — wiedział bowiem, że po podobnej awanturze żona jego dosłownie nigdzie nie będzie mogła się pokazać i zazdrość, jeżeli nie mamy powiedzieć miłość markiza, przyklaskiwały temu dziełu zemsty.
Jednakże, jakkolwiek winną była Dolores, pan de Beauregard kochał ją jeszcze; wmawiał w siebie, że to jego własny zły przykład, jego cynizm, stały się przyczyną błędu żony; spodziewał się przecież, że żyjąc w ustroniu, zmaże pamięć o swych przewinieniach, i że on sam, szlachetnie jej przebaczając, przywiedzie ją na drogę rozumu i cnoty.
Potem już, gdy pisał do żony, pan de Beauregard po raz pierwszy może w życiu, uczuł prawdziwie głęboką potrzebę i pragnienie spokojnego życia w odosobnieniu: była to szczególna ironja Przeznaczenia, które zsyłało mu zbawienne myśli, ale... w chwili, gdy wykonanie ich była już niepodobieństwem.
Po powrocie z owej uczty, markiz nie wiedział, czy ma odczytać żonie ów list, pisany przed pojedynkiem. — A może, dowiedziawszy się, jak gorąco jest kochaną, młoda markiza uczułaby wyrzuty sumienia i szczery żal — z drugiej strony atoli — jakież mógł dać jej wyobrażenie o władzy, jaką miał wciąż nad nią, mamo tak sromotnego postępowania.
Niepewność ta przyszła do głowy markizowi, więc przez chwilę się wahał — w końcu postanowił uzależnić swe postępowanie od wrażenia, jakie na markizie zrobi dowiedzenie się, że mąż wie już o jej miłostkach. Jak bowiem już zaznaczyliśmy, zgoła nie domyślała się zdrady swej pokojówki; hiszpańsko-amerykańska arystokratka, przyzwyczajona do brutalnego i nietaktownego traktowania służby, nigdy dotąd nie pomyślała, do czego może prowadzić pomiatanie swymi zaufanymi.
Mimo olbrzymiego doświadczenia życiowego, mimo świetnej znajomości kobiet wszelkich gatunków, pan de Beauregard dotąd nie pojmował, czemu ma przypisać złe prowadzenie się markizy — była przecież tak młoda, miała twarzyczkę tak słodką — udawała się być tak cnotliwą, tak czystą — wychowana była w zasadach tak surowych, pozornie przynajmniej, że markiz aż do ostatniej chwili nigdy nie przypuszczał, by była zdolna do takiej zręczności i przeniewierstwa.
Nadmieńmy też odrazu, że duma markiza oburzała się na samą myśl, nie, że został zdradzony, ale że został zdradzony, jak pierwszy lepszy z tych rogatych małżonków, z których zawsze tak szydził. Wyszukiwał jakichś nadzwyczajnych przyczyn, tajemniczych powodów, które pchnęły jego żonę w objęcia tak marnej figury, jak powiernik pana Roupi-Gobellon‘a; by złe jej prowadzenie się wynikało z wrodzonych skłonności, nawet nie przypuszczał. Postanowiwszy wreszcie przedsięwziąć coś pewnego do rozmowy z żoną, ułożył listy obu jej amantów i udał się do markizy, bez wizględu na to, że o tej porze była uśpiona.
Apartament markiza był znacznie oddalony od apartamentu żony; on zajmował prawe skrzydło pałacu, ona zaś lewe, rozdzielone od siebie całym szeregiem wielkich salonów. Księżyc jasno oświecał ogromne komnaty, które przebywał pan de Beauregard, aby dostać się do sypialni żony. Wszedł tak cicho, że uśpiona Dolores wcale go nie dosłyszała. Przez chwilę przyglądał się jej przy bladem świetle lampy, zawieszonej u sufitu. Cisza panowała zupełna. Firanki przy łóżku i w oknach sypialni zrobione były z białego muślinu z podszewką z wiśniowego jedwabiu; meble sypialni były cytrynowego koloru, pokryte białym atlasem w różowe kwiaty i ozdobione misternemi rzeźbami z kości słoniowej, harmonizującemi z przezroczystemi draperjami.
Uśpiona markiza skrywała się do połowy w zwojach batystu i koronek, uwieszających się z poduszek; pod lekką jedwabną włoską kołdrą rysowały się śliczne kształty Dolores; jeden z szerokich rękawów, podniesiony w górę, pzwalał widzieć śliczną, toczoną rękę, na której spoczywała dziewicza główka; warkocze czarnych włosów wychylały się z pod nocnego czepeczka, różowe zaś usta, nawpół otwarte, wydawały tchnienie świeże i lekkie; ciepło wreszcie malowało żywym karminem policzki, ozdobione dołeczkami.
Nawet bogata fantazja Greuze‘a nie stworzyłaby delikatniejszych rysów, twarzyczki bardziej niewinnej; nigdy kość, karmin i lapis-lazuli jego cudownej palety nie rozlały się dla wymalowania cery bardziej przezroczystszej, czystszej i delikatniej wycieniowanej lazurem.
Markiz zbliżył się na palcach do łóżka, skłoniwszy głowę na piersi i długo patrzył na żonę, z wyrazem boleści, gniewu i niewygasającej miłości; gorzki uśmiech igrał mu na ustach; stłumionym głosem szeptał:
— Kto by się spodziewał, patrząc na tak słodką twarzyczkę?...
Nagle Dolores poruszyła się zlekka, wyciągnęła lewą rękę, ma której miała opartą głowę, dostrzegła męża i krzyknęła.
Markiz wlepił w nią wzrok, prawie groźny...
— Która godzina? Co chcesz, mój drogi? — mówiła, podnosząc się.
Pan de Beauregard postawił świecę, z którą przyszedł, na stolik, oddał przyniesione listy żonie, poczem w milczeniu czekał na pierwszy jej wyraz, pierwszy jej krzyk przestrachu...
Markiza najpierw podniosła brwi z wyrazem zdziwieniu, wzięła listy, spojrzała na nie i widać było, że je poznała od razu — widać była, jak mnie je w rakach pod kołdrą.
Jednakże nie zbladła nawet; regularne jej rysy żadnej nie uległy zmianie...
Pan de Beauregard zdecydował się wreszcie przerwać milczenie:
— Cóż powiesz, Dolores?
Lecz markiza milczała, z głową spuszczoną i ukrytą w rękach.
Pan de Beauregard, przypisując milczenie żony pomieszaniu, zbliżył się do niej i mówił, z gniewem i goryczą:
— Dolores, zdradziłaś mnie!
Lecz Dolores nic nie odrzekła.
— Odpowiedz przynajmniej.
I chwytając żonę za rękę, pan de Beauregard rozrzucił po pokoju całą chmurę skrawków podartego papieru — były to owe listy.
Pierwszą myślą markizy było... zniszczenie obciążającego materjału!
Podobna zimna śmiałość zmieszała poproś tu markiza; nawet po damie w stylu biesiadniczek z ostatniego wieczoru, nie spodziewał się czegoś podobnego. Ta kobieta, którą uważał za cudo niewinności; myślała tylko o zniszczeniu dowodów winy, jakby to co pomóc mogło! Nie wiedział wprost, co począć, wreszcie wykrzyknął, oburzony:
— Co za bezczelność! Czyżby pani miała odwagę myśleć, że się da zaprzeczyć autentyczności tych listów?! Alboż sądzisz, że nie main innych jeszcze dowodów twej zdrady?...
Dolores milczała nadal.
— Czy pani chcesz doprowdzić do tego, abym inaczej począł mówić?! — tupnął nogą markiz. — Jakto, ani wyrazu, ani wyrazu!
— Nie mam nic do powiedzenia — odrzekła Dolores, jakimś niepojęcie spokojnym tonem.
— Ależ listy!...
Markiza znowu nic nie odpowiedziała...
Pan de Beauregard zacharczał, z trudem panując nad sobą:
— Przed chwilą, pani, przypisywałem twe milczenie wstydowi... ale skoro miałaś tyle przytomności umysłu, aby podrzeć listy... więc nie igraj ze mną... Po takiem postępowaniu, jak twoje, mam prawo spodziewać się jakiejś skruchy...
A Dolores uparcie milczała.
Markiz po raz pierwszy w życiu zacisnął pięści; unosił się, dochodząc do brutalności, wreszcie, oddalił się od łóżka żony i padł na sofę, zakrywając twarz rękoma.
Zanim markiz zdążył ochłonąć, spostrzec się, żona jego narzuciła na siebie szlafroczek leżący przy łóżku, nasunęła na nóżki pantofelki, przysunęła fotel do kominka i siedząc, poczęła rozniecać ogień.
Na wywołamy przez nią łoskot, markiz odwrócił się i zobaczył żonę, spokojnie siedzącą przy kominku. Właśnie zdjęła koronkowy czepek, dłonią poprawiała włosy; na białem jej czole malował się spokój niczem niezmącony, spojrzenie nic nie mówiło.
Ta zimna krew pokonała poprostu pana de Beauregard, wziął krzesło, przysunął je do ognia i, siląc się na spokój, rzekł do Dolores zdławionym głosem:
— Jak widzę, pani, nie lubisz tłumaczyć się przed mężem ze swego prowadzenia się... Twoje milczenie dużo mówi o tobie... i dużo znaczy... Rozumiem... na głupie pytania najlepiej zachować milczenie... Ale ja mam dowody twego wielokrotnego wiarołomstwa... i pokazując je... spodziewałem się przynajmniej wyrazów żalu... choćby pozorów żalu... A ty stoisz, jak posąg... Na sto kobiet, tak beznadziejnie przyłapanych przez męża, nie znajdzie się ani jedna, któraby nie okazała wzruszenia, przestrachu, wstydu... może skruchy... A ciebie nie przeraża nic... nie zawstydza nic... a przecież masz dopiero osiemnaście lat. No, wiesz co, pięknie się zapowiadasz!... Ale mniejsza o usprawiedliwianie się... Czy mogę wiedzieć, przepraszam za ciekawość, co masz zamiar teraz robić?...
— Nie rozumiem cię, panie...
— Pytam cię, pani, czy sądzisz, że możemy żyć teraz ze sobą nadal tak, jak dotychczas?
— To do ciebie należy.
— A zatem — zawołał markiz z sarkastycznym śmiechem — raczysz pozostać ze mną w zgodzie.
— Rób, jak chcesz.
— A jeśli nie chcę! — wrzasnął markiz, doprowadzony do ostateczności — jeżeli przeniewierczą żonę wypędzę z domu jak!...
— To się z niego zabiorę — odpowiedziała markiza z niezmąconym spokojem, zapinając rękawy szlafroczka.
Pan de Beauregard zerwał się gwałtownie, poprostu krew zalewała mu mózg. Kilkakrotnie przebiegłszy po pokoju, usiadł znowu, wprost zgnębiony.
— No... a gdybym... posuwając wspaniałomyślność aż do słabości, był tak nikczemny, że przebaczyłbym ci... czy mogę się spodziewać zmiany twego postępowania... haniebnego... na lepsze... w przyszłości?...
— Nie wiem, proszę pana.
— Jakto!!... Nawet w przypuszczeniu, że posunę się aż do zapomnienia o przeszłości... jeszcze nie możesz ręczyć za przyszłość?
— Trudno przewidzieć, co może być w przyszłości.
— No, to przynajmniej szczerze... najmocniej dziękuję.. mogę być przynajmniej szczęśliwy, żeś mnie wywiodła z niepewności... Ale czy sobie wyobrażasz, że na tem poprzestanę?
— Pan powinien sam o tem wiedzieć najlepiej.
— Oto odpowiedzi, świadczące o anielskiej niewinności i czystości!... Ależ doprawdy dziwię się — dodał z jakimś zgorzkniałym uśmiechem — dlaczego nie przypominasz mi moich gorszących, jawnych miłostek, mego cynizmu, z jakim prezentowałem całemu światu moje metresy, równie cynicznych jakie ci sam dawałem, zachęcając cię do kokietowania mężczyzn?... Przecież nie potrzeba praktyki adwokackiej, by z podobnego materjału ułożyć przepyszną obronę?...
Dolores w pierwszej chwili nie raczyła nic odpowiedzieć.
— Czyż to miałoby być łaską pani markizy, że mnie tak szlachetnie oszczędzasz? — zawołał de Beauregard z ironją.
— Robił pan, co się panu podobało. Każdy robi sobie przyjemność, jak umie.
— Ale powiedz przynajmniej, że cię znieważałem... że cię upokorzałem... że sam pchałem cię na drogę upadku.. Staraj się dowieść przynajmniej, że do wiarołomstwa pchnęła cię zemsta, gniew... może to zrozumiem!...
— Nigdy nie czułam gniewu.
— Nigdy?
— Nigdy.
I Dolores spokojnie kończyła zapinanie rękawków.
Markiz uczuł się jakby znieważony.
— Jakto... a zatem, pani, moje gorszące postępowanie pozostało zgoła bez wpływu na twoje... nie stało się powodem?...
— Ależ w najmniejszym stopniu!
— A więc... dobrowolnie... przed wpływem wrodzonych zepsutych skłonności... idąc zła własnym popędem, aż tak upadłaś?...
— Nie mam zamiaru bronić się kłamstwem... ani wogóle się bronić.
— To nawet szlachetnie... dziwne przy tatkiem zepsuciu... Ale może miałaś, pani, jakieś poważne powody... których wyjaśnienia lękasz się... lub wstydzisz... może uważałaś mnie za niegodnego twej miłości... może chciałaś mi się odpłacić za moje wiarołomstwo... może chciałaś mnie upokorzyć... może wreszcie chciałaś wziąć mnie na jakąś próbę... Bo nie chcę nawet wierzyć, abyś była istotą bez poczucia... bez śladu wstydu i godności kobiecej.
— Każdy szafuje swoją godnością, jak mu najwygodniej.
— Ależ pomyśl, pani, jak świat będzie cię teraz traktował!
— Tak samo, jak pan, proszę pana... pan mnie opuści i świat odwróci się ode mnie, póki o wszystkiam nie zapomni.
— Więc chyba nigdy mnie nie kochałaś?... — zawołał markiz z boleścią, nie wiedząc już, co ma sądzić.
Dolores umilkła.
— Dlaczegóż więc z taką radością przyjęłaś moje oświadczyny?
— Zachciało mi się mieszkać w Paryżu... dostać się do wielkiego świata starej Europy i... zapomniałam o różnicy wieku.
Teraz dopiero pan de Beauregand zrozumiał całą tajemnicę.
Przy całem swem doświadczeniu, nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że... przecież jest o całe dwadzieścia pięć lat starszy od żony, żony, zrodzonej w gorącym klimacie wysp Antylskich! Przyzwyczajony do powodzenia u kobiet, choćby i bardzo łatwych, zaufamy w swą urodę, w czar swego bogactwa i rozrzutności, nigdy nie pomyślał nawet, że się starzeje, a Dolores przeżywa pierwszą wiosnę życia... Tak, nigdy pan de Beauregard nie spodziewał się przykrzejszego odkrycia, odkrycia, równie godzącego w jego dumę.
— Czyżby i oni o tem wiedzieli?... — przemknęło mu się przez głowę.
Nic zwyklejszego, ludzie, żyjący wesoło, zawsze prawie zapominają o swym wieku; czterdziestopięcioletni mężczyzna nie zrozumie, że kobieta osiemnastoletnia nie uważa go za swego rówieśnika. Dopiero kiedy gorzk-i, a nieprzewidziany zawód brutalnie przypomni mu, że lata mijają, jakże wówczas żałuje młodości, tej młodości, tem droższej, im bardziej ucieka od nas bezpowrotnie!
Suche odpowiedzi Dolores pozbawiły wprost markiza zdolności do myślenia; teraz stracił już głowę zupełnie.
Co czynić — czy miał unieść się gniewem... i to potem, jak sam rozgłosił wszystko z tak cyniczną obojętnością? Czy dalej odgrywać tę samą rolę?... Czy może zmusić żonę do opuszczenia wielkiego świata i oddalenia się wraz, z nim w samotne ustronie, gdzie może obudziłyby się w niej czystsze uczucia i nawyknienia? A może wreszcie zdecydować się na separację z żoną i odesłanie jej z powrotem za morze, do rodziców.
Najmądrzejszem i najzgodniejszem z powszechnym zwyczajem byłoby to ostatnie, lecz obnażałoby to znowu dziwaczną ambicję pana de Beauregard, który przecież nie mógł postąpić, jak pierwszy lepszy rogaty mąż... a przytem, w takim razie wyrzekłby się przecież raz na zawsze Dolores, którą kochał mimo wszystko.
Myśli zbyt ciężkie mu przychodziły, aby miał już odrazu zdecydować się na jakiś krok stanowczy.
Po chwili milczenia podniósł się i wyniośle rzekł do markizy:
— O moich dalszych zamiarach dowiesz się, pani, jutro i mam nadzieję, że się do mojej woli zastosujesz.
— Będę czekała pańskich rozkazów — odpowiedziała zimno Dolores.

Markiz opuścił sypialnię żony.

II.
PODOBIEŃSTWO.

Dziwaczna uczta markiza zrobiła ma Ewinie de Ker-Elliot wrażenie niewymownie przykre; odraza jego do paryskiego życia powiększyła się jeszcze. Co wieczór, powracając do wspaniałego, zgiełkliwego swego hotelu na Montmartre, coraz mocniej żałował cichego swego zamczyska i otoczenia wiernych sług, pośpieszyłby do Armoryki zaraz po owem przyjęciu, gdyby nie zaproszenie na obiad do pana Achillesa Dunoyer.
Otrzymał list od księdza de Keronëllen: poczciwy pleban, serdecznie winszując Ewinowi wyzdrowienia z melancholji i zamiaru poślubienia jakiej tęgiej szlachcianki bretońskiej, donosił mu, że już rozpoczął układy z rodzicami panny Ivonne de Kergalec, którzy też czekali niecierpliwie na powrót barona, dla ostatecznego omówienia sprawy, jaknajlepsze widoki mającej.
Ewin nudził się w Paryżu, lecz nie wyrzucał sobie, że się do tej Sodomy i Gomory wybrał, mimo wszystko, podróż rozproszyła jego urojenia i wprowadziła go na drogę rozsądku, skandale zaś, jakich był świadkiem, gorszyły go, ale ostatecznie i bawiły.
Jak sobie czytelnicy mogą przypomnieć, proszony obiad u pana Achillesa Dumoyer'a, na który miał zaproszenie baron, miał się odbyć coś w osiem, czy dziewięć dni po owej uczcie u markiza. Ponieważ pan de Montal, również zaproszony, doniósł kuzynowi, że nie ma czasu złożyć wizytę bankierowi, Ewin musiał udać się doń sam.
Pod wpływem nieco parafjańskiej obawy, aby się nie spóźnić, pan de Ker-Elliot przybył właśnie zawcześnie.
Służący, który dopiero zrzucał dziwacznie wygalonowaną liberję, alby się przebrać w inną, wprowadził barona do salonu, prosząc go, alby poczekał chwilkę na panią Heloizę Dunoyer, przyczem nienajgrzeczniej mruczał, że zapewne panu baronowi musiał się śpieszyć zegarek, że musiał zerwać się bardzo wcześnie, że tak wcześnie goście nigdy się nie zjawiają i t. d. — wreszcie poszedł po długi kij, służący do zapalania świec w kandelabrach i leniwie począł oświetlać obszerne salony.
Po chwili Ewin znalazł się sam.
Dla uczynienia sceny, jaka nastąpiła, zrozumiałą, trzeba słów kilka powiedzieć o rozkładzie pokojów w ogromnem, zajmującem całe piętro, mieszkaniu bankiera.
Nawprost kominka, na którym lśniło wielkie zwierciadło, znajdowały się drzwi, prowadzące do bibljoteki pana Dunoyer — w miejscu tem świeciła tylko jedna lampa i było dość ciemno, mimo, że reszta salonu jaśniała blaskiem świec.
Ewin, stojąc przed kominem., patrzył machinalnie w zwierciadło — jakże zadziwił się, gdy nagle ujrzał w niem... postać, zupełnie podobną do tajemniczego obrazu w Treff-Hartlog!... Czyżby nawiedzały go jakieś halucynacje?...
Lecz twarz, marmurowo biała rysowała się w tem, lustrze zupełnie wyraźnie i tak samo, jak na owym portrecie, rysowała się wyraziście na tle ciemnego tła...
Była to twarz o owalnym, regularnym kształcie; nos prosty i cienki, oczy wielkie, czarne, ocienione długiem! rzęsami — zupełnie, jak na portrecie w dalekim zamku! Niepojęte podobieństwo!...
Jakże mamy sobie wytłumaczyć ten nowy rzekomy cud?
Oto Teresa weszła do salonu przez bibljotekę, w której miękkie kobierce całkowicie tłumiły jej kroki; na widok obcego, zatrzymała się we drzwiach, położonych naprzeciwko zwierciadła, w którem postać młodej dziewicy odbiła się tam wyraźniej, że stała w półcieniu.
Ewin zbladł, serce na chwilę bić mu przestało; po chwili, sądząc dailej, że pada ofiarą majaczenia, wlepił oczy w zwierciadło i wstrzymał oddech: stał nieruchomy.
Po chwili postać zaczęła tracić na wyrazistości... powoli zacierała się... nikła... wreszcie rozpłynęła się zupełnie...
Tajemnica... oczywiście bardzo łatwa do wyjaśnienia.
Poprostu Teresa oddaliła się zwolna, cofając się tyłem, na palcach.
Ewin sądząc, że osoba, której postać ujrzał w lustrze, stoi za nim, odwrócił się szybko... lecz nikogo nie dojrzał.
Teresa już uciekła.
Szczególne to zdarzenie, które zarazem nasuwało myśl o portrecie w Treff-Hartlog, żywe sprawiłoby wrażenie na najmniej skłonnym do romantyzmu człowieku.
Łatwo pojąć, co musiał doświadczać młody, wrażliwy baron!

Do salonu weszli państwo Dunoyer, przepraszając gościa, że tak długo musiał na nich czekać; przybycie barona uradowało ich wyraźnie i szczerze. Rysy Ewina były jeszcze zmienione; w pierwszej chwili odpowiadał z takiem roztargnieniem i wzruszeniem, że Achilles i Heloiza spojrzeli po sobie; pomieszanie jego przypisywali odrazu nieobyciu prowincjonalnego arystokraty ze światem.
Po chwili przybywać poczęli inni goście; pojawił się niespodziewanie i pan de Montal; Ewin ¡de Ker-Elliot zdołał już opanować pomięszanie, zwłaszcza, że przyjmowano go serdecznie.
Wreszcie zjawiła się Teresa, wraz z siostrzyczką i sztywną miss Hubert.
Widok Terasy obudził podziw i wprost przerażenie barona na nowo...
Przy jasnem świetle, podobieństwo bankierównej do tajemniczego złego ducha jego rodu było jeszcze widoczniejsze; nawet brodawka nad lewą brwią rysowała się dokładnie...
Roztropne zamiary i postanowienia Ewina znikły, jak sen; tym razem sen, przeciwniejszy od rzeczywistości. Miłość szalona, co go tak długo trawiła, odżyła nagle ze spotęgowaną mocą. Teraz wiedział wszystko: więc kochał w swem samotnem ustroniu... Teresę, sam nie wiedząc o tem! Cała jego obłąkana namiętność, jaką w nim wzbudziła fantastyczna istota z portretu, przeniosła się teraz na paryską bankierównę. Nie miał ani chwili wątpliwości; młoda dziewica tak była zewnętrznie podobna do jego ukochanego bożyszcza, że musiała mieć i wszystkie jego przymioty. Fatalność jakaś pchała go do tej małości; tyle dziwnych zdarzeń zbliżało go do tej kobiety, po raz pierwszy ukazała mu się w tak niesamowity sposób, że musiała ona wywrzeć nań wpływ nieodparty, zły, czy dobry.
Jakiż traf osobliwszy zrządził, że młoda dziewica tak podobną była do kobiety, która przed wiekiem była złym duchem rodu Ker-Elliot? Mówiliśmy już o pewnych domysłach de Montala, lecz przecież Ewin nie mógł nawet wpaść na ślad podobnej myśli... Czyżby i jemu grozał los jego przodków? — myślał i myśli jego toczyły się w chaos.
Gdy podano do stołu, pan Achilles Dunoyer po dwakroć musiał prosić barona, aby podał ramię pani Heloizie: potem ona sama robiła mu grzeczność, a nawet próbowała i jego kokietować, lecz zupełnie pochłonięty był widokiem Teresy. Wzruszenie, które zdwoiło wrodzoną jego nieśmiałość i brak obycia, nie pozwoliło mu sprezentować się, jak się należy, wobec niej; gdyby nawet Teresa nie była już uprzedzona na korzyść układnego de Montala, młody pen-kan-ger nie mógłby jej niczem zaimponować.
Przy stole młoda dziewica była małomówna, lecz wyrażała się skrommie i z wdziękiem, korzystnie uwydatniającemi się zwłaszcza na tle gadulstwa, kokieterji i braku taktu matki. Ewin przysłuchiwał się jej w niemym zachwycie; nigdy głos równie czysty nie obił mu się o uszy, nigdy nie widział równie zajmującego umysłu.
Pan de Montal, który zgoła się nie domyślał uczuć kuzyna do Teresy, kilkakrotnie, chcąc okazać jej przymioty, wdawał się z nią w rozmowę; Ewin podziwiał jej dowcip i takt wrodzony, który w tem środowisku ludzi pospolitych tem mocniej się przejawiał i rzucał w oczy.
Jak już mówiliśmy, wygląd pana de Ker-Elliota był męski i surowy; ułożeniu jego brakło dostatecznego wdzięku i elegancji, w owej zaś chwili podziw i roztargnienie nadały jego twarzy i ruchom wyraz jakiejś gapiowatości i niezgrabności — można go było posądzić o całkowity brak znajomości życia towarzyskiego.
Pierwszy dociekł przyczynę pomięszania Ewina — pan Danoyer.
Ilekroć bankier pochwycił spojrzenie swego gościa, zawsze było ono wlepiane w Teresę. Odkrycie to dużo dało do myślenia panu Achillesowi — kilkakrotnie po jego antypatycznej twarzy przemknęło się jakby zadowolenie jakby cień rachuby na coś. Wkrótce zdał się pogrążyć w dumaniach, które przerywał, spoglądając na Ewina i Teresę, jakby przygotowując plan jakiś.

Głównym tematem rozmów przy stale była sławna uczta markiza de Beauregard, która od kilku dni z ust nikomu nie schodziła — opowiadano o niej największe dziwy.
Pana de Monta1, jako znanego przyjaciela markiza, zasypywano pytaniami.
— Ależ markiz jest weselszy i bogatszy, niż kiedykolwiek — mówił z uśmiechem markiz. — Przed czterema dniami, zaraz, po owej bachanalji, otrzymał wiadomość o śmierci swego teścia, don Pablo, jednego z najbogatszych magnatów kubańskich — którego jedyną spadkobierczynią jest markiza. Tak więc, markiz stał się teraz jednym z najbogatszych ludzi we Francji — pewno będzie zmuszony udać się na Kubę, dla objęcia niezmiernego spadku, tymczasem zaś, dla spędzenia pierwszych dni żałoby, udał się do swych włości, gdzie urządza olbrzymie polowanie — mnóstwo młodzieży z nim pojechało, a mnóstwo, między innymi ja, wybieramy się tam. Bóg, wie, co tam będziemy dokazywali!
(Nawiasem mówiąc, dowiemy się później, dlaczego de Montal wolał pozostać w Paryżu, mimo, że markiz zaprosił go jednego z pierwszych. Miał do wykonania pewien plan).
— Zapewne i dziewczynki zabrali ze sobą! — zaśmiała się pani Helvira — A jego małżonka czy to prawda że markiz po owej scenie na uczcie zerwał z nią?
— A czy prawda, że jej nie chcą nigdzie przyjmować? Co za skandali! — dodał złośliwie pan Achilles Dunoyer.
— Co, co? — rozlagły się wykrzykniki i zapytania w kierunku markiza.
— Ależ to wspaniałe! — zawołała pani Helvira, wzruszając ramionami. — Powiedz nam, Montalu, czy markiz istotnie rozszedł się z żoną? Że przed nią wszędzie drzwi zamykają, to było do przewidzenia i trudno temu się dziwić...
— Ależ bynajmniej — odpowiedział pan de Montal — markiz poprzestał tylko na wymierzeniu sprawiedliwości pani de Beauregard, która bezczelnie prezentowała się w świecie, nawet już po tej całej awanturze.
— Jakto? — zapytała pani Helvira.
— Kilka dni temu, jeszcze przed dowiedzeniem się o śmierci ojca markizy, byłem na wieczorku u księżnej Noirmont. Gdy weszła piani de Beauregard z zupełną śmiałością przywitała się z księżną — potem rozsiadła się między dwiema damami — ale te natychmiast podniosły się; markiza zmienia miejsce, ale nowe sąsiadki jej idą za przykładem tamtych. Wreszcie, po dwudziestu minutach głupiej sytuacji, markiza zatrąbiła do odwrotu... ale wtedy, nawet oczu nie zmrużyła!... Co za bezczelność...
— Ależ to chyba ze wstydu umarła! — zawołała pani Helvira.
— Och, pod tym względem markiza ma końskie zdrowie!...
Po chwili rozmowa zeszła na inny przedmiot.
Pomimo pokrewieństwa i szczerej sympatji do Ewina, pan de Montal, aby jeszcze bardziej błyszczeć w oczach Teresy, żartował ze swego kuzyna; pan de Ker-Elliot w swem roztargnieniu, zgoła tego nie dostrzegł, to też wkrótce zupełnie był pobity przez potężnego przeciwnika.
Pani Helvira, mimo że do Ewina żywiła nawet sympatję, należała do ludzi, którzy nigdy nie zmarnują sposobności popisania się swym brakiem taktu i smaku. Bez względu ma przyzwoitość, nie zwracając uwagi na obecność córek, zaczęła sobie podżartowywać z biednego bretończyka. Mając już ustaloną opinję o pobożności wandejczyków, popisała się znajomością kilku konceptów taniej wolnomyślności, i zapytała między innemi czy dziedzic lubi młode dziewczęta i czy korzysta ze swych starożytnych praw w stosunku do nowozaślubionych[78]. Niedorzeczne to pytanie przebudziło pana de Ker-Elliot zamyślenia; religijne jego zasady były urażane, odpowiedział więc z cierpkością:
— Moja matka nauczyła mnie szanować skromność i niewinność, a ojciec prawa człowieka.
Pani Heloiza nie zrozumiała tej odpowiedzi zupełnie; pomyślała poprostu, że i Ewin i jego ojciec należeli do szlachty, przejętej ideałami Rewolucji[79] i odpowiedziała z emfazą:
— I my, paryżanie, wychowujemy dzieci w pogardzie dla bigotów i obłudników i przykład nasz całej Francji świeci, docierając do najodleglejszych zakątków! Czyż nieprawda, Achillesie?
Pan Achilles, człowiek również wolnomyślny, ale w swoim rodzaju, odpowiedział cynicznie i obojętnie:
— A ja sobie drwię z tego wszystkiego, no i czy nie mam słuszności, panie hrabio?
Pan Achilles tak był zadowolony, że może gościć osoby utytułowane przy swym stole, że stale podkreślał te ich tytuły.
Pan de Montal, wiedząc, jak bankier obchodził się z córką, sądził, że sprawi przyjemność Teresie, sprzeciwiając się gburowatemu Achillesowi: odrzekł więc, usiłując naśladować wyniosłą, wytworną ironję markiza de Beauregard:
— Widzi pan, powiem panu zupełnie szczerze, panie Dunoyer, że my mamy o tem wszystkiem zupełnie odrębne i ustalane pojęcia; wagóle, wszelkie przekonania są rzeczą, w pełni zależną od klasy społecznej... i my, mający zaszczyt należenia do wyższego towarzystwa, mamy zasady, temu towarzystwu właściwe...
To podkreślenie poważnej różnicy pomiędzy nami, należącymi do wyższego towarzystwa, a bankierem, dotknęło nieco tego ostatniego, aż przygryzł usta, a pani Heloiza aż się cała zaczerwieniła.
Ewin pogrążony w swych myślach, bądź wpatrzony w tajemniczy sobowtór tajemniczego portretu, brał bardzo słaby udział w rozmowie; ostatniego incydentu nawet nie zauważył.
— No, tak... — rzekł z pewną powagą, po chwili namysłu pan Achilles — wiemy, co to znaczy... no, ale po roku 789 i 830, niewłaściwem jest głoszenie takich poglądów... Centrum Izby naszej, do którego mój ojciec należał, ustanowiło jedyne trwałe i prawdziwe szlachectwo naszego wieku, jedyną arystokrację, arystokrację złota. W naszej prozaicznej epoce hrabia nie dostanie i jednego sous[80] za swój tytuł.
— Och, odrazu by się to zmieniło, gdyby można było sprzedawać tytuły wzbogaconym... plebejuszom — odrzekł hrabia z uśmiechem.
Nie będziemy już podawali treści dalszej rozmowy; ta próbka wystarczająco maluje dowcipną rzeczywiście, acz nieco grubjańską złośliwość pana de Montal.
Wreszcie poczęto wstawać od stołu.
Jeden z biesiadników, sądząc, że zrobi tem przyjemność pani Heloizie, poprosił Teresę, aby zaśpiewała. Otyła dama, która, jak wiemy, sama miała poważne aspiracje muzyczne, zapieniła się ze złości, rada nie rada jednak, kazała zasiąść córce do fortepianu. Początkowo Teresa próbowała się wymówić, lecz i pan de Montal nalegał, aż dziewica uległa, dając do zrozumienia spojrzeniem, że czyni zadość jego właśnie prośbie.
Teresa śpiewała z niezaprzeczonym talentem i uczuciem, wreszcie matka, nieledwie jawnie zazdroszcząc jej zdolności, przerwała śpiew, mówiąc:
— No, dosyć, Teraso, piersi cię zabolą! Dosyć już, dosyć, moja droga!
Ewin nie posiadał się z zachwytu; czarował go zwłaszcza głos głęboki, melodyjny; zdawało mu się, że zawsze tak właśnie wyobrażał sobie głos swej wyśnionej ukochanej.
Kilkakrotnie łzy nabiegały mu do oczu, szczęściem, nikt nie spostrzegł tego rozczulenia, które możeby i śmiech wywołało.
Potem odegrano kilka partyj wista; de Montal i przy karcianym stoliku był duszą towarzystwa.
Ewin skorzystał z chwili, gdy cały salon pochłonięty był grą i cichaczem wyniósł się z domu bankiera, pożegnawszy się jedynie z gospodarzami, z Teresą i z panem de Montal.
Powrócił do swego hotelu w stanie wprost szaleństwo przypominającym.
Już to pogrążał się w nierozsądnej, uczciwej radości, na myśl, że jego miłosna tęsknota była jednak pewnem przeczuciem i że kobieta, którą sobie wymarzył, która może go uszczęśliwi, istnieje. To, znów, przeciwnie, wpadał w smutek, do rozpaczy dochodzący; przecież niepodobna, by Teresa go pokochała; pierwsze wrażanie, jakie na niej zrobił, nie musi być bardzo korzystne. Jakże zazdrościł kuzynowi jego ogłady!
Powtarzamy, że wystarczyło, by Ewin ujrzał pannę Dunoyer, a już odrazu był przekonamy, że posiada nietylko powierzchowność, ale i wszystkie przymioty. Zdawało mu się, że zna, ją jakby oddawna i że ujrzenie jej podnosi jedynie miłość jego wyżej, aż do szału. Nazajutrz już chciał iść do bankiera, ale wrodzona nieśmiałość stanęła mu na przeszkodzie; lękając się, aby nie zrobić śmiesznego wrażenia, postanowił zaczekać z nową wizytą do czasu, gdy opanuje wzruszenie.
Lecz daremne chęci; namiętność Ewina rosła z dniem każdym. Było to to samo gwałtowne uniesienie, które miotało nim w samotności, teraz atoli podniecone rzeczywistością, tak do ułudy podobne.
Samotny, pozbawiony rady i przyjaciela, pan de Ker-Elliot przepędzał całe dni w swym smutnym, choć bogatym pokoju hotelowym przy Montmartre, w najhałaśliwszej, ciemnej i dusznej dzielnicy miasta. Nie mógł uporządkować w mózgu żadnego zamiaru, w głowie huczało mu niespokojnie. Wielokrotnie udawał się do pana de Montal, do którego pociągała go jakaś sympatja, lecz na nieszczęście, nigdy nie mógł hrabiego zastać. Wiedząc o zażyłości swego krewniaka z bankierem, liczył wiele, jeżeli nie na jego poparcie, to na jakąś radę, w jaki sposób ma się zwrócić do ojca Teresy.

Pewnego dnia panu de Ker-Elliot poszczęściło się lepiej, niż zwykle.
Odrazu wprowadzono go do hrabiego.
Pen-kan-gar był smutniejszy, bardziej udręczony, niż wtedy nawet, gdy ksiądz de Keronëllen zmusił go wprost do wyrwania się z samotności i udania się do Paryża.
Pan de Montal, który nie widział się ze swym kuzynem od czasu obiadu u państwa Dunoyer, odrazu zauważył z niepokojem zmianę w jego usposobieniu.
— Co z tobą, mój drogi? — zawołał ze szczerą troskliwością. — Czy eby nie byłeś chory?
— Nie — odpowiedział posępnie Ewin — canajwyżej czułem się trochę źle. Kilkakrotnie zachodziłem do ciebie, ale nigdy nie mogłam cię zastać... myślałem już, że wyjechałeś do markiza.
Pan de Montal zaczerwienił się.
— Tak, rzeczywiście — odpowiedział — kilka dni polowałem w Normandji...
Hrabia kłamał, ponieważ cały ten czas przepędził, zamknięty w owem mieszkaniu, które wynajął na tych samych schodach, co Teresa.
— Ale — mówił po chwili — bardzo mi przykro, że tyle czasu cię nie widziałem, a przytem naraziłem cię na fatygę. A może też mógłbym oddać ci jaką przysługę?
— O, właśnie...
— Mów, mów, proszę cię.
Po kilku chwilach milczenia, Ewuń odezwał się załamującym się głosem:
— Ponieważ ofiarowałeś mi swe usługi... ponieważ jesteś moim bliskim krewnym... ponieważ znam twoją sympatję ku mnie i sam żywię równą ku tobie, mogę ci wszystko, wszystko szczerze opowiedzieć.
Pan de Montal, zdziwiony uroczystą powagą barona podał mu rękę.
— Mów, mów, jestem do twych usług.
— Tylko nie pomyśl przypadkiem, że masz do czynienia z warjatem — uśmiechnął się smutnie Ewin — posłuchaj, a zrozumiesz dziwny stan, w jakim się znalazłem... Po wojnie wandejskiej, w której brałem, jak wiesz, bardzo czynny udział, powróciłem do rodzinnego zamczyska, aby żyć spokojnie w dom-owem zaciszu, zawsze bowiem miałem skłonność do samotności. Kilka miesięcy temu przez natężenie myśli... nie umiem tego wyrazić wywołałem sobie w swej wyobraźni ideał... ideał który łączył w sobie wszystkie przymioty, jakie pragnę widzieć w kobiecie... W tymże czasie znalazłem w moim pokoju stary portret... wyobrażający kobietę, o rzadkiej, dziwnej piękności... otóż mojemu ideałowi nadałem rysy owej kobiety... tak więc zakochałem się w obrazie!
— Ależ to czysty romans, mój drogi! Coś, jakby nowy Pygmaljon![81]
— Tak... ale, proszę cię, nie śmiej się... bo to romans niedorzeczny, ale równie bolesny, jak niemądry... Zakochałem się w obrazie, jak szaleniec... jak szaleniec prawdziwy... Moje urojenie przybrało tak ostre formy, że stary mój nauczyciel, ksiądz de Keronëllen, poradził mi, abym na pewien czas opuścił Bretanję... przybyłem do Paryża, aby się rozerwać... i, istotnie, urojenie moje poczynało już znikać, gdy...
Pan de Montal nie śmiał się; mimo swej światowej ogłady i światowego szyderstwa i on zachował duszę bretończyka.
— No, mów, mów... to opowiadanie naprawdę mnie zajmuje...
Pan de Ker-Elliot przetarł ręką pałające czoło i ciągnął stłumionym głosem:
— ...Poczynało już znikać... gdy... ujrzałem pannę Teresę Dunoyer...
— I?...
— I ujrzałem, że jest... zupełnie podobna do owego portretu...
I Ewin z boleścią spojrzał na swego kuzyna, równie wstrząśniętego.
Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że i pan de Montal posiadał portret prababki, która podobno wniosła nieszczęście pad dach jego rodu i o której najdziwaczniejsze powieści poczynały już krążyć w starej, przesądnej Bretanji.
W pierwszej chwili nie zaniepokoił się nawet na myśl, że miłość Ewina może stanąć na drodze jego planom, mimowoli zadrżał na myśl o „złym duchu rodu Ker-Elliot“... Wreszcie jednak opanował się, nie zdradził się, ani z lękiem, ani z zakłopotaniem i odpowiedział z uśmiechem:
— Rozumiem....albo raczej zgaduję: zakochałeś się w pannie Dunoyer. I czyżby, mój drogi, jedynie z powodu owego nadzwyczajnego podobieństwa, do owego portretu, który i mnie, jako związanemu krwią z tobą, jest znany rozkochałeś się w kobiecie, którą raz tytko widziałeś?
— Jestem przekonany o tem... powiem nawet, że przeczuwam, że panna Dunoyer ma wszystkie cnoty duszy, serca i umysłu, jakiemi ozdobiłem mój ideał. Odrazu poczułem, że to mój sen urzeczywistniony.
— Życzyłbym wam obojgu jaknajlepiej, ale w czemże mogę do waszego szczęścia się przyczynić, czemże ci pomogę?...
— Już ze dwadzieścia razy zamierzałem iść do pana Dunoyar i prosić go zupełnie formalnie o rękę córki...
Pan de Mantal rzekł, zaledwie hamując zakłopotanie:
— I cóż ci stanęło na przeszkodzie, mój drogi? Nieśmiałość?...
— Wielki majątek piana Dunoyer... nadzwyczajna piękność jego córki — odpowiedział Ewin z twarzą, pełną udręczenia. — Aż dotąd nie mogę się odważyć na krok, który mógłby sobie kto tłumaczyć chciwością, albo śmieszną pretensjonalnością i wiarą w czar swego tytułu... teraz jednak namiętność opanowała mnie do tego stopnia... że zdobędę się na krok rozpaczliwy... i ofiaruję córce jednego z najbogatszych finansistów Paryża, skromny mój majątek...
— No, no... — mówił de Montal w zamyślaniu — nie bądź za skromny, kuzynie; chciałbym mieć z połowę tego skromnego mająteczku, a przecież on wie trochę o twojem ubóstwie... sam twój depozyt u niego już coś znaczy.
A przytem, twoje nazwisko, jedno z najzacniejszych w Bretanji...
— Nie uprzedzam się... — mówił Ewin, smutnie wstrząsając głową. — Nie znam sztuki uwodzenia... mam tylko serce, otwarte i szczere, zdolne do miłości bez granic, ale... Gdybym przypuszczał, że się podobam pannie Dunoyer, byłbym naprawdę szaleńcem... Otóż, pójdę do pana Dunoyer i powiem mu szczerze: nie wiedzie mnie tutaj niski interes... bo zgóry zrzekam się wszelkiego posagu.
proszę jedynie, abym mógł mieć rozmowę z nią, przy nim. Wtedy opowiem wszystko: o moich urojeniach, o mej fantastycznej miłości, o tajemniczym portrecie i jego dziwnem podobieństwie do panny Dunoyer.
Pan de Montal z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
— No... to projekt... rzeczywiście... bardzo, bardzo dziwaczny.
— Wiem o tem: może moją szczerość wezmą nawet za szaleństwo i zarówno pan Dunoyer, jak i jego córka odrzucą mnie... lecz nawet w tym wypadku nie powiedzą, że pod nieokrzesaną korą kryło się serce, zatrute obłudą i interesownością... A teraz, powiedz mi, mój kuzynie, skoro znasz pana Dunoyer... jak może przyjąć moje szczere wyznanie, czyż mogę szczerzej żądać ręki jego córki... czyż ktokolwiek może szczerzej?... Albo ty, kuzynie, skoro raczysz, przemów w mem imieniu... albo ja sam napiszę do pana Dunoyer; będę próbował, cokolwiek ma mnie to kosztować.
Szczerość i otwartość Ewina odrazu dały panu de Montal zrozumieć, że zamiary swe traktuje serjo i do wykonania ich napewno przystąpi.
Dużo zależało hrabiemu, by zyskać na czasie, bo skojarzenie związku Ewina z Teresą wcale nie wydało mu się niemożliwością. Wiedział, że w wypadku rywalizacji pomiędzy nim a Ewinem, ten ostatni miał wobec bankiera cały szereg atutów: znakomitością rodu byli sobie równi, ale stary lichwiarz doskonale wiedział o różnicy sytuacji materialnej obu krewnych. Przytem, wydanie Teresy za Ewina dawało gwarancję wywiezienia Teresy daleko od Paryża i od rodziców, a de Montal znał przecież stosunek bankiera do córki, która nie była jego córką.
Zobaczymy później, jakiego podstępu użył hrabia wobec Teresy: przecież miłość tej nieszczęśliwej dziewicy była dla niego niezbędną dla zapewnienia sobie świetnej przyszłości. Łatwo pojąć, jaką wagę dlań miały zwierzenia Ewina; dzięki szczerości krewniaka, odrazu miał przystąpić do kroków zapobiegawczych. Po kilku minutach namysłu, odpowiedział baronowi, okazując mu najżywsze współczucie i ściskając mu rękę z serdecznością, po raz pierwszy w stosunku do niego fałszywą:
— Drogi mój Ewinie, chcę godnie odpowiedzieć twojemu zaufaniu, pozwól mi mówić, mój drogi, a i sam mów, takie zwierzenia przyjaźń tylko wzmocnić, utrwalić mogą.
— A więc nie zawiodłem się na tobie! — zawołał Ewin, nawzajem ściskając rękę pana de Montal.
— Skoro się mnie radzisz — odpowiedział — będę wobec ciebie szczery. Pierwszy twój plan, owego opowiedzenia dziejów twej idealnej miłości, wraz z dziejami tajemniczego portretu, wątpię, by przypadł do smaku człowiekowi tak... prozaicznemu, jak pan Dunoyer. Stan twego majątku więcej by mu zaimponował.
Przebiegły de Montal odrazu dostrzegł, że Ewin niedocenia wartości swej, pokaźnej przecież fortuny i, zwyczajem prowincjonalnych szlagonów wyolbrzymia przepaść, dzielącą go od paryskich bogaczów w stylu Dunoyera.
— Czyżby i jego córka miała, być równie nieczuła? — spytał z niepokojem Ewin. — Prawda, że jest to przypadek rzeczywiście romantyczny, ale zawsze szczery i drogi memu sercu.
— Mój drogi, za słabo znam pannę Dunoyer, sądzę przecież, że odziedziczyła po ojcu cały jego materjalizm i prozaiczność.
— Ona!... Z tak słodkiem i melaocholijnem spojrzeniem?... Z tym głosem, tak wzruszającym?... Nie, to nie do wiary! Niesprawiedliwie chyba ją sądzisz, mój drogi!
— Powtarzam ci, że pannę Teresę znam bardzo słabo i, co do niej, istotnie mogę się mylić; co do ojca, powiedziałem ci swoją opinję z całą pewnością. Wierzaj mi, poprzestań na prostem oświadczeniu się o rękę panny, a ja cię poprę z najwyższem zadowoleniem.
— Jakże jesteś dobry i wspaniałomyślny! — zawołał Ewin w wylewie rozczulenia. — Ha, daj Boże, teraz mój los się rozstrzygnie!... Niestety, szczęście na tyle mi nie sprzyja, aby mi się powiodło! Skądbym miał tyle szczęścia?
— Ależ mój drogi, nie trzeba odrazu upadać na duchu. Prawda, że nie mogę ci powiedzieć: bądź pewny! — chociaż masz za sobą urodzenie, majątek, wybitne przymioty — ale z drugiej strony, pan Dunoyer, bogacz, może już uplanował jakiś los dla swej córki. Oblicz sam, ile masz plusów za sobą, a ile minusów przeciw — a napewno okaże się, że wypadnie ich równa liczba, dlatego też trudno przewidzieć rezultat... Pozwól mi tylko zwrócić sobie jeszcze jedną uwagę... w równie ważnej dla panny Dunoyer, jak i dla ciebie kwestji.
— Co chcesz powiedzieć?
— Za trudno sobie wyobrazić równie delikatną misję, jak ta, którą mi powierzasz.
— Oczywiście!
— No i dlatego, gdyby starania nasze nie osiągnęły skutku, byłoby równie dla panny, jak i dla ciebie, rzeczą nieprzyjemną, gdyby cała sprawa zawczasu nabrała rozgłosu; świat jest złośliwy i...
Tu Ewin przerwał panu de Montal:
— Ależ bądź spokojny, mój drogi, nikt, prócz ciebie, nie wie o moim zamiarze; nawet przed księdzem de Keronëllen przemilczę o nim... Ślub nasz odbyłby się chyba w Paryżu...
— Ach, skoro tak, to co innego... Pan Dunoyer przejawia wielką skrupulatność w interesach, więc może będzie chciał przed ostateczną decyzją i zasięgnąć o tobie informacyj z Bretanji... wobec tego cała sprawa może wiedz zwłoce.
— I to prawda.
— A więc, czy ci starczy cierpliwości, by nie udawać się samemu do państwa Dunoyer... no, bo w takim razie, wolałbym już się nie mieszać... przeszkadzalibyśmy sobie...
Ewin przerwał znowu hrabiemu:
— Alboż poczytywałbyś mnie za zdolnego do podobne warjackiego pomysłu. Dałem ci słowo, że do dnia mego ślubu, cała ta sprawa zostaje między nami dwoma; a zatem, będę najpierw oczekiwał odpowiedzi; z panem Dunoyer zgoła postaram się nie widzieć, aż do chwili, kiedy wszystko będzie załatwione — jeżeli zaś nie będzie, to nigdy.
— Najsłuszniej — odpowiedział pan de Mantal. — Łatwiej o tem pomyśleć już w ostatniej chwili — jednak nie należy zabawiać się sprawami małżeństwa, gdy samo małżeństwo pozostaje jeszcze w tak oddalonej perspektywie. Doniosę ci zaraz, jak tylko porozumiem się z panną Dunoyer i zaraz ci zakomunikuję wszystko.
— Mój drogi! — mówił Ewin, pełen wdzięczności i gorąco ściskając ręce pana de Montal — wszędzie i zawsze będę ci winien wdzięczność; kiedyż ci się odpłacę!
— Alboż ja na tem nie zyskuję? — rzekł pan de Montal. — Za cenę takiej drobnostki, zyskuję przecież przyjaźń!
— A zatem, mój kuzynie?
— A zatem, nadziei i odwagi i... cierpliwości — odpowiedział pan de Mantal.
Ewin ze smutkiem i niepewnością potrząsnął głową i nawet nie starał się ukryć łzy, która mu w oczach zabłysła, poczem, raz jeszcze uścisnął hrabiemu rękę, i wyszedł.
Pan de Montal z szyderczym uśmiechem patrzył za oddalającym się; później wzruszył ramionami i zawołał:
— Co za niezdara! mnie, mnie powierzać podobne sprawy... najważniejsze, najdroższe... Naprzód, naprzód, gwiazda moja płonie coraz żywszym blaskiem... Jeżeli się me mylę, wypadek ‘tan może przyjść mi z wielką pomocą. Bretończyk napewno będzie wierny swemu słowu i w żadnym wypadku nie zwróci się do pana Dunoyer, wciąż będzie czekał ma wynik moich rokowań. Niech sobie czeka osiem, — czy dziewięć dni, więcej mi nie potrzeba, przecież już tak daleko zaawansowałem się z Teresą, że niewiele więcej mi potrzeba... Teraz tylko muszę się z nią koniecznie widzieć... musi przyjść do mnie... więc straszne rzeczy jej napiszę!...
— Ach!,.. — przypomniał sobie, siadając do stołu i zabierając się do pisania — muszę także i do Julji napisać... odpowiedzieć... Już żałuje, prosi o przebaczanie, chce przepraszać... i, chociaż wytrwała w postanowieniu, że mi ręki mie odda, zapewnia, że kocha mnie nadal... czem pogardzać nie należy... bo Julka może być łzawsze przyjemną rozrywką, nawet gdybym złapał na wędkę pannę Dunoyer... Jedno drugiemu nie przeszkadza...
I nakreślił słowa następujące do Teresy:

„Muszę z tobą koniecznie się rozmówić. Straszne nieszczęście zagraża naszej miłości... a raczej... to jest, tem samem, mojemu życiu. Diś wieczorem będę na górze, będę tam nocował, a rano będę czekał u drzwi. O siódmej rano twoja siostra wraz z miss Hubert, wychodzą na przechadzkę, udaj ziałem ból głowy i zastań w domu... przyjdź do mnie... żadne niebezpieczeństwo przecież ci nie grozi. Ach, Tereso... siły mnie opuszczają... co za cios... serce moje krwią spływa w rozpaczy“.

Bilecik tan pan de Montal odczytał głośno i rzekł z zadowoleniem:
— Tak, świetnie... Styl urywany, niedbały... tajemnica.. tajemnica!... Przyjdzie napewno.. ech, romantyczka... Ostatnim razem już nawpół chciała wejść... chociaż tylko do przedpokoju... ale była tak zbita z pantałyku, że aż zląkłem się na widok, jak jest blada. Szczęściem, moje obejście uspokoiło ją, jutro więc wahać się nie będzie. No, teraz kolej na Julję — inna kobieta, inny styl:

„Niegodziwa djablico! Zasługiwałaś swą bezczelnością, a zwłaszcza ordynarnem gadulstwem (pomimo dość chyba wyraźnych ostrzeżeń z mojej strony), na przykładną, srogą karę, lecz zanadto jestem dobry i wspaniałomyślny, więc przyjąłem twoje przeprośmy i tłumaczenia się i będę się z tobą widział, o ile tylko czasu mi starczy. Tylko ani słowa już o tych głupstwach, z których sam pierwszy śmiać się począłem. Bądź zdrowa, jutro cię ucałuję i postaram się zapomnieć o twych wybrykach. Kłaniaj się ciotce Sanvageotte“.

Po napisaniu tych dwóch listów, pan de Montal jeden z nich posłał pocztą Julji, drugi zaś przez lokaja, pokojówce Teresy, pannie Rozalji, którą przekupił i przez którą właśnie korespondował z jej panią.

Do obszernego domu, zajmowanego przez pana Duinoyer, wprowadził się pan de Montal w sposób bardzo prosty. Drzwi tego domu były stale otwarte, portjer zaś prawie stale rezydował w pobliskim szyneczku. Hrabia, codziennie składając wizytę bankierowi, zamiast schodzić po wizycie na dół, wchodził na czwarte piętro — to znów wchodził do tego apartamentu i wychodził w długim płaszczu i okularach, uchodząc za pana Bernard[82], literata, przybyłego z prowincji, rzekomego lokatora.

III.
PROPOZYCJE.

Pan de Ker-Eliot powrócił do hotelu, znacznie spokojniejszy. Rozmowa z panem de Montal miało przyniosła mu nadziei, jednakże nie wyrzekł się tak dla siebie drogiego zamiaru.
Zaledwie przekroczył próg hallu, jeden z garsonów podbiegł ku niemu:
— Jaśnie oświecony panie baronie, jakiś poważmy pan czeka na jaśnie oświecanego... i t. d. pytał mnie, o której jaśnie... i t.d. powraca do domu więc mu powiedziałem, że o piątej, więc powiedział, że poczeka i siedzi tam, w salonie...
Ewin, zdziwiony mocno, bo oprócz panów de Montal, Dunoyer‘a i nieobecnego już w mieście markiza de Beauregard, nikogo właściwie w Paryżu nie znał, wszedł do salonu i, jakież było jego zdziwienie, na widok... bankiera.
Chociaż Ewin był z ojcem Teresy w stosunkach bardzo przyjaznych i lubił go, wizyta ta zdziwiła go — przypadnięcie zaś jej jednocześnie z rozmową jego z hrabią de Montal, wydało mu się jakąś nową fatalnością...
— Wybacz pan, że pozwoliłem sobie na pana poczekać i fatygować pana.. — mówił z uprzedzającą grzecznością bankier — mam atoli bardzo ważny interes i nie chciałbym go odkładać do jutra.
— Ależ jestem na usługi pańskie, żałuję tylko, że muszę pana fatygować wysoko po schodach, bo mieszkam bardzo skromnie i prawie, że ma facjacie — mówił Ewin z uśmiechem.
— No, niech się pan nie krępuje — na wojnie i w podróży furda apartamenty!
Wszedłszy wreszcie do „facjatki“ Ewina, pan Dunoyer zaczął wesoło i serdecznie.
— Przychodzę do ciebie mój kochany klijencie z propozycją wielkiego zarobku!
— Jakto, panie? — zdziwił się Ewin.
— A, bardzo prosto — masz pan u mnie w depozycie sto trzydzieści tysięcy franków... Sześć i pół tysiąca luidorów... ładna suma... na 5% — z tego pięćdziesiąt tysięcy franków winien jestem ci wypłacić za dwa tygodnie, resztę zaś sumy w czterech równych ratach w dwa miesiące.
— Tak, szanowny panie, ale tak jestem zadowolony z pańskiej akuratności i nabrałem takiej opinii o pana interesie, że już palna prosiłem, a,byś zatrzymał jeszcze moje fundusze na tych samych warunkach — conajwyżej po pewnym czasie podejmę znaczną ich część, zastanawiam się bowiem nad kupnem przyległego majątku.
— No, to tembardziej pozwól pan przedłożyć sobie życzliwą propozycję. Ziemia, jaką nabędziesz, nie przyniesie ci więcej, niż 3½%, tymczasem, gdybyś zechciał wstąpić wraz ze mną w jedno przedsiębiorstwo, mógłbyś kapitał podwoić w ciągu lat kilku. W naszych czasach przecież uczciwe obracanie swemi kapitałami zgoła nie uwłacza czci najzamożniejszych panów, ani króla samego.
Ewin przejął po przodkach pewną niechęć do frymarku i spekulacji, zarazem jednak i on nie był wolny od żyłki awanturniczej, ryzykanckiej, właściwej bretońskiej szlachcie; dlatego też propozycja bankiera zrobiła na nim wrażenie dobre i postanowił do niej się przychylić; zresztą, w razie spółki podobnej, cały ciężar prowadzenia interesu spadłby na jednego wspólnika — bankiera.
— Myślałem coprawda — odpowiedział — o innej lokacie mego kapitału, teraz jednak zmieniam zamiary, pragnąc nadal pozostać w finansowych stosunkach z panem.
Pan Dunoyer nawet nie spodziewał się podobnego zaufania: mimowoli zapytał:
— Jakto? przystajesz pan na moją propozycję, nie pytając czy interes jest pewny?
— Przecież pan mi powiedział, że będzie to interes korzystny.
— Tak i mogę tego dowieść.
— Ależ słowo pańskie wystarczy mi najzupełniej — wierzę.
— Słowo daję, rzadko można spotkać podobnych ludzi, ale uprzedzam pana, nie wszystkim wierz i ufaj jednakowo. Dzięki Bogu, dom mój ma ustaloną reputację, ale...
— Wierzaj mi pan — przerwał Ewin bankierowi — ja nie wchodzę w tę spółkę z lekkomyślności, czy braku doświadczenia: wiem doskonale, komu swe kapitały powierzam.
Bankier był wprost rozczulony.
— Ach, panie — to, co mówisz, wzrusza mię do żywego — zawołał — ale raz jeszcze muszę ci powiedzieć: rzadko można natrafić na ludzi podobnych — teraz każdy jest tak chciwy, tak nieufny...
— W pańskim zawodzie, palnie Dunoyer, masz lepszą, niż ktokolwiek, możność poznawania i oceniania ludzi.
— Ma pan wielką słuszność: przytem położenie moje w tym wypadku jest podwójne: po pierwsze, jako bankiera, po drugie, jako ojca, mającego już córkę na wydaniu.
Ewin zadrżał, zaczerwienił się, spuścił oczy i nic nie odpowiedział.
Pan Dunoyer dostrzegł pomieszanie Ewina, uśmiechnął się i ciągnął:
— Ja naprzykład, mam córkę, która wprawdzie nie jest piękna.... ale nieco oryginalna... przytem odebrała piękną edukację... ma guwernantkę angielkę i... sam to mogłeś zaobserwować i przyznać, panie de Ker Elliot...
Ewin odzyskał przytomność i odpowiedział z całą szczerością:
— Mnie pańska córka wydała się bardziej, niż piękną... W całem mem życiu nie widziałem fizjognomji tak wyrazistej i wyruszającej, rysów również regularnych...
— Pan mi schlebiasz doprawdy... lecz, gdyby te pochlebstwa choćby w połowie były prawdą... zawsze sprawia mi to przyjemność... Wyobraź pan sobie, ile razy rozmawiałem, z jakim młodym człowiekiem o mojej córce, pierwszym ich pytaniem było zawsze, w tej czy innej formie: a ile też będzie miała posagu?
— Ach, panie!
— Czyż to pana zadziwia? Wiadomo przecież powszechnie, że mam piękny majątek i, chociażbym nawet nie wiele dał za życia, to po mojej śmierci można, się spodziewać wspaniałej schedy. Ale nie, oni obcą zaraz, mówią o posagu, myślą o posagu, marzą o posagu — to ich jedyny ideał — tak zresztą wszędzie! Ach, mój panie de Ker-Elliot, gdybyś wiedział, jak nieszczęśliwy jest ojciec, mający córkę na wydaniu! I pan Dunoyer westchnął ciężko, patrząc z pod oka na Ewina i obserwując wrażenie, jakie na nim sprawią te utyskiwania.
Otrzymanie ręki Teresy wydawało się Ewinowi czemś tak niedosiężnem, że chociaż bankier wyraźnie podsunął mu tę myśl, baron niczego się nie domyślał i znowu odpowiedział z całą naiwnością:
— A jednak sądzę, że mając córkę, obdarzoną tyloma przymiotami, można przecież wybierać, ile się chce.
— Czyżbym się omylił — pomyślał pan Dunoyer. — No, ale ci bretończycy zawsze mieli bawole, ciężkie głowy.
I ciągnął dalej.
— Zapewne, że mogę wybierać, drogi mój panie de Ker-Elliot — dotąd atoli nie znalazłem ani jednego, któryby mi odpowiadał. Pojmujesz zapewne, jak ważną rzeczą dla mnie jest szczęście córki — dlatego też zawsze bałem się wydać Teresę —za jakiegoś pędziwiatra i rozrzutnika, któryby pojął ją tylko dla zysku, a potem unieszczęśliwił. Otóż, jąłbym pragnął... — i tu pan Dunoyer tak wyraźnie odmalował swe chęci, że nawet najlepszy bretończyk musiałby zrozumieć — jabym pragnął dla Teresy, drogi mój panie de Ker-Elliot — człowieka znakomitego urodzenia, ale nie hulakę, nie utracjusza, człowieka statecznego, roztropnego, zabezpieczanego materjalnie, a który przytem przepędzałby większą część noku w swych majętnościach na wsi, a do Paryża zaglądał tylko na parę miesięcy... bo Teresa nie lubi tego gwarnego miasta... Może wyda się to panu dziwnem, zwłaszcza w jej wieku... niemniej jest to prawdą... jednem słowem, pragnę, abym uczynił ją szczęśliwą, stworzył jej życie, zgodne z jej upodobaniem. No, ale gadaj pan o tem tym nierozczulonym, niektórzy świata poza Paryżem i Pierre Cancule zwłaszcza, nie widzą...
Pan Dunoyer zdążył już zasięgnąć pewnych informacyj o człowieku, którego upatrzył odrazu na swego zięcia.
— Jakto! — zawołał Ewin — czyżby panna Teresa miała tak skromne upodobania... lubiła samotność?... Ona, córka takiego bogacza, wychowana w stolicy świata?
— Jeszcze pan pyta? To poprostu dzika dziewczyna; dlatego to tak trudno wydać ją zamąż, bo z przeciętnym mężem z paryskiego wyższego świata byłaby tylko nieszczęśliwa.
Ewin był wprost oszołomiony, ale nie śmiał jeszcze oddawać się nadziei, mimo wszelkich widoków pomyślnych; pozostał w zamyśleniu i nadal cierpiał głęboko.
— Ach, — co to za głąb wandyjski! — pomyślał bankier. — No, ale spotykałem już takich... spróbuję raz jeszcze... jeżeli i tym razem nic nie wyjdzie to, niech mnie djabli wezmą... ale się szkaradnie pomyliłem i trzeba będzie ręką machnąć.
I zaczął na mówić, siląc się na szczyt dobroduszności i szczerości:
— Zauważ, kochamy panie de Ker-Elliot... powiem ci rzecz, która cię mocno zastanowi... spodziewam się atoli, że będzie to na tyle dla ciebie pochlebne, że mi przebaczysz.. Gdybym już marzył o odpowiednim dla Teresy mężu, rozumiesz pan... niedaleko musiałbym oglądać się za wzorem... chciałbym poprostu, aby był podobny do ciebie.
— Co... czyż to możliwe... jakto?... Ach, panie, nie śmiem w to uwierzyć... nie śmiem powiedzieć, że panna Teresa jest w równym stopniu ideałem dla mnie, jak ja dla pana ideałem zięcia!
— Nareszcie! — pomyślał bankier.
— A więc, czyżby rzeczywiście ta dzika dziewczyna podobała się panu? Dlaczegóż nic mi pan dotąd o tem nie mówił? Ja wiem, że niema zwyczaju samemu wyrywać się pierwszy z oświadczynami, ale niech wszyscy djabli wezmą wszystkie zwyczaje, skoro idzie o szczęście córki.
— Ach, panie — mówił Ewin ze wzruszaniem — przebacz mi ja marzyłem... ale wprost uwierzyć w to nie mogę...
— To rzecz najprostsza w świecie: skoro Teresa robi na tobie takie wrażenie, dam ci ją najchętniej, bo odrazu, spojrzawszy na ciebie, pomyślałem, że byłbyś właśnie takim mężem, o jakim zawsze dla niej marzyłem.
— Ale ona... ona!... kochamy panie!... Ach, wyznam ci, panie, że bez jej zgody...
— Ach, panie de Ker-Elliot — z ludźmi, podobnymi tobie, trzeba grać w otwarte karty, jak ani sami... dlatego to między innemi ciebie na zięcia upatrzyłem... Przyszedłem do ciebie w tym właśnie celu.
— Co?
— I oczywiście, nie zrobiłbym tego bez uprzedzenia Teresy. Nigdy nie byłem wobec córki jakimś strasznym tyranem.
— I ona zgadza się, panie?
— Ależ ręczę za jej przychylność... będzie z tobą zupełnie szczęśliwa; ręczę za to. Pojmujesz chyba, że, nie wiedząc nic o wrażaniu, jakie na tobie uczyniła i, lękając się odrzucenia, albo, że się wprost na moją propozycję obrazisz, lękałem się przystąpić wprost ad rem.
— Ale czy jesteś pan zupełnie pewny, że Teresa zgodzi się odrazu?
— Posłuchaj pan: ta dziewczyna całe życie marzy o życiu w samotności, zdaleka od świata i Paryża. Zwierzę ci się panie de Ker-Elliot, że moja starsza córka jest trochę romantyczna... czytała dużo... powiem ci nawet, że szczególnie zaciekawia ją Bretanja, a chociaż jej nigdy nie widziała.
— Co?
— Przy romantyczności, to rzecz zgoła naturalna. Cały rok okrągły wzdycha do morza, do krzaków i zarośli. — Przyznam ci się nawet, że miałem z tem kłopot... bo, mówić o krzakach i zaroślach do naszych dandysów...
— Panie — przerwał Ewin — jeżeli panna Teresa zgadza się na oddanie mi ręki...
— Ależ mówię ci, że już się zgodziła...
— ...będę ci winien więcej, niż życie... Kiedy dowiesz się o tajemnych okolicznościach, które poprzedziły moje zapoznanie się...
— Jakto?...
— Przyrzeknij pan, że zamilczysz wszystko... nie, lepiej ja powstrzymam się od uwierzeń, aż do chwili, gdy mię przedstawisz swej córce i wtedy opowiem wszystko wam obojgu i sądzę, że pańska córka oceni moją wdzięczność, za szczęście, jakie jej będę miał do zawdzięczenia... jakże jestem uradowany tem szczęściem niespodziewanem! Zresztą i ja prosiłem przed chwilą pana de Montal, aby prosił cię w mojem imieniu o rękę panny Teresy.
— Co za zbieg okoliczności — że też dotychczas nie porozumieliśmy się! Wyobraź pan sobie — przecież i ja udałem się wczoraj do Montala, poprosić go, aby był swatem — tylko, że go nie zastałem. Nie wiedząc, kiedy będę mógł tego zacnego włóczykija złapać, postanowiłem zwrócić się do pana osobiście... i nie pożałowałem tego...
Ewin był oszołomiony; jednakże przypomniał sobie słowa Montala, że bankiera więcej zajmie stan jego kasy, niż jego przeżycia.
— Teraz słów kilka — zaczął — mniej może przyjemnych, ale koniecznych. Jedynym warunkiem, jaki stawiam przed mem małżeństwem, jest... abym nic nie przyjął od ciebie. Moje dobra przynoszą mi trzydzieści tysięcy... do tego dodać trzeba oprocentowany depozyt u ciebie i mniejszy u mego notarjusza w Kennes; przytem, nie pochwalę się, jeżeli powiem, że nie jestem niedbalcem, ale gospodarka w mym majątku pozostawia dużo do życzenia, jest przestarzała: przy pomocy rad takiego finansisty można dochody z tych dóbr zwiększyć. Sądzę, że to wszystko wystarczy na życie w dobrobycie. Majątek mam mały, jak widzisz, ale, przy skromnych wymaganiach i moich i paniny Teresy wystarczy — co zaś do posagu, to przyjaźń twoja będzie dla mnie dostatecznym posagiem.
Bankier był w siódmem niebie.
— Ho, ho — ¡roześmiał isię (wesoło — musisz być inie — lada ¡Skąpcem i rozrzutnikiem, skoro nazywasz ¡swój majątek małym. Sądziłem zawisze, że.moja* icónka pogrąży się w jeszcze większe ubóstwo... No, ale z takimi ludźmi jak pan, łatwo się porozumieć, kochany... panie de Ker-Elliot... czy pozwolisz sobie już powiedzieć zięciu?!
— Ach, panie — rzekł Ewin — to takie szczęście dla mnie, że wprost uwierzyć nie mogę i chwilami zdaje mi się, że śnię.
— Ale cóż to dziwnego? jesteś świetną partją dla Teresy... Ona podoba się tobie, ty mnie... i jej... oboje jesteście dla siebie stworzeni, a mówiłem ci już, że znalezienienie męża dla panny o jej zamiłowaniu, nie było rzeczą łatwą. Ja mam większe powody, doprawdy, do wdzięczności dla ciebie, niż ty do wdzięczności wobec mnie.
— Tak... tak, lecą, gdybyś pan wiedział, jak to szczęście zdało mi się nadzwyczajnem... Nie wierzyłem w możność urzeczywistnienia swych marzeń... bałem się, że zrobię na tobie wrażenie łowcy posagów... to była dla mnie niespodzianka.
— Tem lepiej, tem lepiej! Ja zaraz zauważyłem, że Teresa wpadła ci w oko... na tym obiedzie... bak... zauważyłem to, ale nie sądziłem, że to tak prędko rozwinie się w namiętność... A zatem, jutro wieczorem o dziewiątej, przedstawię cię mojej rodzinie, jako przyszłego zięcia; wtedy załatwimy też pewne formalności związane ze ślubem... No, bądź zdrów., kochany panie de Ker-Elliot! Słowo daję, ledwo wszedłem do tego domu odrazu miałem taką nadzieję... i odrazu sądziłem, że....
— Więc jesteś pan całkowicie przekonamy, że panna Teresa?...
— Ach, jakże dużo każesz mi o tem mówić!... Ach, uwodzicielu... odrazu ją zawojowałeś!... — mówił pan Dunoyer, uśmiechając się. — A zatem, jutro o dziewiątej!
I wyszedł.
Nie będziemy się nawet silili na odmalowanie radosnego osłupienia pana de Ker-Elliot.
Nie sądząc, aby w czemkolwiek uchybił w przyrzeczeniu, danem panu de Montal, pobiegł do niego czemprędzej, aby go powiadomić, że bankier pierwszy zwrócił się z propozycją ręki córki i że pośrednictwo hrabiego nie jest już potrzebne.
Hrabiego nie zastał i dowiedział się, że całą noc nie wrócił, wobec czego Ewiln zostawił mu obszerny list.

W krótkich słowach wytłumaczymy teraz, co skłoniło bankiera do zamiaru wydania swej córki za barona.
Trzeba wiedzieć, że, pomimo olbrzymiego majątku, pan Dunoyer niekiedy popadał w poważne tarapaty, dzięki swym kolosalnym spekulacjom. Nawet owa wypłata, jakiej miał dokonać Ewinowi w krótkim terminie niepokoiła go nieco.
Jak już wspomnieliśmy, pan Achilles odrazu zaobserwował wrażenie, jakie sprawiła Teresa na jego nowym gościu — oczywiście, nie znając podstaw tego wrażenia, nie mógł należycie ocenić jego wielkości, tak, że początkowo zamiar awansu na teścia prawdziwego barona, wydał mu się niekoniecznym, wkrótce jednak, zaczął się nad nim zastanawiać.
Szło tedy o ożenienie Ewina z Teresą.
Związek ten pozwalał panu Dunoyer‘owi rokować wielkie nadzieje. Już i to stanowiło wiele, że mógł wydać Teresę bez posagu i tak tanim kasztem wyzbyć się dziewczyny, która wzbudzała w nim bardzo przykre wspomnienia. Do tego dołączyła się jeszcze myśl, że przecież, jako teść barona, będzie jeszcze dowolniej zarządzał funduszem barona, a nawet stanie się jego wspólnikiem. Dołączyło się do tego, że pozycja Teresy, jako baronowej, wpływała korzystnie i na pozycję młodszej jej siostry, którą jej ojciec rzeczywiście kochał.
Pan Achilles pochodził z dynastji giełdziarzy, która, robiąc rozmaite mniej lub bardziej czyste interesy, przywykła dzielić wszystkich ludzi na oszukiwanych i oszukujących — oczywiście, jedno spojrzenie wystarczyło mu, aby zaliczyć pana de Ker-Elliot do kategorji mogących być oszukanymi, chociaż zresztą zgoła nie miał zamiaru jakiegoś ordynarnego oszukiwania Ewina; owszem życzył mu dobrze.
Jak sądził pan Achilles, baron, tak zainteresowany Teresą, skoro ją poślubi, na stałe zwiąże się z interesami bankiera; co do moralnego poziomu przyszłego zięcia, to pan Dunayer mało zwykle zajmował się jakimiś moralnemi poziomami, zawsze jednak był kontent, że Pen-Kan-Ger‘a zaliczy może śmiało do gatunku ludzi, bardziej, aniżeli uczciwych, jak mawiał jego nieboszczyk ojciec. Jako wspólnika w interesie, Ewina można było być pewnym, w środowisku zaś pana Dunoyer wszelkie plany matrymonjalne zawsze łączą się z kalkulacją handlową i planami rozbudowy interesu.
Widzimy, że przewidywania pana Dunoyer zgoła były zgodne z prawdą, czasami nawet rzeczywistość przewyższała jego nadzieje i Ewin de Ker-Elliot sam wpadł w jego sieci.
Na nieszczęście, na drodze zamiarów bankiera stały zabójcze, a zgoła nieprzewidywane przeszkody... Teresa zdążyła już namiętnie pokochać pana de Montal i cały jej przyszły las, jej honor, dobre imię, jej położenie społeczne znalazły się w rękach tego człowieka... człowieka, którego nawet Julja, panna Julja nie chciała widzieć swym małżonkiem!
Doprawdy, może Ewin spóźnił się o jaki tydzień — zawsze jednak sprawa jego w oczach bankierówny, była już stracona.
Sądzimy, że dostatecznie już wyświetliliśmy romantyczny charakter młodej dziewczyny — spotęgowany tatalnem wychowaniem i lekturą, jako — też surowością i grubjaństwem rodziców — charakter ten już nie tłumaczy, ale usprawiedliwia jej postępki.
Z drugiej strony, pan de Montal przejawił wielką zręczność: już to, że przy pierwszem widzeniu się z nią nie objawił się w charakterze owego Donjuana, za jakiego pan Achilles przedstawił go córce, już to dowodzi, jak chytrze manewrował, by nie wzbudzić jakichś antypatyj Teresy — z zdumiewającą szybkością, jak już opisywaliśmy, hrabia wyśledził, że przedmiot jego polowania uwielbia Rene‘go i wzdycha do wiejskiej samotności.
Opisywaliśmy także, jak pan de Monta1, natychmiast po wyśledzeniu rodzaju lektury Teresy, przybrał minę melancholijno-bajroniizną, która tembardziej musiała uderzyć bankierównę, że w świetle spowiadań pana Dunoyer hrabia przedstawiał się, jako lekkomyślny kobieciarz.
Człowiek z takim zapasem przebiegłości i przenikliwości, bardzo prędko musiał się zorjentować, że Teresa miała raczej szlachetne skłonności, niż na stałe ugruntowane zasady moralne, że lektura chorobliwie wyegzaltowała jej wrażliwy umysł, że duszę miała uciśnioną złemu warunkami domowemi, że nie mogła żywić ani zaufania, ani szacunku do rodziców i wogóle do nikogo. Odrazu stawało się jasnem, jak olbrzymi wpływ mógł posiąść każdy sprytny nikczemnik, na tę młodą dziewicę, rzuconą na pastwę losu, jakby sierota i zupełnie pozbawioną środków obrony przeciwko zastawianym na nią sidłom.
Dla hrabiego zawracanie głów młodymi pannom i uwodzenie ich nie było już nowością. Nigdy Teresa nie napotkała w salonie matki człowieka, którego by mogła porównać z panem de Montal: spoglądał na nią tak czule, tak smutno, on ją pierwszy zrozumiał, z nim jedynie mogła prowadzić rozmowę o René‘m... Życie ziemskie było już dlań ciężarem... Czyż wreszcie nie porzucił dla niej kobiety, którą tak kochał, która tak mu była wierna i o którą tylu się dobijało... porzucił tę kobietę o której piękności i wdzięku Teresa dużo słyszała, aby przepędzać samotnie i w ukryciu całe dnie w małym apartamencie mad jej mieszkaniem! A więc ten człowiek, tak lubiany, tak rozchwytywany w towarzystwie, pogardził wszystkiemi ziemskiemi uciechami, byłe znajdować się choćby w pobliżu Teresy, choćby prawie nie mógł jej widzieć... A wreszcie... czyż jego miłość nie była równie gorąca, jak czysta! Przecież jeżeli już nie oświadczył się bankierowi o rękę córki, to tylko dlatego, że chciał sobie zapewnić serce Teresy, bo tylko o małżeństwie z nią marzył, lękając się cienia posądzenia o niskie rachuby.
Zbyteczne byłoby mówić, jak głęboko się myliła! dostatecznym był dla niej chyba widok nikczemnego jego poniżenia się przed Julją, obrzydliwego oszukiwania jej pochlebstwem i fałszywemi czułościami, dochodzącemi aż do szalbierczego znieważenia pamięci matki, aby pojąć, że w człowieku podobnie niskim nie mogła zaświtać ani jedna iskierka uczucia do Teresy. Co więcej kobieta lekkich obyczajów w rodzaju Julji była mu stokroć bliższa duchowo i zrozumialsza, niż egzaltowana dziewica, do której romantycznego nastroju mógł jedynie całą siłą sztuki się dopasowywać. Tymczasem to dziewicze serce, otwarte, szczere, gorące, całą siłą przywiązało się do tego, który, po tyłu latach tęsknot i bólu, objawił jej, co to jest miłość i wydał się jej bratnią duszą.
Mało, niestety, dziewic w położeniu Teresy potrafi się oprzeć podobnemu złudzeniu, tem groźniejszemu, że zapowiadało przecież bardzo cnotliwy wynik i rozwiązanie.
Dla i wytłumaczeni a t.zw. powodzenia, jakiem cieszyć się może taki hrabia de Montal i jemu podobni, powodzenia, tak nieraz zadziwiającego, aby pojąć, jakim sposobem podobni nikczemnicy mogą je osiągać, musimy szukać analogji chyba z najnędzniejszego autoramentu ladacznicami.
Prawie zawsze widzieć się daje, że ludzie tacy zawdzięczają swą karjerę i triumfy bądź na zręcznej, niegodziwej hipokryzji, którą potrafią wzbudzać ku sobie sympatją ludzi słabych i zbyt pochopnych do zaufania, bądź też na wysługiwaniu się kobietom złego prowadzenia się, wszystko jedno, czy zawodowym nierządnicom, czy zepsutym damom z wielkiego świata, których wdzięki już przekwitają.
Niegodne to kobiety, hańba swej płci, które dostatecznie odpokutowywują swe zepsucie doznawaną pogardą, nie są jeszcze najpdlejszemi istotami tego błota, w którem się ’tarzają — jest jeszcze jeden stopień upadku, na którym królują mężczyźni tego rodzaju, jakim był pan de Montal w stosunku do panny Julji.
Ludzie ci, z kolei bądź podli niewolnicy, bądź nieznośni, brutalni tyrani tych istot schlebiają im i okradają je — służą im i biją je, lękają się ich i panują nad niemi, panują zaś tan głównie, że sprawiają im ukontentowanie dostarczaniem pewności, że są jeszcze ludzie podlejsi od tych kobiet — ludzie tacy, w rodzaju de Montala szukając prawdziwej miłości tych nieszczęśliwych istot, dają im możność okazywania, że i one mają serce. Litość, boska cnota, wszędzie daje się napotykać, nawet w sercach upadłych kobiet.
Pan de Montal ostatecznie przedstawiał typ zwyczajnego sutenera, nieco jedynie obrobionego, ogładzonego i otartego ze światem — ta powierzchowna, bardzo powierzchowna ogłada zgoła nie ścierała z niego piętna nikczemności i egoizmu, piętna podłego pochlebstwa, wtedy, gdy miał nadzieję jakiegoś zysku, a płaskiego grubijaństwa, połączonego z wulgarnemi pogróżkami w momencie gdy coś obracało w niwecz jego plany i apetyty — przedewszystkiem zaś uwydatniał się w nim stały nałóg udawania szlachetnego biedaka, poczciwca, wciąż apelującego do litości nierządnic, rozwodzącego się przed niemi bez śladu dumy i szlachetności, nad swemi nieszczęściami, nieszczęściami, tak bardzo zasłużonemu. Ten człowiek, którego Teresa uważała za swego Rene‘go dawno już wyćwiczył się w plugawieniu najświętszych uczuć, najuroczystszych wyrazów,, frymarczeniem niemi dla najnędzniejszego zysku.
Jakkolwiek wstręt i pogardę budzą podobni, mężczyźni, a przecież — i to właśnie jest najniebezpieczniejsze i najpodlejsze w ich życiu — ich hipokryzja, zdolność do poniżania się, płaczliwe skargi, nikczemność, podobają się kobietom w rodzaju Julji, czy galerji kokot, jaką widzieliśmy na uczcie markiza — albo też uwodzą dzieci, jak Teresę, bo dusze dobre i czyste czują sympatję do wszystkiego, co cierpi, nie wiedząc jeszcze, że bywa bieda i nieszczęście, budzące wstręt i pogardę.
Przekonamy się, że najnikczemniejszem w grze z Teresą było odwołanie się de Montala — do jej litości.
Mądry pan de Beauregard słusznie przepowiedział swemu parazytowi, że jego przyjaźń z bankierem prędko się rozklei. Początkowo, pan Achilles, a zwłaszcza jego pretensjonalna, a przytem jeszcze kochliwa małżonka, szczycili się znajomością człowieka z wielkiego świata, — pan Dunoyer pożyczył nawet swemu arystokratycznemu przyjacielowi coś około stu luidorów, które opędzić miały koszta uwiedzenia Teresy w postaci wynajęcia owego mieszkania etc. — wkońcu atoli bankier spostrzegł, że ze znajomości z Montalem nie osiągnie żadnych korzyści, to jest nie wkręci się w towarzystwo markizów i książąt — tembardziej, że wiedział, że w ostatnich czasach autorytet hrabiego na tym gruncie mocno słabnie, zwłaszcza pod wpływem bardzo głośnych awantur z Julją. Bankierowi sprzykrzyło się być dojną krową hrabiego i z dnia na dzień traktował go coraz zimniej i nawet wynioślej.
Jakkolwiek pan Dunoyer zgoła nie dbał o Teresę, nigdyby nie wydał jej za pana de Montal — że hrabia jest tylko elegancko wystrojonym żebrakiem, liżypółmiskiem i alfonsem, bankier orjentował się doskonale; pragnąc zaś, wraz z małżonką, wydzielić znienawidzonej córce jaknajmniejszy posag, zgoła nie myśleli o zięciu — biedaku i to w dodatku tak chytrym.
Hrabia atoli, choć naogół o tem wiedział, był z przewidywanych przeszkód nawet zadowolony — był przekonany, że przeszkody te spotęgują jeszcze namiętność Teresy i przyśpieszą jej zgubę. Pewny już jej zguby, pewnego wieczoru objawił młodej dziewczynie rzekomą „tajemnicę“, aż do tej chwili ukrywaną — w istocie było to najpodlejszą bodaj, ze wszystkich szalbierstw amanta Julji.
Oto, zalany łzami, wyznał dziewczynie, że jest ubogi, a nawet, że stoi wprost u progu nędzy. Długo — jak twierdził — łudził się nadzieją wygrania pewnego procesu, teraz atoli proces ten przegrał definitywnie i zmuszony jest porzucić wszelką nadzieję. Nie tyle jak mówił, lękałby się nędzy, od której jeden strzał mógłby go uwolnić, lecz(konieczność wyrzeczenia się ręki Teresy. Za wielka była pomiędzy niemi przepaść położenia materjalnego, aby mogli nawet marzyć o połączeniu się — muszą się rozejść.
Ktoś doświadczony mógłby zauważyć ironicznie, że szkoda, że skrupuły te zbudziły się w panu Edwardzie o parę tygodni zapóźno — niestety, panna Teresa nie miała śladu zdolności do podobnej ironji. Przeciwnie, szlachetna jej duma oburzała się, że pan de Montal mógł robić podobne wyrachowania. Wyrzucała mu czule, że myśli o czemś innem, niż o miłości — wreszcie zapytała, czyż to jest jej winą, że jest bogata, albo jego, że jest ubogi..
Pan de Montal rozpaczał, lecz pozostał niewzruszony..
Scena ta odbyła się wyjątkowo nie w apartamencie hrabiego, lecz w ogrodzie de Manceau. Ponieważ miss Hubert rozchorowała się, panny Dunoyer wychodziły na spacer z pokojówką — właśnie ową Rozalją, przekupioną przez Montala, która też w czasie spacerów odprowadzała Klementynę na bok, zostawiając Teresę sam na sam z hrabią.
Młoda dziewica, zatrwożona i udręczona, przeklinała szlachetne — jak się jej wydawało — skrupuły hrabiego. Noc całą przepędziła w okropnem wzburzeniu lękając się wprost o przedwczesny zgon pana de Montal. Teraz dopiero poznała cały ogram tej szaleńczej miłości.
Ohyda! Nie znamy nic tkliwszego, nic świętszego, nad ubóstwo, które zdobywa się na dumę i milczenie wobec przyjaciół — czynić atoli, jak pan de Montal, pobudzając miłość i litość bogatej dziewicy, przedstawiając jej przed oczy cały kalejdoskop najokropniejszych obrazów zimna i głodu, jakich ma doznać, albo o samobójstwie, które tym jego cierpieniom koniec położy — jest to staczanie się do poziomu najnędzniejszego błazeństwa.
Nazajutrz po schadzce w ogrodzie de Monceau, Teresa, słysząc że pan de Montal znowu wraca do swego apartamentu, napisała do niego następujący liścik:

— Muszę rozmówić się z tobą,, czekaj na mnie u siebie. Moja siostra wychodzi o godzinie trzeciej i pewno na długo.

Następnie wślizgnęła się cicho na górę i wsunęła kartkę w drzwi.
O trzeciej godzinie, mimo całego niebezpieczeństwa tego kroku. Teresa weszła sama do pana de Montal — weszła blada, w rozpaczy i zaklinała go alby jaknajprędzej poszedł do pana Dunoyer i prosił o jej rękę.
Pan de Montal potraktował Teresę z1 wyszukaną czcią, uspokoił ją, a nawet zgromił za nierozsądne odwiedziny, i, całując jej ręce, prosił, aby zeszła jajknajprędzej, on zaś przyrzeka wszystko dobrze rozważyć i powziąć decyzję.
W dwa dni po tej wizycie Ewin przybył do de Montala zwierzyć mu się ze swą miłością do paniny Dunoyer, powracając zaś do siebie zastał bankiera,, który sam pierwszy ofiarował mu to z całą chęcią rękę córki.
Widzieliśmy jak po rozmowie ze swym kuzynem, hrabia de Montal napisał dwa listy — jeden do panny Julji, drugi do Teresy — widzieliśmy komedjancko-tajemniczy i groźny charakter tego drugiego listu — Teresa nie mogła odmówić widzenia się z kochankiem.
Nazajutrz o godzinie trzeciej panna Dunoyer zjawiła się u niego.
Apartament pana de Montal w domu bankiera, składał się z trzech pokojów: przy samem wejściu przedpokój, na lewo słabo umeblowany gabinet, na prawo zaś sypialny, do którego właśnie hrabia wprowadził Teresę.
Zamknął drzwi, upadł przed dziewczyną na kolana i, nie mówiąc ai słowa, zakrył twarz rękoma.
Teresa, blada, strwożenia, ledwo trzymająca się na nogach, oparła się o marmurowy kominek; oczy jej napełniły się łzami, usta drżały konwulsyjnie i serce biło z całej siły.
Po kilku chwilach milczenia, pan de Montal wzniósł twarz, zroszoną łzami — ten komedjant, godny kochanek julji, umiał symulować nawet płacz! — i, składając ręce, zawołał słowem, przerywanym przez bolesne łkania:
— Teresa, stało się! Żegnam cię na zawsze!
Zręcznie udawana słodycz i delikatna bladość nadawały jego twarzy przedziwnie wzruszający wyraz; zresztą rysy miał, jak już pisaliśmy, przyjemne i regularne — wogóle mógł zrobić wrażenie na niedoświadczonej dziewczynie. Kiedy powtórzył z wyrazem zdwojonej boleści: Tereso, stało się! Musimy pożegnać się na zawsze! — Teresa. nie mogła dłużej panować nad.sobą: w krańcowem uniesieniu rozpaczy, miłości i litości, zawołała kowulsyjnie:
— Nie, nie, nigdy! Nie wiem, co mi masz do powiedzenia, nie wiem, jakie mi zagraża niebezpieczeństwo, ale żadna siła w święcie nie zdoła mnie od ciebie oderwać!
— Ależ... Tereso... teraz jestem ubogi... ale, gdy ostatnie moje zasoby się wyczerpią, nic mi prócz najczarniejszej nędzy nie zostaje.
— Ach, Boże, Boże!... — łkała Teresa.
— Może zabraknie mi kawałka chleba, bo na nieszczęście, żadnego nie mam fachu, nic poważnie nie umiem, do niczego się nie nadaję. Wychowany w zbytku, nigdy nie pomyślałem o podobnym łosie... a o zarabianiu pracą fizyczną niema mowy... samo zdrowie mi nie pozwala... sytuacja moja nie ma wyjścia!
— Boże... Boże!...
— Wyznaję... jest to słabość... okazuję tem brak odwagi, ale nędzy i głodu nie zniosę. Pomyśl, Tereso, czyż miałbym znosić głód, zimno, pragnienie... nie miał gdzie głowy skłonić... Och, stokroć już lepsza śmierć!...
Teresa rozpaczała.
— A cóż stanie się ze miną?... Okropność... okropność... czyż dlatego, że los mnie obarcza majątkiem, a ciebie go pozbawia, zmuszeni jesteśmy wyrzec się na zawsze miłości, szczęścia... życia nawet?
— Tereso, to byłoby niegodne z mej strony, gbybym miał sprzęgać twój los z moim. Przekleństwo ciąży na mojem życiu... i jeśli raz zdarzyło się, że zaświeciła mi iskierka szczęścia, natychmiast muszę się tego szczęścia wyrzec!
— Ach... okropne!...
I pan de Montal zalał się łzami, narówni ze spazmującą Teresą.
— Edwardzie, Edwardzie, ty mnie do szaleństwa doprowadzisz! — zawołała Teresa, dochodząc już do obłędu — twoja troskliwość o minie właśnie do ostateczności mnie przywiedzie!
— Tereso, — uspokój się... w imię Nieba, błagam cię, spokoju!...
— Dziś wieczorem opowiem wszystko ojcu! — zaczęła Teresa z wyrazem stanowczości, która aż zatrwożyła hrabiego.
— Teresa, niech Bóg broni!
— Bądź spokojny, Edwardzie — będę umiała wziąć pod uwagę twoją delikatność... Przecież sam mi mówiłeś, że nigdy nie byłeś szczęśliwszy, niż w tem ustroniu... A czy to tak wiele potrzeba, aby żyć w jakiem ustroniu na wsi żyć, nikogo nie znając?... A zatem będę ojca prosiła o tyle tylko, żeby nam na skromne życie wystarczyło... Czy to znów tak wiele? — zawołała panna Dunoyer z egzaltacją. — A przytem Edwardzie, będę pracowała, ile mi sił starczy — umiem przecież szyć, i haftować; mogę też udzielać lekcyj — to wszystko nie zapewnia oczywiście zbytku, ale może ochronić od nędzy. A i ty ze swej strony, Edwardzie, także znajdziesz jakiś sposób zarobkowania, przecież kiedyś proponowano ci wysokie stanowisko w ministerjum finansów... masz znaczne stosunki — nie lękaj się więc miłość, doda obojgu nam sił i odwagi i będziemy żyli szczęśliwi i zadowoleni!
Można sobie wyobrazić, co się działo w mózgu Montala, zmuszonego odgrywać rolę zrozpaczonego kochanka, przepełnionego miłością, honorem etc; mimo to szarżował swoje nędzne błazeństwo aż do końca.
— Czyż jabym mógł skazywać na stan podobny ciebie, ciebie — przyzwyczajoną do zbytku, do wygód, do rozrywek!... Och, nigdy, nigdy... to byłoby nikczemnością — zawołał pan de Montal, poprostu przerażony bezinteresownością dziewicy. — A przytem, gdybym nawet zgodził się na to... gdybym ośmielił się przyjąć takie twoje poświęcenie... już i tak zapóźno.
— Jakto?
— Ten bilecik, który ci wysłałem z prośbą, abyś teraz...
— I cóż?... Ach, prawda... coś tam było o jakiemś niebezpieczeństwie, czy możliwości niebezpieczeństwa...
Czy to coś konkretnego — powiedz mi, o co to, właściwie chodzi?
— Zaklinam cię Tereso... błagam, uspokój się, albo ci nic nie powiem!
— A więc już jestem zupełnie spokojna, tylko powiedz mi, powiedz!
— Czyś widziała tu(banana de Ker-Elliot... był a obiedzie wtedy...
— Ach, tego bretończyka, z którego tak okropnie żartowałeś?
— Jakież zrobił na tobie wrażenie? Czy ci się podobał?
— Mnie?...
Teresa zdziwiła się zlekka.
— Tak — pytał dalej de Montal — co myślisz o tym młodzieńcu?
— Ależ zupełnie o nim nie myślę... conajwyżej kiedy naśmiewałeś się z niego, było mi trochę przykro, bo instynktownie mam jakąś dziwną sympatję do Bretonji.
— A jego postać?
— Ale o co mnie wypytujesz właściwie? Przecież to człowiek tak niepozorny, że nawet go nie zauważyłam, gdybym go teraz, spotkała, nie wiem, czybym go poznała. Ale na co te pytania, pytam raz jeszcze i czyżby to miało jakiś związek z owem niebezpieczeństwem?
— Dowiesz się zaraz... a związek ma bardzo duży... Pan baron de Ker-Elliot, mój krewny, ma chyba z pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu, wielki majątek i zamek w Bretonji i bardzo znaczne depozyty w Bretonji i tu, u twego ojca.
— I cóż Iz tego?
— Pan de Ker-Elliot... żąda twojej ręki!
— Mojej ręki?!!!
— Tak... i wczoraj zwrócił się do mnie, abym zwrócił się z pierwszemi krokami do twego ojca... w jego imieniu... Czy pojmujesz teraz całą moją rozpacz?... Wszystko stracone i nie mogę już przyjąć twojej szlachetnej ofiary!
— Ale nlie rozumiem cię — dlatego, że jakiś Ker-Elliot żąda mej ręki? Człowiek, którego prawie nie znam... jakże chwilami jesteś dziwny!... Stanowczo, przesadzasz swoją rozpacz!
— Co mówisz?
— Ależ to nie jest żadne nieszczęście!
— Jakto?
— Jeżeli tylko kochasz mnie tak, jak ja ciebie, to żadne.
— Tereso... to co mówisz...
— Muszę mówić, skoro ty milczysz! Cóżeś odpowiedział panu de Ker-Elliot?... Przecież to pomysł zupełnie śmieszny!...
— Zwrócę się do twego ojca...
— Tyś mu przyrzekł...
— Przyrzekłem... musiałem... nie mogłem odmówić, bo naraziłbym na podejrzenia... i siebie... i przedewszystkiem ciebie...
— Bardzo źle zrobiłeś... trzeba mu było powiedzieć zupełnie otwarcie: Teresa mnie kocha, ja kocham, ją nawzajem i jej ręka jest dla mnie zapewniona. W takich wypadkach najlepiej być zupełnie szczerym!
Hrabia coraz bardziej był zbity z tropu i wprost zaczynał żałować, że się wplątał w taką awanturę. Przejrzał dobrze romantyczny charakter Teresy, lecz nie spodziewał się po niej podobnego przeczulenia.
— Tereso, twoja egzaltacja przeraża minie! Silisz się na spokój, ale ci go brak.
— A zatem... masz zamiar... zwrócić się do... mojego ojca?
— Dałem mu słowo.. inaczej już zrobić nie mogę... Gdybym się cofnął teraz... mógłbym zaszkodzić mocno twej sławie.
— Och, ty jednak nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie... bo ja dla ciebie nie lękałabym się poświęcić sławy... no, ale skoro przyrzekłeś, trzeba dotrzymać słowa... Żądaj mej ręki od ojca dla tego parafjanina, któremu najwyraźniej coś się uroiło... On zakochany we mnie!
— Widzisz Tereso... wszyscy wiedzą o olbrzymim majątku twego ojca...
Bankierówna roześmiała się pogardliwie.
— Ach, więc temu bretończykowi chodzi o mój posag... i gotów ożenić się z córką lichwiarza... stary szlachcic, szuan... No, nie spodziewałam się tego!
— A zatem, będę żądał twojej ręki dla mojego krewnego...
Teresa podniosła głowę; rysy jej przybrały wyraz stanowczości.
— Jeżeli ojciec wspomni mi o tem... odmówię z całą stanowczością... z całą stanowczością powiem mu, że pójdę za mąż tylko za ciebie, za nikogo więcej...
— Niestety Tereso — twój ojciec... człowiek interesu, widząc z jednej strony człowieka bogatego, statecznego, zdolnego do interesów, a drugiej... bankruta, stojącego nad przepaścią... człowieka, który za parę może miesięcy przeniesie się do domu noclegowego....
— Oczywiście, wybierze z pośród was dwóch, twego krewnego... to pewne...
— Tak...
— Lecz ja wybiorę... i wybrałam ciebie i nikt mego wyboru zmienić nie zdoła... Przecież mnie siłą do ślubu z tym baronem nie zmuszą.
— Twój ojciec może rozkazać...
— Będę nieugięta!
— Może cię maltretować... może wywierać ma ciebie presję...
— Już się do tego przyzwyczaiłam!
— Mnie zabroni bywać...
— No, to wtedy... będę musiała wybierać... między... Przyjdę tutaj i powiem ci: Edwardzie, jestem twoja, przybywam do ciebie... uciekaj ze mną... ty jesteś dobry, wspaniałomyślny...
— A gdybym nie pozwolił na to, żebyś moją nędzę dzieliła?...
— Jeżelibyś nie pozwolił?
— Tak.
— Jeżelibyś nie pozwolił... to chyba poto tylko, aby mój zgon widzieć!
Pan de Montal smutno spuścił głowę i nic nie odpowiedział. Coraz bardziej się zastanawiał, Czy nie wplątał się w idjotyczną historję.
— Rozumiem... — ciągnęła Teresa, z przejmującym wyrzutem — wolisz patrzeć na swoje i cudze nieszczęście, niż przyjąć poświęcenie kobiety... która tak gorąco cię kocha i błaga o...
— Tereso, ty nie znasz litości!
— A ty ją znasz?... A więc, skoro serca nasze są złączone... życie moje jest twojem życiem... moje szczęście twojem szczęściem, a twoje mojem... kiedy ty życie sobie odbierzesz, to i ja pójdę za twoim przykładem... jestem gotowa....
Teresa była bliska jakiego ataku.
— To nie są czcze pogróżki... ty mnie znasz... ty wiesz dobrze, jaki mam charakter... W tej chwili bawię u ciebie, chcę być tu i drwię sobie z wstydu i hańby. Pomyśl na podstawie tego, cobym ze sobą uczyniła, gdybyś nikczemnie sobie życie odebrał!
— Nikczemnie, Tereso?...
— Tak, nikczemnie... bo nikczemność jest odebrać sobie życie, ze strachu... przed... przed... majem przywiązaniem i miłością!...
Trudno oddać wyraz, z jakim Teresa wymówiła te ostatnie sława.
Pan de Montal zdołał wreszcie ochłonąć — teraz Teresa należała do niego bezpowrotnie... W najzręczniej symulowanem uniesieniu miłości, zawołał, jakby pokonany ostatniemi sławami swej ukochanej:
— A więc dobrze, Tereso... stanę się godnym twego poświęcenia... będę godnym ciebie, wzniosę się aż do wyżyn, do których tyś się wzniosła, anielska dziewico. Wyrzeknę się wszystkich moich skrupułów... jedno tylko życzenie... jeden cel będę miał przed oczyma; abym połączył się z tobą węzłem nierozerwalnym. Tak, Tereso, przysięgam ci na imię, którego nigdy nadaremnie nie wzywałem, przysięgam ci na świętą pamięć mojej matki, że będę twoim, na wieki!
— A ja! — zawołała Teresa w krańcowem uniesieniu — ja nie znam nic świętszego nad tę moją miłość... zatem na nią przysięgam, że będę twoją, będę twoją na wieki!
I młoda dziewica, z płonącym wzrokiem, z czołem, rozpromienionem radością, wyciągnęła swe ręce ku panu de Montal.
A on wzniósł oczy ku niebu i... z całą bezczelnością wymówił świętokradzkie wyrazy:
— Matko moja, matko moja! Z wysokości Niebios pobłogosław naszemu związkowi! Oto moja przyszła małżonka!
Był to chyba szczyt jego upodlenia — dopełnił go jeszcze szkaradną komedją: oto włożył na palec Teresie pierścionek, mówiąc, wśród głębokiego wzruszenia i rzęsistych łez:
— Tereso... w mojem ubóstwie... tylko jeden klejnot mi pozostał, ale dla mnie nie oceniany, ten oto pierścionek dała mi matka na łożu śmierci — niech zatem ta świętość będzie zakładem naszej czystej miłości!!...
Nie potrzebujemy chyba wyjaśniać czytelnikowi, że był to ten sam pierścionek, który do, niedawna nosiła Julja...
— Ach, jakże mnie kochasz! — zawołała Teresa, — całując pierścionek aktorki i zalewając się łzami. — Edwardzie, Edwardzie, wobec Boga, wobec cieniów twojej matki, przysięgam ci, że zostanę twoją żoną... że wszelkim przeszkodom się oprę!
W tejże chwili w bramie domu rozległ się turkot powozu.
— Mój ojciec! — zawołała Teresa z przestrachem — może już po mnie przyśle?
— Prędzej, prędzej.... zejdź prędzej, Tereso — porwał się pan de Montal. — No, ale cóż ostatecznie zadecydujemy?... Trzeba się spieszyć...
— Że jestem twoją i będę bez względu na cokolwiek — oto moja decyzja.
— A ja jestem twoim, Tereso, twoim na wieki; zostaw mi tylko kilka dni czasu do dokładnego obmyślenia, co właściwie mamy robić... a tymczasem, nie mów nic ojcu.
— We wszystkiem jestem ci posłuszną, Edwardzie, jakbym już była twoją żoną.
Nagle hrabia jakby sobie coś jeszcze przypomniał.
— Ach, Tereso... jutro, jeżeli tylko będziesz mogła, bądź tu o trzeciej znowu... będę na cię specjalnie czekał. Rozmyśliłem się: przypomniałem sobie jedną rzecz i już jutro będę ci mógł wyłożyć moje plany... A więc przyjdziesz napewno, drogi aniele?
— Czy przyjdę Edwardzie?... Teraz mogę już przychodzić bez żadnego wstydu, bez trwogi, bez niepokoju... mam do tego prawo... mówiła młoda dziewica, pokazując panu de Montal pierścionek jego matki, który ucałowała z szacunkiem.
— Aniele, aniele ukochany! — zawołał pan de Montal, padając przed nią na kolana a namiętnie przyciskając jej ręce do ust.
Nagle dziewica schyliła głowę i, dotykając ustami czoła swego ukochanego, wymówiła półszeptem:
— Edwardzie... w imię twojej matki... oto masz pierwszy pocałunek.
I szybko znikła we drzwiach...

Pan de Montal żałował w głębi duszy, że nie może widzieć się z markizem de Beanregard; nigdy przecież nie mógł pochwalić się takim triumfem.

IV.
BUNT.

Nazajutrz po dniu, w którym przysięgłaś że tylko do pana de Montal’a należeć będzie, Teresa, została około drugiej popołudniu wezwania do ojca; zeszła więc do mieszkania rodziców w towarzystwie miss Hubert. Wezwanie to nie było dla niej żadną niespodzianką.
Pani Helvira przebywała w gabinecie męża, co było bardzo rzadkie i zwiastowało, że bankier i jego żona mają do ustalenia b. ważną kwestję. Teresa domyślała, się już o co to chodzi.
Pan Achilles opryskliwie zwrócił uwagę guwernantce, że chce porozmawiać na osobności z Teresą; miss Hubert, wyszła i Teresa została sama z matką i jej mężem. Nastrój od samego początku był tak przykry, tak nieznośnie uroczysty, że przeraził i wstrząsnął nawet Teresą, przyzwyczajoną przecież do okropnej atmosfery domowej państwa Dunoyer.
Gdy już nie było nikogo obcego, pan Dunoyer sprawdził, czy kto nie podsłuchuje, zamknął starannie drzwi gabinetu i rzekł do córki z oburkliwą, sztuczną powagą:
— Chociaż nigdy nie zasłużyłaś niczem ani odwdzięczyłaś się za starania, jakiemi ja i twoja matka cię obsypujemy, jednak damy ci nowy, piękny dowód naszego przywiązania...
— I życzyć-by należało, abyś ten dowód przyjęła niej i z większą wdzięcznością, aniżeli wszystkie dotychczasowe — wtrąciła z cierpkością i ironją pani Helvira.
Bankierowa zauważyła, że już przed tą naradą, przykre wspomnienia jej męża o pochodzeniu Teresy, budzą się z większą, aniżeli zazwyczaj siłą; starała się też ułagodzić surowem, a raczej ordynarnem i pełnem bezmyślnej złośliwości traktowaniem córki; poprostu prowokowała awanturę.
Teresa, oddawna przyzwyczajona do niegrzeczności i złośliwości matki, skłoniła tylko głowę i milczała, jak zwykle, co też właśnie doprowadziło wrzaskliwą panią Helvirę do najwyższej pasji.
— No i mówiłam ci, Achillesie; — rzuciła się teraz — znowu sterczy mierna jak posąg — zawsze to samo! Oto, jak przyjmuje nasze łaski!
— Szczególne doprawdy przyzwyczajenie, Tereso! — zwróciła kię do córki ze złością — masz zwyczaj nigdy nie odpowiadać na czynione ci zarzuty — to jest wyjątkowo nieobyczajne i niegodziwe!
Teresa milczała dalej.
— Czy słyszysz, co mówię?... Ogłuchłaś, czy co? — wrzeszczała pani Helvira coraz głośniej. — Patrzcie ją, nawet nosa nie podniesie!
Teresa wyprostowała się i z jakimś smutkiem, w którym jednak kryła, się prawie pogarda, spojrzała matce w oczy.
— Ho, ho! Do udawania to, jedyna! — awanturowała się pani Dunoyer, siląc się na ironję.
— Zanadto surową jesteś dla mnie, mamusiu — rzekła wreszcie zniecierpliwiona Teresa, bolesnym, przejmującym głosem.
— Co?!... Ona śmie... Ona śmie...
— Uspokój ię, Helviro, uspokój — wtrącił pan Achilles. Wogóle branie Teresy w obronę przed matką sprawiało mu czasami rodzaj przyjemności, jakby tem braniem jej w obronę przejawiał rodzaj wspaniałomyślności. — Gdyby ci chciała ubliżyć — dodał — sama tego będzie żałowała, skoro dowie się, jak świetny los jej szykujemy.
Na te słowa Teresa ledwo pohamowała się od wzdrygnięcia — zrozumiała wszystko...
Są ludzie, do których zaliczali się i państwo Dunoyer, którzy wyświadczają nawet dobrodziejstwa z taką opryskliwością, z taką jakby niechęcią, że wprost zwalniają od obowiązku wdzięczności dla siebie. Dalszy ciąg tej rozmowy pokaże, że cierpki i brutalny początek zgoła nie przeszkadzał temu, że i bankier i jego żona byli pewni, że przystępują do objawienia córce najprzyjemniejszej nowiny. Możliwe nawet, że niedorzeczny wybuch Helviry przypisać należy zazdrości o przyszły los córki: przy całej swej ordynarności i płytkości, żona lichwiarza doskonale odczuwała różnicę, pomiędzy swoim mężem, a konkurentem o rękę Teresy. Pocieszało ją tylko, że znienawidzona dziewczyna opuści wreszcie dom.
A pan Dunoyer ciągnął:
— Tereso, niezadługo kończysz, już lat osiemnaście i czas pomyśleć o twem zamążpójściu.
Młodej dziewczynie serce się ścisnęło; skupiała wszystkie swe siły do walki z nadchodzącą burlą. Pewna była, że w każdym razie nie będzie mowy o panu de Montal.
Bankier dodał.
— Jak mówiłem... czas już wydać się za mąż i właśnie, szczególniejszym trafem, znaleźliśmy świetną partję dla ciebie...
— Tak, niespodziewanie dobrą, wspaniałą — potwierdziła matka.
— Zaraz po zapowiedziach odbędzie się wesele — czy czy jesteś z tego kontenta?
Teresa milczała, jakby piorunem rażona; dziwiła się, że jeszcze nie pada zemdlona.
Tymczasem państwo Dunoyer spodziewali się wybuchu wdzięczności i radości ze strony córki — milczenie jej bardziej ich w pierwszej chwili zdziwiło, niż nawet rozgniewało.
Pierwsza rzuciła się Helvira.
— Spójrz, Achillesie, spójrz — oto nowa próbka wdzięczności tej dziewczyny! Ani słowa, ani uśmiechu — nawet głową kiwnąć nie raczy!... Mówiłam ci odrazu, że to szczęście, na które taka, jak ona zupełnie nie zasługuje. A może też jaśnie panience zachciało się awansować na księżnę... a może też wstydzi się przyznać odrazu, że jest kontenta z małżonka?...
— Ależ mamo, nie mogę być przecież kontenta, czy niekontenta z męża, póki nie wiem, kto właściwie stara się o moją rękę — odpowiedziała Teresa, wlepiając płonący wzrok w matkę.
— Co... póki nie wiem, kto stara się o moją rękę?... — powtórzyła —z przekąsem obrażana Helvira. — Co za bezczelność! Słyszałeś, Achillesie?...
— Zdaje mi się, Tereso, przemówił bankier, pozując na wyrozumiałość — że używasz wyrazów nieco niewłaściwych. Skoro chcemy cię wydać za mąż, to projekt nasz musi być dogodny i dla nas i dla ciebie i nie może być mowy o jakichś zastrzeżeniach.
— Ależ przecież jest konieczne, abym znała osobę mego przyszłego męża i aby ten mąż mi się podobał! — przemówiła Teresa stanowczym głosem.
Państwo Dunoyer osłupieli — spojrzeli po sobie, wzruszając ramionami.
— Ależ to śmiechu godne, ha-ha-ha! — wrzasnęła po chwili pani Helvira — Zapewne zachciało się panience małżeństwa z miłości!
Pan Achilles znowu wystąpił w roli medjatora:
— No, no, uspokój się, Helviro, bądź spokojna... Zobaczysz, Tereso, że upatrzony przez nas kandydat równie będzie odpowiadał twoim pragnieniom i wymaganiom, jak naszym... jest to młody człowiek, bogaty, światły, ze szlachetnego rycerskiego rodu...
— I ido tego baron! — dodała pani Helvira. — Chyba i dla panienki wystarczająca to perspektywa, zostać panią baronową.
— Krótko mówiąc — zakonkludował pan Achilles — mówimy o baronie Ewinie de Ker-Elliot — tym, który tu przed kilkoma dniami gościł na obiedzie... No, teraz to jestem pewny, że nam podziękujesz... Sam majątek pana de Ker-Elliot zasługuje na uwagę: w moich depozytach ma przeszło dwieście tysięcy franków, zaś w swej ojczystej Bretonji wspaniałe dobra i lasy — przytem człowiek to stateczny, oszczędny, nie skąpiec, ani ryzykant, ale umiejący gospodarować... i do interesu ma głowę... Krótko mówiąc, pojutrze wieczorem, przedstawiam ci narzeczonego, a najdalej za miesiąc[83] ślub i wesele.
Teresa nie wiedziała wprost, co ma powiedzieć, bliska była spazmów.
— Ależ pan baron de Ker-Elliot... wcale mnie nie zna... raz mnie widział... zaczęła z wahaniem, łamanym głosem i jąkając się. — Być może że jest to człowiek o wielkich zaletach... ale nie miałam sposobności tych zalet ocenić... przecież prawie z nim nie rozmawiałam... Ależ i on również nie zna mnie, nie zna mojego charakteru... i nie jestem pewna...
— Jakto!... To już zawiele... więc byłabyś aż tak zuchwała... że i mnie śmiesz się sprzeciwiać! — zawołał pan Dunoyer stłumionym głosem, zbliżając się do rzekomej córki. Helvira wprost dusiła się od złości.
— Widzisz, Achillesie, po niej wszystkiego spodziewać się można. Sądzę, że choćby nas miała doprowadzić do śmierci z rozpaczy, nie zawahałaby się ani chwili! Co za zatwardziałość!
— Ależ rodzice chcą zadecydować o losie całego mego życia i nie mogę przyjąć tej decyzji, razem z nakładanemi przez nią obowiązkami, bez zasięgnięcia rady swego serca. Wszak to o mnie chodzi, nie jestem dzieckiem — śmiało odpowiedziała Teresa.
— Czy słyszysz, Achillesie?... Ależ nawet po miej nie sposób było przewidzieć podobnej bezczelności. — krzyczała pani Helvira.
— Ależ, czyś ty oszalała? — próbował całą rzecz obrócić w żart bankier — czy ty sobie na serjo wyobrażasz, że ja z powodu twego jakiegoś kaprysu, nie wydam cię zamąż i to tak, jak mi się wydaje najlepiej!...
— Ach, przecież to rzeczywiście wziąć się, za boki można — dodała pani Helvira. — Nie chcieć być baronową, mieć kilkadziesiąt tysięcy dochodu rocznie? Cóż ty sobie myślisz może, że baron to zamało; chcesz czekać na oświadczyny jakiego księcia... czekaj sobie... Też dama! Myślałby kto, że to córka samego Jowisza!
Delikatna ta i bardzo przyzwoita uwaga wyraźnie miała związek z pochodzeniem Teresy, to też pan Achilles aż powieki zmrużył ze złości i wiecznego oburzenia.
Pani Helvira poczynała już, jak zwykle po niewczasie, żałować niefortunnego konceptu, na szczęście jednak dla niej, cały gniew pana Achillesa skrupił się na córce. Pieniąc się, prawie nieprzytomny od złości, ryknął na Teresę:
— To ty ze mną chcesz zadzierać, panienko!? Dobrze, dobrze... zobaczymy... Nie wiesz tylko z kim będziesz miała do czynienia, boś mnie jeszcze nie widziała w prawdziwym gniewie... Patrz na mnie... patrz mi w oczy!... — zakończył z jeszcze większą gwałtownością chwytając ją z całej siły za rękę i zmuszając, aby patrzyła mu prosto w rozwścieczoną twarz.
Tak, w gniewie człowiek ten był straszny. Pani Helvira, uradowana jego stanem, poczęła mu jeszcze pomagać w dręczeniu córki, której nienawidziła straszliwiej niż on.
— Bądź spokojny, Achillesie! — krzyknęła — musimy z nią dojść do ładu — niechże raz powie — czy zgadza się na tę partję, czy nie... a jeżeli nie, to dlaczego? Taką partję odrzucać... to niesłychane!... Taki zaszczyt dla nas!... No, zobaczymy, zobaczymy! A teraz, niech wraca do swego pokoju i czeka tam na pana de Ker-Elliot... a jeśliby się ośmieliła źle go przyjąć... źle z nią będzie!...
— Ależ nie, to niemożliwe — uspokoił się nieco pan Achilles — ona nie ośmieliłaby się nam sprzeciwiać... zresztą co za powody? Poprostu, Helviro, to zwykła złośliwość, chce, żebyśmy ją prosili. No, ale zobaczymy, czy się ośmieli stroić sobie jakieś żarty ze mną... no, gadaj — czy będziesz się ze mną kłóciła?
— Powtarzam — rzekła Teresa z niewidzianą w niej nigdy dotąd stanowczością — powtarzam raz jeszcze, że nie mogę przyrzekać swojej ręki człowiekowi, którego nie znam i który mnie nie zna... i uprzedzam, że jakikolwiek ucisk na mnie, choćby najbrutalniejszy, nietylko nie zmieni mego postanowienia, ale uczyni je niewzruszonem!
— Doprawdy?... Więc ty... sądzisz... że ja... nie mam na to sposobu?... z trudem wykrztusił pan Dunoyer. — Czyż ty myślisz, że ja tak łatwo wypuszczę z ręki sposobność pozbycia się ciebie z domu... skoro mi się nastręcza?...
Przy calem swem wrodzonem grubijaństwie i nieludzkości, nawet pan Achilles pożałował i zawstydził się tych słów okrutnych, tak bolesny wyraz ujrzał na twarzy Teresy.
Zato pani Helvira miała duszę nikczemniejszą, niż mąż. Ostatnie jego słowa podnieciły ją tylko i wrzasnęła, zupełnie się już nie krępując:
— Tak, Achilles ma zupełną rację... chodzi nam poprostu o pozbycie się ciebie z domu — nic więcej. To będzie dla nas prawdziwe szczęście, skoro się uwolnimy od ciągłego widoku takiej szelmy!

owe to grubijaństwo dotknęło Teresę do żywego; zdołała się jednak pohamować: nagle ujrzała swą sytuację w nowem świetle: przecież, skoro rodzicom chodzi tylko o pozbycie się jej z domu, to czy nie wszystko jedno, komu ją powierzą? Ostrożnie, aby nie wywołać najlżejszego podejrzenia, że serce jej już jest zajęte, spytała:
— Mój Boże, skoro rodzicom chodzi już tylko o pozbycie się mnie, to cóż im na tem zależy, czy poślubię tego barona de Ker-Elliot, czy kogo pierwszego lepszego?
— Mylisz się, bo właśnie bardzo mi na tem zależy — odpowiedział bankier. — Skoro już wszystko chcesz wiedzieć to mogę ci powiedzieć, że chodzi, mi nietylko o pozbycie się ciebie z domu, ale i o interes pieniężny. Pan de Ker-Elliot jest jednym z najsolidniejszych moich klijentów, ma u mnie ogromny depozyt, teraz zaś stanie się, jako twój mąż, moim wspólnikiem w pewnym przedsiębiorstwie, bardzo rentownem. Zrozumiałaś teraz?
— Jakże jesteś dobry, że w ogóle opowiadasz jej o podobnych szczegółach! — przerwała mężowi pani Helvira. — Nie wyobrażasz sobie przecież, żebyśmy byli obowiązani składać jej jakieś sprawozdania z naszych projektów i działań?
— Oczywiście, że nie; chcę ją jednak przekonać, że małżeństwo tę, nietylko jest dla niej samej barzo korzystne, ale jest koniecznością, jest ściśle związane z moim interesem — niechże raz wie, że nie mogę liczyć się z jej fochami z kaprysami, tam, gdzie w grę wchodzą moje sprawy finansowe. Czego się podjąłem, muszę doprowadzić do skutku.
— Ach, a zatem, mój ojcze, sprzedajesz mnie poprostu? A więc poświęcasz mnie jakimś swoim wyrachowaniom pieniężnym?! — wykrzyknęła Teresa z głęboką wzgardą i odrazą. — I sądzisz, że będę mogła, już nie kochać, ale choćby szanować człowieka, który zaślubienie mnie traktuje jak pierwszy lepszy geszeft, a mego ojca, jako zwykłego handlarza?
Pani Dunoyer aż zsiniał ze wściekłości; żona jego porwała się w osłupieniu; przez chwilę zdawało się, że się rzucą na zuchwałą dziewczynę.
— Precz stąd, niegodziwa — zaryczał wreszcie pan Achilles. — Precz! Ale wiedz, że pojutrze pan de Ker-Eliot przybędzie tutaj, dla oficjalnych zaręczyn z tobą — do tej chwili nie wolno ci się wydalać ze swego, pokoju... ale wtedy poślę po ciebie, i... zobaczymy wtedy, kto z nas dwojga... zwycięży!...
Teresa w pierwszej chwili wyciągnęła błagalnie ręce ku rodzicom i ze łzami w oczach chciała ich prosić o zmianę postanowienia... lecz na twarzy lichwiarza malowało się takie upodlenie, że wstydziła się poniżać przed tymi ludźmi. Nigdy zbytnio nie szanowała swych rodziców, teraz atoli uczuła, że ją nic z tą parą niegodziwców nie łączy; więc też podniosła się i z dumnie podniesionem czołem, z pogardliwem i wyniosłem spojrzeniem, odpowiedziała:
— A więc walka! Niech się stanie! Bóg nie może sprzyjać tym, którzy frymarczą swemi dziećmi, dla których małżeństwo jest handlem!
Pani Helvira aż się skurczyła — poprostu zlękła się tak, że nie ośmieliła się zacząć znowu wrzasku; nawet nie odpowiedziała córce.
— Acha... co za zuchwalstwo... co za pycha... co za pogarda... och!!.... — szeptała cicho. — Zawsze była bezczelna... ale nigdy jeszcze nie patrzyła tak groźnie... ach!... tak, przypomina mi teraz... Człowieka... Człowieka, którego najstraszliwiej całe życie nienawidzę, a którego...
Przy całem swem upodleniu i nienawiści do córki uczuła nagle jakby dumę... jakby dalekie niejasne wspomnienie minionego...
Bankier miotał się, jak opętany, chociaż i on zadrżał pod spojrzeniem dziewczyny.
— Chcesz walki?!... — hałasował. — Dobrze... ale strzeż się, bo mogę cię w tej walce zdruzgotać, zdeptać!... Nie wiesz jeszcze, z kim masz do czynienia!
— Już wiem... i dlatego mówię ci prosto w oczy: możesz mnie zdeptać, ale nigdy mnie nie nagniesz do swej woli! — odpowiedziała Teresa, spokojnie odwróciła się i ruszyła ku drzwiom.
Tego już było za wiele; bankier omal nie porwał się na nią z pięściami.
— Nieszczęsna! — zaryczał, siny od gniewu. — Czy wiesz, czem ty właściwie jesteś... czy wiesz, że jedno moje słowo... że mogę cię w tej chwili...
— Achillesie, Achillesie, oszczędź minie przynajmniej! Widziałeś przecież, że jestem jednej myśli z tobą! — zawołała błagalnie pani Helvira, blada z przestrachu, widząc, że mąż przypomniał sobie o cudzołożnem pochodzeniu Teresy. Jednakże, na okrzyk żony, uspokoił się trochę.

Nieszczęsna dziewica była w takiej boleści i rozpaczy, że nie dosłyszała ostatnich słów pana Dunoyer, ani nie zwróciła uwagi na uspokojenie go przez żonę; wybiegła z buduaru matki i powróciła do siebie, aby bez świadków oddać się łzom i rozpaczy, tudzież conajrychlej zawiadomić o wszystkiem swego ukochanego.

V.
WYZNANIE..

Wprowadzimy teraz czytelnika z powrotem do skromnego numeru hotelowego, zajmowanego przez pana de Ker-Elliot w dniu, w którym miał być uroczyście przedstawiony przyszłej swej żonie. Rozmowa Teresy z rodzicami, jaką właśnie przytoczyliśmy, odbyła się wieczorem na dwa dni przed tą prezentacją.
Wielkie wybuchy radości, jad< i wybuchy głębokiej rozpaczy, zostawiają po sobie gorączkowy niepokój, jakby strach i nieustanne wyruszenie.
Ewin miał ujrzeć Teresę o ósmej wieczorem. W ciągu całego dnia wielokrotnie wychodził z domu bez celu; powracał i znowu wychodził. Rysy jego, zmienione gwałtownem wyruszeniem, jaśniały radością; to chodził szybkim krokiem, to nagle się zatrzymywał. Dla służby hotelowej, jak wogóle dla ludzi niższego stanu, zawsze był hojny i łaskawy, dziś jednak tak rozrzucał pieniądze, że w końcu portjerzy zaczęli między sobą szeptać, że jaśnie wielmożny pan baron musi chyba się żenić.
— Ach, jakże czas się wlecze... dopiero czwarta! — gorączkowo mówił Ewin. — Och... jakże nawet oczekiwanie szczęścia może być męczące! To prawie graniczy z boleścią... tak... czasami godziny smutku prędzej przebiegają! Teresa zwróciła na mnie uwagę... przyjmie oświadczyny!... Widocznie przeczuła moje cierpienia i te cierpienia wzruszyły ją....a ojciec zezwala na wszystko... ledwo mnie ujrzał, już sam uplanował to małżeństwo... i ona będzie moją! Ach, teraz poczciwy ksiądz de Keronëllen nie będzie wyrzucał mi niedorzecznych marzeń, ani prawił o mym braku równowagi umysłowej. Gdybym nie marzył... gdybym nie wywoływał tego uroczego widziadła, byłbym zapewne ożenił się z jakąś pospolitą dziedziczką, a teraz... mam zaślubić ją... tak piękną... tyloma przymiotami obdarzoną!... Doprawdy, to chyba cud jakiś! Czyż nie można uwierzyć, że jakaś dobroczynna wieszczka znajduje przyjemność w urzeczywistnieniu marzeń ludzi!
— Więc Teresa będzie moją! Wprowadzę ją do zaimku mych ojcowi, będę, z nią przebiegał nasze pola, lasy, łąki i skały! Ach, będę siedział z nią tam, gdzie nieraz płakałem samotny, gdzie przyzywałem ją i kochałem, nigdy jej nie widząc... Ona... mój sen prawdziwy... ona pojmie niesamowitość tej namiętności, skoro jej pokażę ten portret, który mnie natchnął miłością... kiedy moi wierni, służący będą z płaczem całowali jej ręce... jakie szczęście., ileż szczęścia!...
— Och, tak... wiem, że Teresa.głęboko odczuwa piękno natury... jej ojciec mówił mi przecież o tem... a więc moje przeczucia w niczem mnie nie omyliły!... Och, jakież to szczęście... siedzieć zimę przy kominie, gdy wiatr będzie huczał na dworze, a burza srożyła się nad skałami wybrzeża... jakże przyjemnie, będzie brzmiał jej głos melodyjny, który już teraz wciąż dźwięczy w mem sercu... Och, jakże ona pokocha to życie szczęśliwe i samotne!... Przecież ojciec jej mówił mi, że ona zawsze marzyła o Bretanji.
Znowu gorączkowo spojrzał na zegarek — pomyślał, że się spóźnia, więc wyszedł sprawdzić na zegarze hotelowym; ponieważ i tam było jeszcze zawcześnie, poszedł sprawdzić na ulicę, wreszcie powrócił do swego pokoju i dalej chodził z kąta w kąt.
— Nie wiem,(dlaczego... ale ma jej melancholijnej twarzy wyryta jest namiętność... choć spokojna... Zdaje się, że, jak i ja zrodzona jest do samotności. A ileż ona będzie robiła dobrego! Jakże nasi rybacy, nasi czynszownicy, słudzy, ubodzy, będą ją błogosławili!... Ale — uśmiechnął się baron — co za głupią minę będzie miał ten prorok od siedmiu boleści... Mon-Nader! Zaklinał się, że mnie w listopadzie djabli wezmą, a okazało się, że w listopadzie pojąłem anioła za żonę... nie mnie, ale całą jego wieszczą sławę djabli wezmą... Ale... szczególniejsza rzecz: wydaje mi się, że po raz pierwszy spotkawszy się z nią, nie będę wcale zmieszamy, że, rozmawiając z nią, będę jakby kontynuował rozmowę, którą z nią miałem przed kilku miesiącami! Nie chciałem mówić ojcu o wszystkich romantycznych okolicznościach, jakie obudziły we mnie tę miłość — bo człowiek mądry i dobry, ale możeby tego nie zrozumiał — lecz ona, ona je pojmie odrazu!... Jakże wtedy łatwo się wytłumaczy sympatja, jaką w niej odrazu wzbudziłem!... Niekiedy wydaje mi się, że ona stale była ze mną w jakimś tajemnym związku, że kiedy mówiłem do niej w Bretonji, to ona mnie słyszała... No, to już warjacki pomysł! — uśmiechnął się znowu, wzruszając ramionami — bredzę jak szaleniec!... Ach... jakże czas się wlecze... no, już wieczór zapada...
Znowu wybiegł, zobaczyć godzinę i znowu wrócił bez rezultatu.
— Och, godziny, godziny!... Możebym już wyszedł... nie, na co to by się przydało? Znowu bym wrócił... niepotrzebnie bym chodził i denerwował się jeszcze więcej... Wola Boga wyraźnie się przejawiła w tem małżeństwie... och, dobroci nieskończona! Nieprzeniknione zamiary, dzieło, tajemnie dokonane!... Początkowo myśli moje płyną błędnie, niepewnie... następnie znajduję ten portret który mym myślom nadaje postać... potem ksiądz de Keronëllen podsuwa mi myśl wyjazdu do Paryża, po to właśnie, abym o tym portrecie zapomniał... aż tu natrafiam na uroczą dzieweczkę... tak do tego portretu podobną... a wkońcu zaślubiam anioła! Ach, jakże cudowny zbieg wypadków!... Kobieta, z twarzy podobna do Teresy, wniosła w dom mej rodziny przed wiekiem nieszczęście... Teresa, przeciwnie, otrze łzy tylu nieszczęśliwym, a ja będę ją błogosławił!... Być może, że nasz dziad, z góry za nas odpokutował... może szczęście, jakie mnie czeka, to nagroda za jakiś szlachetny czyn przed wiekami, to wynagrodzenie za jakieś cierpienia bez winy mych przodków!... Chyba tak, bo ja sam czemże na podobne szczęście zasłużyłem?... A może Teresa przychodzi, aby się odpłacić, zadośćuczynić, zmazać krzywdy, uczynione naszej rodzinie przez jakąś kobietę, do innej podobną.
Wreszcie zaszło słońce.
Nagle zapukano do drzwi. Wszedł jeden z garsonów hotelowych i rzekł do pana Ewina.
— Jaśnie wielmożny panie baronie, jakaś kobieta chce pana widzieć!
— Mnie? — zdziwił się Ewin.
— Tak, jaśnie wielmożny panie. Pyta wyraźnie o pana barona de Ker-Elliot. Wygląda na jakąś pokojówkę wielkiej damy.
— Proś, niech wejdzie.
Garson wybiegł i po chwili weszła kobieta w czarnym kapeluszu i czarnej salopie; głęboko skłoniła się przed Ewinem; z wyglądu była to rzeczywiście typowa subretka.
— Czego pani sobie życzy? — spytał Ewin; zdawało mu się, że już ją gdzieś widział.

— Przychodzę do pana z bardzo ważnem poleceniem... bardzo ważnem... — szepnęła cicho i podała baronowi następujący bilecik:
Panie Baronie de Ker-Elliot!
W imię honoru i uczciwości Pana, w których pokładam ufność najpewniejszą, racz pan udać się za osobą, która odda ci ten bilecik; nie pytaj o nic i podążaj tam, gdzie ona cię poprowadzą.
Teresa Dunoyer.

Baron spojrzał z osłupieniem na kobietę i rzekł z żywością.
— Prowadź minie, pani, idę za tobą.
Była to panna Rozalja, pokojówka Teresy — pisaliśmy już, że dziewczyna ta była przekupiona przez de Montal‘a.
Ewin wyszedł z tajemniczą przewodniczką; przed bramą hotelową dziewczyna kazała mu iść za sobą; na rogu ulicy czekał już na nich fiakier.
Ewin siadł do powozu obok panny Rozalji. Tknęło go jakieś nieokreślone przeczucie... ten szczególny krok panny Teresy zmieszał go i zaniepokoił; pogrążył się w smutnej zadumie i znowu począł konać w nieznośnych cierpieniach.
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo jadą i przez jakie ulice; wreszcie powóz zatrzymał się; baron poznał dom pana Dunoyer. Było już zupełnie ciemno; panna Rozalja kazała zatrzymać powóz i szepnęła baronowi:
— Niech jaśnie pan nie wchodzi na wielkie schody, a podąża za mną...
Portjer stał właśnie przed bramą, lecz widząc pokojówkę panny Dunoyer, nie zwrócił żadnej uwagi na towarzyszącego jej mężczyznę; wiedział zresztą, że panna Rozalja ma dużo wielbicieli. Ewin spokojnie obszedł fasadę domu.
Idąc wciąż za dziewczyną, dostał się przez schody, przeznaczone dla służby, do apartamentu, na którego drzwiach widniał bilet wizytowy jakiegoś Bernard‘a — był to apartament, wynajęty przez pana de Montal. Było około szóstej. Panna Rozalja ostrożnie otworzyła drzwi i szepnęła:
— Jaśnie wielmożny panie baronie — panienka czeka tam na pana.
Gdy Ewin wszedł do ciemnej komnaty, zamknęła za nijm drzwi i zniknęła.
Pan de Ker-Elliot spostrzegł odrazu, że w sąsiednim pokoju pali się światło; uchylił jego drzwi i ujrzał... pannę de Dunoyer.
Teresa była blada; oczy jej płonęły gorączkowym ogniem, stała oparta o komin; wyraz jej twarzy ściął Ewinowi krew w żyłach.
W czasie pierwszego zetknięcia się z Teresą, gdy dostrzegł jej podobieństwo z damą z portretu, z Treff-Hartlog, penkun-ger‘owi podobieństwo to wydało się raczej, że tak powiemy, materjalnem, niż moralnem; fizjonomja Teresy wydała mu się łagodną i melancholijną. Teraz tymczasem, groźny, dumny wyraz jej twarzy, odrazu przypomniał mu rysy złego ducha jego dziada, o równie mroźnem, srogiem i złośliwem spojrzeniu; zabobonne jego obawy zbudziły się nagle na mowo, połączone z innemi uczuciami, poprostu sparaliżowały mu umysł.
Wpatrywał się w Teresę wzrokiem obłąkanym, trwożnym.
Po kilku minutach przygnębiającego milczenia, Teresa pierwsza przerwała ciszę gniewnym głosem:
— Czy pan wiesz, gdzie jesteś?
— Sądzę, że w mieszkaniu, które pani wraz z siostrą zajmuje...
Teresa uśmiechnęła się gorzko.
— Jesteś pan u pana de Montal.
— Co?... U pana de Montal?... Doprawdy, nie rozumiem.
Twarz Teresy stała się bardziej jeszcze ponurą, pogardliwą.
— Powtarzam panu... panu, który chciał... kupić mnie od mego ojca... że jesteś teraz u pana de Montal.
— Pani...
— Może pan zrozumie wreszcie, że z tego targu nic nie wyjdzie. I pan de Montal tu był... przed niecałą godziną.
— Ależ pan de Montal tutaj nie mieszka! — wykrzyknął Ewin.
— Och, jakże trudno coś panu wytłumaczyć... co za głowa!... Przecież pan de Montal oddawna wynajął te trzy pokoje i przepędza tu dni — całe... i ja, kiedy mogę, podzielam jego samotność... krótko mówiąc, pan de Montal jest moim kochankiem... czy jeszcze masz pan zamiar dobijać się o maję rękę?...
Ewin wydał długi jęk i zakrył twarz rękoma.
— Teraz — mówiła Teresa ze wzgardą — odsłoniłam ci, mój panie moją tajemnicę... skoro moi rodzice powrócą za godzinę... możesz im powiedzieć, szanowny panie, o wszystkiem....zezwalam ci.
— Och, Boże, Boże!... — szepnął Ewin w niewysłowionej rozpaczy.
— Żeby pana zmusić do wyrzeczenia się bezsensownego zamiaru poślubienia mnie, nie miałam odwagi odwoływać się do twego charakteru... Powiem tylko, że, jeśli, mimo tego wyznania, będziesz mnie prześladował, przysięgam przed Bogiem... i już przysięgłam, że sto razy umrę, zanim zgodzę się ma to małżeństwo... powinieneś pan już zorjentować się w moim charakterze i wiedzieć, do czego jestem zdolna.
— I pani pisała?...
— Napisałam do pana, aby panu powiedzieć, że nie będę niczyją... poza panem de Montal; lękam się tylko, Czy to będzie dostateczne do skłonienia ciebie do wyrzeczenia się myśli o mnie... Mój ojciec jest bogaty... i to zapewne leży u podstaw tej nagłej miłości...
— Więc pani tak o mnie sądzi?... Och, Boże, Boże! — rozpaczał Ewin.
— Czy ja tak sądzę? — zawołała Teresa z obrzydzeniem. — Alboż postępowałeś pan choć chwilę, jak człowiekowi uczciwemu i szczeremu przystało? Nie dbając zgoła o moją zgodę, nie znając mnie, nie kochając, boś mnie przecież zaledwie w przelocie widział, podbechtałeś pan chciwość mojego ojca i skłoniłeś go aby mnie zmusił do tego małżeństwa — ze strony bowiem ojca była to nie propozycja, ale wyraźny, kategoryczny rozkaz, połączony z groźbami i obelgami. I pan jesteś sprawcą, albo conajmniej współwinowajcą moich cierpień, i dlatego pana nienawidzę!
— Jak ją zwiedziono... mój Boże... jak ją zwiedziono?..
— Zadziwia pana, że panu daję odkosza? Czyż nie powinnam być w siódmem niebie, że podzielę pański majątek, zdwojony jeszcze mojem wianem?... Bo zapewne spodziewasz się, że zaślubiając bankierównę i oddając cały swój kapitał w administrację jej ojca, będziesz pławił się w złocie? Rachuby twoje są słuszne... tylko o jednem zapomniałeś!
— Biada mi, biada... nieszczęście mnie ściga! — mówił Ewin, bliski obłąkania. — Opatrzność jeszcze nie jest nasycona losem mego dziada... i moje przeznaczenie spełnić się musi... Och, jakże się zawiodłem!
— Przykro ci, panie, żem twe zamiary przejrzała?... Ale czuć przykrość, to nie dosyć... to wstyd i hańbę ci przynosi! Podły wobec kobiety, którą potraktowałeś, jak towar... przeniewierstwo popełniłeś wobec przyjaciela... nie dotrzymałeś mu wiary!... Tak, to zamiast, jak przyrzekałeś, czekać na wynik starań pana de Montal, podstępnie poszedłeś dobijać targu o moją rękę!
— Ja?... ja?... — zawołał Ewin, zdumiony tem oskarżeniem.
Teresa roześmiała się pogardliwie.
— A czy pan wiesz, jakiego człowieka zdradziłeś? — zawołała z uniesieniem. — Czy wiesz, do jakiego stoipnia posunął pan de Monital swą uczciwość! On mnie kocha, kocha namiętnie... i wie o mojej wzajemności... i chociaż wieleby go kosztowało, aby nie zdradzić wiary przyjaciela, poszedł do mego ojca, w chwili, gdyś pan łamał swoje słowo. I czy pan możesz liczyć na serce, które bije dla takiego człowieka? Mój panie, jesteś albo fenomenalnie próżny, albo fenomenalnym głupcem.
Gniew i uniesienie Teresy dadzą się w pewnej mierze usprawiedliwić. Złudzona przez pana de Montal, lękała się wciąż, aby nie popełnił samobójstwa, następnie, miłość jej była zagrożona; wreszcie zaś, pan de Montal usposobił ją niekorzystnie dla swego rywala, gorące zaś pochwały ojca przedstawiły jej młodego barona w jaknajgorszem świetle. Teresa nigdy zbytnio nie szanowała rodziców, teraz zaś każdy człowiek, cieszący się sympatją tego lichwiarza, stawał się dla innej pogardy godnym.
Ewin spadł z takich wyżyn uniesienia i zachwytu, że nie miał siły bronić się i usprawiedliwiać; zresztą z gorzkich wyrzutów Teresy część tylko dosięgała jego świadomości. Pogrzebany w gruzach swych nadziei i marzeń, stracił prawie przytomność i zaledwie widział i słyszał, co się dokoła niego dzieje. Jedyną myślą jaka nasuwała się jego skołatanemu umysłowi, było: być posłusznym woli Teresy i zerwać wszelkie stosunki z panem Dunoyer.
W udręczeniu usiadł, oparł czoło na dłoni i siedział, niezdolny do wymówienia słowa choćby.
Teresa spoglądała nań pogardliwie, ale zarazem w spojrzeniu jej malował się rosnący niepokój. Osłupienie barona przypisywała wstydowi, albo wyrzutom sumienia.
Powoli młoda dziewica poczynała u czuwać, że energja jej słabnie... zaniepokoiło ją, że tak się szczyciła ze swej niesławy wobec człowieka, nieznajomego przecież. Po gorączkowem wysileniu przeżywała pewien rodzaj upokorzenia poprostu.
Przewlekające się milczenie Ewina poczęło trwożyć Teresę. Pomyślała, że przecież człowieka tego obraziła i nagle zlękła się — wychowana wśród ludzi mściwych i przewrotnych, drżała przed zemstą człowieka, którego najlepiej charakteryzowało to, że się cieszył takiem zaufaniem pana Achillesa Duuoyer! Cóż on mógł uczynić?
Wreszcie pen-kan-ger podniósł głowę; męska, wyrazista jego twarz sprawiała wrażenie przygnębiające: na tle czarnej brody i włosów, bladość jego bardziej jeszcze rzuciła się w oczy; podniósł się z załzawionemi oczyma, zbliżył się do Teresy, delikatnie ujął ją za rękę i, patrząc przez chwilę w milczeniu w twarz młodej dziewczyny, począł mówić głosem stłumionym:
— Tak, teraz poznaję ten sam wzgardliwy uśmiech... to groźne spojrzenie... Mor-Nader ma słuszność, kwiat grobowy kwitnie w czarnym miesiącu... I ja zobaczyłem ją w czarnym miesiącu... Nieszczęście... nieszczęście!.. Moje przeznaczenie się spełni... ale i twoje także, młoda dziewica... jak los tamtej się spełnił, choć mego dziada zgubiło... jakże to smutne, bardzo smutne...
Na te wyrazy, które Ewin wymówił łagodnie i z boleścią, gniew i pogarda Teresy ustąpiły miejsca osobliwemu uczuciu. Było to zjawisko psychologiczne, trudne do wytłumaczenia: przez chwilę zdawało się jej, że to właśnie ten mężczyzna, który stał przy niej i tak słodko na nią spoglądał, był ową istotą idealną, którą kochała, o której marzyła, a której pan de Montal był tylko potworną imitacją, Straszydłem w masce Renego.
Jakieś niebiańskie światło rozjaśniło na chwilę umysł Teresy i dało jej poznać prawdę. W czasie tego uroczego zachwycenia, szybkiego jak błyskawica; przez chwilę mignęły jej w świadomości obrazy jej samej i Ewina, jaśniejące szczęściem i pogodą; trzymała rękę Ewina, czuła, jak drży i mimowoli ściskała ją równie dłużącą ręką.
Lecz po chwili uczuła, jak stacza się w jakiś mrok...
Potem wydało się jej, że wstaje z jakiegoś dziwacznego snu...
Znowu ujrzała przed sobą jakiegoś pospolitego jegomościa, chciwego i prostackiego bretońskiego szlagona, którego wprowadziła w kłopot jej duma, i pogarda i który bełkocze jakieś nędzne i bezmyślne usprawiedliwienie.
Cóż mamy sądzić o tym dziwnym, przelotnym stanie Teresy?
Cóż nie było to jednem z tych natchnień przelotnych, które budzą się pod wpływem nieświadomej sympatji wzajemnej, jedno z tych świateł niebiańskich, które rozjaśniają ciemności, w których ukryte są oba serca, dla siebie stworzone, ten okrzyk, rozdzierający duszę na widok prawdziwego szczęścia, które się pokaże na chwilę i znika na zawsze, bo tak chce przeznaczenie...
I jeszcze jedna rzecz szczególna: w pamięci Teresy nic się nie zachowało z tej błogiej chwili — ocknąwszy się i uczuwszy rękę Ewina w swojej, odepchnęła ją gwałtownie i zarumieniła się ze zdwojonego gniewu.
I pen-kan-ger w tejże chwili przeżywał zachwycenie wzrok jego nie opuszczał wzroku Teresy... i on doznał uczucia niebiańskiego szczęścia, nie dlatego, że sam widok Teresy sprawiał mu rozkosz niewysłowioną, ale że i ona darzyła jego uczucia wzajemnością.
Lecz wszystko przeminęło.
I Ewin obudził się jak ze snu, na poruszenie Teresy, odpychającej z brutalną wzgardą jego rękę.
Powróciwszy do przytomności, z podwójną siłą uświadomił sobie, w jak nieznośnej sytuacji się znalazł. Postanowił jaknajśpieszniej skończyć męczącą scenę.
Cichym, łagodnym i spokojnym głosem do panny Dunoyer:
— Czy zastanę ojca pani?
— Nie, mój panie — powróci razem, z moją matką dopiero na wpół do siódmej — pan zaś jest proszony na ósmą. — Zapewne chcesz im donieść, że kocham pana de Montal, że już jestem jego kochanką i że tylko do niego chcę należeć. Pozostawiam panu wolną rękę — ja jestem gotowa na wszystko.
Oburzenie i wzgarda Teresy zdawały się wzmódz jeszcze po chwili, w której uległa jakiemuś mimowolnemu rozczuleniu.
— Idź pan, idź, ja się niczego nie lękam — mówiła. Żadne nieszczęście mnie dosięgnąć nie zdoła. Skoro pan de Montal mnie kocha, żadna siła nie zdoła mnie zmusić, abym za kogoś innego... za ciebie... ciebie, sprawcę mych cierpień.... Gdyby nie twoje żądanie, mój panie, gdyby nie targi z mym ojcem, ojciec nie odmówiłby hrabiemu mojej ręki — przecież jemu chodzi tylko o pozbycie się mnie z domu — ale tyś olśnił go perspektywą zostania wspólnikiem bogatego szlachcica. Biada, biada tobie — bo nigdy mnie nie kochałeś i unieszczęśliwiłeś mnie tylko dla nasycenia twej podlej chciwości! Ale już nie licz...
I Teresa rozpłakała się.
Pan de Ker-Elliot odczuwał wprost dziką rozkosz na widok jak Teresa straszliwie się pomyliła. Niekiedy boleść dochodziła do takiego natężenia, że człowiek poczyna się nią delektować i nie chce przed nią uchodzić.
Kilkakrotnie pan de Ker-Elliot chciał zapytać Teresy, czy pan de Montal mówił jej o tajemniczym portrecie i o romantycznych okolicznościach, jakie obudziły w nim tę miłość; jednakże, na widok stanu młodej dziewicy, nie zdobył się na zadanie tego pytania... Pocóż wogóle miał jeszcze co mówić — panna Dunoyer urągałaby jedynie na widok jego cierpień i, jeżeli nawet nie parsknęłaby mu na tę historję śmiechem w oczy, to zapewne uczucia jej do pana de Montal nie osłabłyby ani na chwilę.
Ewin zanadto przytem był dumny, aby otwierać swe serce w podobnych okolicznościach. Przytem, siły jego były już wyczerpane.
Wyszedł, zataczając się, jak pijany.
Wolnym krokiem powrócił do siebie; opanował go jakiś dziwny, przerażający spokój; wydawało się, że straszliwa katastrofa nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.
Zaraz po przyjściu, napisał do pana Dunoyer, że nieprzewidziane okoliczności zmuszają go do natychmiastowego wyjazdu i do wyrzeczenia się ręki Teresy.
Chciał ten list posłać przez garsona, lecz, po chwili namysłu, wrzucił go do skrzynki pocztowej; pomyślał, że możeby bankier, odczytawszy tę wiadomość, przybiegłby pośpiesznie do hotelu.
Po wyekspedjowaniu tego listu, pan de Ker-Elliot zapadł w głęboką, przygniatającą zadumę. Jak przez cały ten dzień zapowiadający się tak słonecznie, a zakończony potwornem zdruzgotaniem wszystkich jego marzeń, mówił sam do siebie:
— Ach... niedawno omal mię nie doprowadziła do obłędu miłość do idealnej istoty... o której sam byłem przekonany, że istnieje tylko w mojej wyobraźni... Teraz wiem, że ta istota żyje, widziałem ją i mogła do mnie należeć, ale będzie cudzą... Tak, Teresa kocha jego, a mnie tak nienawidzi, że z dumą mi wyznała, że już nie jest dziewicą... Niepodobna, by miłość i nienawiść osiągnęły takie natężenie.... A przecież kochałem ją... i kocham jeszcze... i, gdyby jutro umarła, kochałbym dalej... Teraz wszystkie moje urojenia, zabobonne trwogi, obstąpią mnie ze zdwojoną siłą... Tak, przeczucie mnie nie myli... w przyszłym czarnym miesiącu chyba oszaleję, albo pozbawię się życia... Nie, Mor-Nader niezawsze bredzi od rzeczy...

Nazajutrz Ewin de Ker-Elliot wyruszył do dalekiej Bretonji.

VI.
KATASTROFA.

W chwili, gdy zrozpaczona Teresa zdecydowała się wezwać tajemnie Ewina de Ker-Elliot i wyznać mu swą miłość do pana de Montal los tej nieszczęśliwej był już przesądzony... już trzeci dzień była kochanką hrabiego..
Wieczorem po owej okropnej rozmowie z rodzicami, zamknęła się w swem mieszkaniu. Dnia tego, państwo Dunoyer, aby ukarać ją jeszcze surowiej, swoim zwyczajem wybrali się z Klementyną i miss Hubert do jakiegoś teatrzyku. Teresa na to tylko czekała: nie zwlekając, pobiegła do apartamentu hrabiego, który tego dnia oczekiwał na nią wyjątkowo długo.
Łatwo domyśleć się, co nastąpiło: nadużywając zaufania, bojaźni, rozpaczy, uniesienia i zaślepionej miłości nieszczęśliwej dziewicy... uwiódł ją z całą łatwością.
Gdyby źródłem postępowania tego nikczemnika nie była najpodlejsza chciwość, możnaby je usprawiedliwić, zwłaszcza, że przecież szczerze dążył do poślubienia Teresy, lecz z tak niskich ¡i interesownych pobudek mogły płynąć jedynie podłości. Zobaczymy zaraz jak uwiedzenie Teresy miało mu posłużyć za gwarancję, że ją poślubi.
Teresa przybywała doń codziennie, jedynie w dniu, w którym wezwała Ewina, hrabia wieczorem już przyszedł, albowiem... poszedł do Julji. Nazajutrz, pan Dunoyer listu Ewina jeszcze nie otrzymał; przez cały wieczór oczekiwał go z niecierpliwością; następnego dnia już się wybierał na Montmartre, lecz nawał zajęć zmusił go do odłożenia tej wizyty na wieczór. O trzeciej po południu, Teresa udała się do kochanka, jak zawsze.
Hrabia przyjął ją na kolanach, wśród nieskończonych zapewnień o swej dozgonnej wierności i najgorętszej najżywszej miłości.
— Edwardzie!.. — jesteśmy ocaleni. Dużo minie to kosztowało... ale teraz ojciec napewno zezwoli na nasze połączenie! — zawołała, rzucając się w objęcia kochanka i zalewając się łzami.
— O czem mówisz, Tereso droga?
— Wczoraj pożegnawszy się z tobą, napisałam do pana de Ker-Elliot, aby tu przyszedł; Rozalja odniosła mu list i przyprowadziła go tu...
— Tutaj... Tereso, jakto, tutaj?...
— No tak, do ciebie.
— A to poco?
— Aby mu powiedzieć, że jestem twoja — czy sądzisz teraz, aby pan de Ker-Elliot miał jeszcze czelność starać się o mnie?
— Więc tyś aż na to się zdobyła, szlachetna i odważna kobieto! — wołał de Montal, znowu padając Teresie do nóg. — I cóż on odpowiedział?
Teresa roześmiała się nerwowo.
Zaledwie mógł wyjąknąć kilka wyrazów... tak był zbity z tropu. Wyrzuciłam mu ostro niedotrzymanie słowa, jakie ci dał i nikczemność pobudek, jakie go kłoniły do starania się o moją rękę...
— I tyś powiedziała mu to wszystko?... Och, zaledwie mogę uwierzyć.
— Tak. Mój ojciec, dążąc do wydania mnie za pana de Ker-Elliot ze względu na swój interes, nie chciałby i słyszeć o tobie, jako o swym zięciu; skoro jednak pan de Ker-Elliot rejteruje — dlaczegóż ojciec nie miałby zgodzić się na wszystko... przecież sam mi powiedział, że chodzi mu tylko o pozbycie się mnie z domu... To są jego wyrazy... Alle teraz nic mnie to nie obchodzi; teraz jeszcze jestem szczęśliwsza, że mnie przed tobą nikt nie kochał...
— Duszo mej duszy! Bądź pewna, że wynagrodzę cię za wszystko, coś ucierpiała w swem smutnem dzieciństwie. Co do pana de Ker-Elliot, to, równie, jak ty jestem głęboko przekonany, że cofnie swe żądanie, wcale nie uczciwie postąpił, udając się do twego ojca, pomimo że dał mi słowo i słusznie, bardzo słusznie go ukarałaś... wątpię jednak, alby dalej jeszcze posuwał swoją bezczelność... Jak więc moja najdroższa, skoro już jesteśmy zabezpieczeni co do zejścia mego kuzyna z placu, możemy już jutro kołatać do twego ojca... Teraz zaś jesteś moją... jesteś moją... żoną i trzeba zaraz...
W tej chwili rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi.
— Jestem zgubiona! — zawołała Teresa, omal nie mdlejąc z przestrachu.
— A do djabła... prędzej, niż myślałem! — mruknął do siebie de Montal, tak, że jego kochanka nie dosłyszała tych słów.
Po chwili, z wyrazem najwyższego niepokoju i trwogi zawołał:
— Ach, Boże, co to znaczy?
— Ach... muszę — mówiła Teresa, tuląc się do pani de Montal. — Wczoraj za nic wstyd sobie miałam, ponieważ wyznanie mej niesławy ocalało nas, lecz dziś.... ach.... raczej śmierć!...
— Ależ to głos twego ojca!.. — zawołał pan de Montal, nadsłuchując.
— Och, Boże, Boże, zlituj się nade mną — on mnie żabi je! — mówiła Teresa.
Hrabia otworzył drzwi do przedpokoju; w chwili, gdy był obrócony tyłem do Teresy, po twarzy jego przemknęło się jakby zadowolenie. Przez otwarte drzwi słychać było wyraźnie wielki tumult na schodach; wśród hałasu wypróżnił się donośny, energiczny głos pana. Achillesa Dunoyer:
— Otwórz, panie de Montal, otwórz, bo każę drzwi wyważyć!
Harmider podwoił się.
— Żadnego wyjścia, żadnej ucieczki! — lamentował hrabią, biegając, jak opętany.
— Edwardzie, ratuj mnie, ratuj! — wołała, nieszczęśliwa Teresa, czołgając, się przed kochankiem na kolanach.
— Panowie, biorę was na świadków — zagrzmiał znowu pan Achilles — że pan de Montal zamknięty jest ze swą kochanką, panną Teresą, zamieszkałą w mym domu, że nie chce mi otworzyć, wobec czego przysługuje mi prawo wyłamania drzwi. Józefie pchnij mocno!
— Tak, tak... pchnij mocno!... — powtórzył cały chór głosów, pomięszanych ze śmiechem.
Potężne uderzenie zachwiało drzwiami. Teresa pojęła, że czeka ją hańba publiczna, nad którą śmierć wołałaby.
Jednym skokiem znalazła się przy oknie, otworzyła je i byłaby wyskoczyła, lecz pan de Montal zdążył ją powstrzymać.
W tejże chwili drzwi rozwarły się narozcieź...
Na schodach tłoczył się cały tłum lokatorów, i służących, ściągniętych hałasem. Pan Achilles dążył do wywołania skandalu jaknajbardziej publicznego.
— Panowie! — zawołał teraz z triumfującą radością, odwracając się ku ludziom i wskazując na Teresę, bladą, prawie zemdloną na rękach pana de Montal; panowie, jesteście świadkami, że ta... była zamknięta ze swym kochankiem... jak powiedziałem... lecz zaraz ujrzycie coś weselszego jeszcze... Natychmiast przepędzę z domu tę szelmę!... Panowie, zaczekajcie, jeżeli jesteście ciekawi, tylko słów kilku z panem de Montal.
Odpowiedziały mu nowe krzyki i śmiechy. Na wieść że tak znakomity i możny człowiek wyprawia brewerje, jak pijany rzemieślnik, zbiegano się już nawet z ulicy; drzwi nikt nie pilnował, bo portjer zaśmiewał się w pierwszym rzędzie. Nawet de Montal, który, jak zaraz zobaczymy, wiedział zgóry, co zajdzie, nie spodziewał się po bankierze takiego zaniku godności własnej. Przecież pospólstwo śmiało się nietyle z rozwięzłej córki, co z jej awanturującego się ojca.
Hrabia pośpiesznie przeniósł Teresę do sypialnego pokoju.
Bankier zamknął wreszcie przedpokój — nędzny te,n człowiek doskonałe orjentował się, że wprowadzenie gapiów do cudzego mieszkania groziłoby mu odpowiedzialnością. Wszedł sam do pokoju, gdzie schronili się kochankowie.
Przez chwilę wszyscy troje milczeli.
Pan Achilles Dunoyer, patrząc na Teresę z szatańską radością, zacierał ręce i szyderczo śmiał się do panu de Montal.
Teresa, blada, jak trup, z włosami w nieładzie, z błędnemi ¡oczyma, siedziała w fotelu, konwulsyjnie ściskając rękę pana de Montal, który stał przy niej — przerywanym głosem powtarzała:
— Nie opuszczaj minie, nie opuszczaj!
Hrabia zachował krew zimną — przecież wszystko działo się według jego przewidywań, on to bowiem tę scenę przygotował.
Tak! Tegoż dnia rano bankier, przeglądając przybyłą korespondencję, znalazł, oprócz listu Ewina, o którym już wiemy, anonim, uprzedzający go, że jego córka miewa, codziennie schadzki z panem de Montal w garsonierze na czwartem piętrze i że może to sprawdzić bardzo łatwo.
Pan Dunoyer dostrzegł o trzeciej, że miss Hubert i Klementyna wychodzą na zwykły spacer; guwernantka powiedziała mu, że panna Teresa, czając się trochę niedobrze, pozostała w swym pokoju na górze.
Bankier zaczaił się na drągiem piętrze klatki schodowej — po chwili usłyszał, jak Teresa otwiera drzwi i idzie na górę. Natychmiast narobił straszliwego hałasu; pani Helviry na szczęście nie było iw domu, lecz i bez niej zrobił się skandal dostateczny.
Autorem tego anonima był... de Montal! Cel tego zniesławienia Teresy był bardzo prosty: para de Montal chciał w ten sposób zmusić bankiera, któryby przyłapał go z jego córką, do przystania, na natychmiastowe ich małżeństwo.
Nienawiść pana Dunoyer do tej dziewczyny zdawała się służyć hrabiemu nawet ponad jego życzenia i rachuby — spodziewał się wpadnięcia rodziców swej kochanki — tymczasem ujrzał widowisko dla całej ulicy, po którem Teresa mogła zostać tylko jego żoną.
— Proszę pana — rzekł do bankiera, tonem żalu i szczerości — jestem winien... czuję, jak słuszne jest twoje oburzenie, lecz pod wpływem miłości ku twej córce — — —
Pan Achilles Dunoyer parsknął ironicznym, złośliwym śmiechem.
— Winien! Cóż dalej?... Ależ pan jest równie mało winien, jak ja mało oburzony. Przeciwnie, wyrządziłeś mi pan wielką przysługę, jestem kontent i głęboko, mnie to cieszy!
Pan de Montal spojrzał na lichwiarza ze zdziwieniem — spodziewał się gwałtownych, gorzkich wyrzutów, a tymczasem wydawało się, że ojciec uwiedzionej nic sobie z tego nie robi.
Teresa patrzyła na „ojca“ z niemniejszem osłupieniem.
— A więc mi pan przebacza? — przerwał ciszę de Montal.
— Ależ poco — czyż ja oskarżam pana o co, czy co? Uwiodłeś pannę Teresę, mój kochany panie, no i dobrze... Wszyscy o tem wiedzą, tem lepiej... tak, musiało to już dojść do osób trzecich, bo dziś rano odbieram anonim zawiadamiający mnie o waszych schadzkach. Anonimem podobnym uradzony został prawdopodobnie i krewny pański, pan baron de Ker-Elliot, bo raptem odbieram od niego przed chwilą list, w którym mnie przeprasza, że z powodu niezależnych od siebie przyczyn, musi wyjeżdżać corychlej do Bretanji i wyrzec się swych planów matrymonjalnych, o których pan wiesz. Swoją drogą, serjo mówiąc, doprawdy cenię grzeczność i szlachetność pańskiego kuzyna, z jakiem: oszczędził mi smutku i wstydu, nie chcąc nawet mówić o powodach wyrzeczenia się Teresy, to brylant, nie człowiek!
— Wielki występek popełniłam, mój ojcze — mówiła Teresa — zasługuję na twoje zarzuty, lecz dlaczego tak surowo ze mną postąpiłeś i sam pchnełeś mnie na tę drogę, usiłując mnie zmusić do małżeństwa z tym jakimś baronem de Ker... Ker...
Bankier się zaperzył.
— Dlaczego?... Dlaczego?... A no, bo miałem w tem interes... a no bo tak mi się podobało... — Lecz jeżeli sprawy tak stoją, to sto razy wolę obecną sytuację — zarabiam sto procent na czysto!
I pan Achilles znowu zatarł ręce.
— Panie! — Zaczął de Montal uroczystym tonem — jestem gotowy dać zarówno pannie, jak i tobie, zadośćuczyni nie za ten wstyd. Jestem człowiekiem honoru i serca; powtórzę swą prośbę o rękę Teresy — wybacz pan, że już ją nazywam po imieniu.
— A nazywaj ją pan, jak się panu żywnie podoba.
— Powtórzę raz jeszcze wobec Teresy przysięgę, że ona tylko będzie moją żoną.
— I ja, mój ojcze — zawołała Teresa — przysięgam, że tylko pan de Montal będzie moim mężem.
Pan Dunoyer spojrzał bacznie na oboje; z twarzy jego znikła ironja; zdawał się dać ponosić rozczuleniu i rzekł poważnie, ale bez surowości.
— No, rzeczywiście, to mnie rozbraja! Biedne dzieci! Ależ to śliczna historja! A zatem pobierzcie się, jak macie do tego ochotę; im prędzej, tem lepiej!
Hrabiemu aż serce zabiło z radości; przecież dopiął celu!
— Ach, mój ojcze, ileż dobroci! Teraz dopiero mogę odczuć całą wielkość mej winy wobec tak dobrego ojca! — zawołała Teresa, zalewając się łzami i padając swemu rzekomemu ojcu do nóg.
— Ach, teraz możemy nazywać się twojemi dziećmi! — mówił pan de Montal, zakrywając oczy rękoma; zdobył się nawet na upuszczenie kilku łez, dla większego zaś efektu pad w objęcia pana Dunoyer, wołając:
— Tak, teraz jesteśmy twojemi dziećmi!
Bankierowi chciało się zażartować, z de Montal‘a i Teresy, więc udawał rozczulenie, od którego był bardzo daleki. Na uścisk hrabiego, odpowiedział głośnym śmiechem i, mocno ściskając pana de Montal, zawołał:
— Jakże to czuła scena, jakże dramatyczna! Panie de Montal — czy to nie robi na tobie wrażenia,, że gramy Robert’a Macaire’a?[84]... Wszak prawda, że wyglądam na Wormspire‘a?... A przytem, mój drogi, kiedy powiedziałeś: teraz jesteśmy twemi dziećmi... to pomyślałem sobie... Och, kuglarzu, kuglarzu!
Dla Teresy cała gadanina pana Dunoyer była zupełnie niezrozumiała; chociaż znała wspomnianą przez bankiera sztukę, jedyną rzeczą, jaka ją uderzyła, była ironja bankiera po nienaturalnie jakoś wyglądającem rozczuleniu. Przeczuwała jakieś okropne rozwiązanie tej sceny — podniosła się i znowu usiadła w milczeniu.
Żarty bankiera poczynały już trwożyć i pana de Montal, który patrzył na swego niby teścia coraz niespokojniej.
Nagle rozległo się znowu pukanie do drzwi przedpokoju i jakiś głos zawołał:
— Panie Dunoyer, to trochę zadługo! Prosimy o dalszy ciąg!
I śmiechy i wrzaski ponowiły się.
— To gapie się niecierpliwią — rzekł obojętnie bankier.
— Ach, co za wstyd... co za wstyd! — jęknęła Teresa, zakrywając twarz rękoma.
— Zdaje mi się, mój panie... — mówił de Montal — że mogłeś przyjść sam... choćby ze względu na swoją córkę...
— No, nareszcie doszło do tego! No, nareszcie doszło do tego! — zawołał pan Dunoyer w wybuchu szyderczej radości. Po chwili wskazał pogardliwie na Teresę:
— To ma być moja córka?... Niestety... bardzo żałuję, ale ta dziewczyna nie jest moją córką — to pan o tem nie wiedział?...
— Przewinienia Teresy... raczej, wspólne nasze przewinienia, za które główna część odpowiedzialności spada na mnie... — znowu zaczął pan hrabia, nie rozumiejąc bankiera — lecz mimo takiego przewinienia córka pańska pozostaje... córką pańską!
Twarz bankiera przybrała wyraz nienawiści i zadowolonej z siebie zemsty.
— No, widzę, że muszę panu wytłumaczyć to jaśniej — mówił — ta dziewczyna jest córką mojej żony, ale nie moją... stanowi owoc niewiary małżeńskiej... — tak, bo urodziła się w trzy miesiące po moim powrocie z podróży, w której bawiłem rok cały. Jednakże aż do dnia dzisiejszego trzymałem ją z litości, dziś atoli, przekonawszy się o jej prowadzeniu się, zmuszony jestem publicznie stwierdzić, że nie ma ona żadnych praw do mego majątku... ponadto zaś pobyt jej w moim domu, obok mojej rzeczywistej córki, Klementyny, niemożliwym. Teraz, mój panie, mało mnie obchodzi, czy ją zaślubisz, czy nie — jeżeli ją zaślubisz, będzie najnieszczęśliwszą w świecie, jeżeli nie umrze z nędzy i rozpaczy, albo też wejdzie na drogę, ¡dostępną dla każdej młodej, ładniej i niezbyt zważającej na moralność młodej dziewczyny.
— Ależ, panie... mówisz pan rzeczy... okropne! — zawołał pan de Montal.
— Rzeczywiście! — uśmiechnął się szyderczo bankier. — A czy to nie okropne mieć wciąż w ¡omu przed oczyma dziecko nie swoje... mieć wciąż przed oczyma żywe wspomnienie swej hańby?... Pan myślisz, że ja, to wcale nie cierpiałem?
— Czyż ja mam być odpowiedzialna za swoje urodzenie? — spytała z boleścią Teresa.
— A co to ma do rzeczy? Czy masz być, czy nie, to ja miałem być obowiązany karmić cię i latami ukrywać swój wstręt do ciebie.
— Ależ dlaczego nie porzuciłeś mnie odrazu? — zalewała się łzami Teresa.
— Miałem swoje powody do tego... teraz atoli, swojem prowadzeniem się, sama ułatwiasz mi pozbycie się ciebie — przecież, dzięki Bogu, nikt mi nie powie, że źle uczyniłem, przepędzając z domu taką ladacznicę, choćby była moją córką rodzoną. Przecież i ja i twoja matka od siedemnastu lat czekaliśmy na chwilę, w której będzie się można ciebie pozbyć. Oczywiście, objawienie światu prawdziwego twego narodzenia i utrata mego nazwiska, będzie związane z pewnym wstydem dla twej matki, ale moja żona sama jest do tego przygotowana i uważa to za zupełnie słuszną karę za swój błąd.
— Więc moja matka także!... — zawołała Teresa z rozpaczą.
— Hę, co — toś ty ma nią może liczyła?... Przecież to trzeba być ślepą!... Twoja matka usposobiona jest o ciebie nielepiej, niż ja... bądź jeszcze kontenta, że jej nie było w domu, w chwili zdemaskowania twej rozwiązłości.
Po tym ostatnim ciosie, Teresa podniosła się ze stanowczym wyrazem twarzy, wyciągnęła rękę do pana de Montal i rzekła:
— Edwardzie, idziemy.
— Doskonale! — zatarł znów ręce bankier. — Słusznie zabierasz się do wyjścia, bo przecież nie pozwolę nocować ci w swym domu z kochankiem. Jutro odeślę ci rzeczy — dokąd — zwrócił się do de Montala — tu, na górę, czy do właściwego pańskiego mieszkania?
— Do mnie, panie — wybąkał pan de Montal, pomięszany ruiną swych planów i zdumiony nieludzkością bankiera.
— Bardzo dobrze! — ciągnął pan Achilles — odeślę jej rzeczy do pana — będzie to na pierwsze zagospodarowanie się, mój panie młody.
Chciwość, podłość i samolubstwo hrabiego dochodziły do tego, że nawet w takiej chwili niezdolny był do udania bezinteresowności — tylko Teresa nie widziała tego.
Zato pan Achilles doskonale rozumiał bratnią sobie duszę; na pomarszczonem czole pana de Montal, wyraźnie czytał jego myśl:
— No i zostałem biedny, jak dawniej i jeszcze mam babę na głowie!
I czytał prawdę!
Nic dziwnego, tacy ludzie musieli się rozumieć; nie czuli nawet do siebie żalu, chyba pan de Montal czuł irytację, jaką napawa każdego spekulanta, spekulant, który go pobił.
Szczęściem Teresa, zmiażdżona przez bankiera, nie mogła domyśleć się, co się dzieje w sercu jej kochanka.
Wreszcie pan Dunoyer zaniepokoił się spokojem Teresy. A więc jego zemsta miałaby być niezupełną?... Postanowił rzucić w serce nieszczęśliwej podejrzenie i zwątpienie.
Obrócił się znów ku hrabiemu.
— No i widzisz — czem się to skończyło... szkoda, wielka szkoda!... Ale czegóż chcesz więcej — liczyć na co, to jeszcze nie znaczy mieć w garści. Łatwo jest uwieść dziewczynę, zwłaszcza, gdy się jest przekonanym, że to córka bankiera, wtedy powiada się sobie: gniew minie i córkę wydadzą za mnie — jeszcze zyskam sobie uznanie, jatko człowiek honoru. Papa ma tylko dwie córki, a majątku cztery, czy pięć miljonów — zatem z goljata zaraz awansuję na pana o sześćdziesięciu, albo i osiemdziesięciu tysiącach franków rocznego dochodu. Ale to przykro, mój panie, jak się człowiek tak wkopie i trzeba myśleć już nie o miljonie, ale o kawałku chleba dla siebie i dla swej bogdanki. A szkoda, sam żałuję...
— Panie! — zawołał de Montal, blady od wściekłości na widok, że bankier przejrzał jego myśli. — Nie zapominaj się, że jestem u siebie! Nie jesteś ojcem Teresy i mam prawo zareagować, na twoje impertynencje, jak się należy!
Bankier zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
— Mój szanowny panie hrabio — zanim będziesz miał prawo tak się do mnie odżywiać, najpierw oddaj mi te dwieście luidorów, które ci pożyczyłem na słowo. Myślisz, że to posag mej wychowanicy, czy co?
Pan de Montal opuścił głowę; teraz pozostawał mu tylko pan Roupi-Gobillon, a w każdej chwili należało spodziewać się kryzysu rządowego.
— Następnie — ciągnął pan Dunoyer — ja wcale nie prawię impertynencyj. Mówię, że człowiek interesowny mógłby robić podobne wyrachowania, ale to zgoła nie tyczy ciebie, ponieważ ta panienka ma za cały posag swoją skromną cnotę i piękne oczy i dla człowieka, tak zrujnowanego, jak ty, będzie tylko nieznośnym ciężarem, chyba że...
Teresa uśmiechnęła się pogardliwie.
— Pójdź, Edwardzie, pójdź! — wyrzekła — nie myśl, aby te nędzne wyrazy mogły wzbudzić w mem sercu zwątpienie o twej miłości. Bogu dzięki, wiara w ciebie sił mi dodaje; tyś teraz jedynem mem, dobrem ma ziemi i ten nikczemnik zazdrości mi tego. Pójdź, Edwardzie — mimo Ubóstwa, możemy żyć szczęśliwie i ten podły człowiek napróżno chce posiać w mem sercu nieufność ku tobie!
— Panie, zabieraj się stąd! — zawołał groźnie de Montal, wskazując drzwi panu Achillesowi. — Teresa nie jest twoją córką, żadnego do miej nie masz prawa i jeżeli, jeżeli jeszcze ośmielisz się...
— Ślicznie, ślicznie, mój panie hrabio. Ale jeszcze jedno słowo, może pan pozwoli...
Pan de Montal wyszedł wraz z bankierem do przedpokoju.
Po chwili milczenia, pan Achilles rzekł z sympatją do hrabiego:
— Wykażę panu, że nie mam do pana żadnej urazy, że jeszcze możemy ze sobą żyć w zgodzie... nawet teraz zaraz dalm panu radę... Czy słyszał pan o markizie de Beauregard?
— Nie, ale cóż to ma za związek z?...
— Dziś rano otrzymałem list od pana de Geint-huce, który również jest moim klientem...
— Ale co mnie do tego?
— Ależ zdobądź się pan na chwilkę cierpliwości... Onegdaj wieczorem, markiz przypadkowo zabił się na polowaniu. A właśnie miał objąć olbrzymi majątek po teściu. Tak więc markiza de Beauregard została wdową.... ponieważ zaś mąż nawet nie wszczął postępowania rozwodowego, więc cały majątek i ojca i męża przypadła na nią. Pan jesteś obrotny, podobasz się kobietom, na hańbę niewiele chyba uważasz... zatem, na pańskiem miejscu, nie śpieszyłbym się z Teresą...

I pan Achilles Dunyoer wyszedł.

VII.
NA PODDASZU.

Rok upłynął od dnia wypędzenia Teresy z domu bankiera.
Zaprowadźmy czytelnika w mały zaułek, zwany pasażem Fourniér, położony na krańcu Paryża; przy rogatkach Vangirand.
Ohydny bruk, brudny kolor walących się domków, parterowych przeważnie, długie sznury bielizny, porozwieszanej wzdluż wąskich okien, wszystko to świadczyło o ubóstwie mieszkańców tej prowincji stolicy świata.
Było to już pod koniec miesiąca listopada, powietrze było wilgotne; było przejmująco zimno i mglisto.
Dom, stojący na samym końcu nędznego zaułka, był najnędzniejszy ze wszystkich. Była to rudera, wyjątkowo trzypiętrowa, ale bezgranicznie brudna, o dwóch zaledwie oknach od frontu. Pierwsze i drugie piętno zajmował handlarz gałganami, któremu baby przynosiły „towar“, zabierany nocą. Skład mieścił się tuż przy mieszkaniu handlarza i napełniał szkaradnym smrodem nietylko dom, ale i całą ulicę, którą zresztą zdobiło kilka podobnych przedsiębiorstw.
Dwa pokoje na trzeciem piętrze zajmował blacharz, mający tam swój ubogi warsztat.
Młody rzemieślnik, obarczony rodziną, uczciwy, pracowity i czynny Piotr Ferrand, mimo ustawicznej pracy, zaledwie mógł zarobić na wyżywienie żony z pięciorgiem dzieci.
Była druga godzina po południu, ale w izbie Piotra Ferrand było już ciemno, bo małe okienko, pozalepiane, zaledwie do miej światło przepuszczało.
Przy kominie stał mały piecyk żelazny, przez większą część dnia zimny, bo palono na nim tylko dla gotowania; obok widniał pęk drzewa na opał. W głębi izby sterczało posłanie, złożone z siennika, prześcieradła, i lekkiej, watowanej kołdry; prócz tego widniało jeszcze małe łóżeczko, na którem sypiały dzieci; opodal stała kołyska dla najmłodszego a nich; w innym wreszcie kącie widać było jeszcze jeden przenośny piecyk i komoda, lakierowana, ale ordynarnej roboty.
Kobieta, mająca lat około trzydziestu, ubogo ubrana, dłubała coś igłą; dwie dziewczynki, mające od lat sześciu do ośmiu, cisnęły się do jej kolan, drżąc od przejmującego zimna.
— Co, zimno wam, moje drogie? — pytała Augusta, żona Piotra Ferrand.
— Och, tak, mamo.
— Jak tylko Ludwika i Justyna wstaną, położę was na ich miejscu... Ach, to prawda, że rzeczywiście bardzo zimno... wprost nie mogę igły w palcach utrzymać!..
Piotr, zajęty pracą, stukając młotkiem, nie słyszał tej rozmowy.
— Przejdę się troszeczkę — mówiła dalej jego żona — może się nieco rozgrzeję.
Wstała — podeszła do męża i położyła mu rękę na ramieniu.
Piotr przerwał pracę.
— Co — za zimno, mój, Piotrze i co zła pochmurny dzień!... Dopiero po południu, a już trzeba świecę zapalić!... Ach, jaka kosztowna ta zima!
— Prawda, prawda — nie dla biedaków to pora. Ale jak ci ręce zziębły! Augusta, rozpal ogień!
— Czy i tobie zimno, Piotrze?
— Mnie? No, Bogu dzięki, niebardzo. Mnie to młotek grzeje.
— Widzisz, mój drogi, trzeba oszczędzać drzewo. Wiesz przecież, że wiązka powinna na tydzień wystarczyć, a tu dopiero środa;, ale że zimno okropne...
— Ale dzieci...
— Położę tych dwóje do łóżka, kiedy się tamte obudzą.
— A ty, Augusto?
— Mnie wystarczy do rozgrzania się, jak się przejdę po izbie.
— Dobra kobieto!
— A czyż ty nie jesteś dobrym mężem dla mnie, nieprawdaż?...
Przez chwilkę zaplanowało milczenie.
— No, ale są nieszczęśliwsi od nas! — odezwał się pierwszy Piotr.
— O, tak, nie trzeba nawet daleko szukać — zgodziła się Augusta.
— Czyś rozmawiała ostatnio z tą panią, która prosiła kiedyś o zapaloną szczapkę?
— Nie; wtedy podziękowała mi bardzo grzecznie i poszła czemprędzej na strych, bo jej dziecię zaczęło krzyczeć. Od tego czasu jakoś nie mdlałam sposobności z nią rozmawiać.
— Trzebaby kiedy zapytać, czy czego nie potrzebuje.
— Nie śmiałam... ze sposobu jej wyrażania się widać, że to pani z lepszej sfery...
— Cóż z tego? Biedak biedakowi równy.
— Zapewne, że marnie się jej wiedzie. Żona kupca gałganów mówiła, a wiesz, że ten babsztyl wszystkich szpieguje — że idałem pożywieniem dziennem tej pani są dwa funty chleba i miarka kartofli — dodaje do tego conajmniej mleka za dwa grosze. A jeszcze i karmić musi, biedaczka.
— Może i drzewa jej brak!
— Bardzo prawdopodobne... Ale cóż na to poradzimy? Gdybyśmy sami mieli więcej... ale pora roku droga i trzeba bardzo oszczędzać... Ach, jeszcze trzeba twój surdut wykupić z lombardu!
— Prawda!... Szczęśliwi bogacze, mogą sobie gwizdać na największy mróz!... Ale, czyś ty pewna, że ta dama to coś lepszego?
— No, przecież można to poznać po jej małych, ślicznych rączkach, po grzecznem wyrażaniu się i po każdym ruchu.
— A jej mąż?
— Pewno zbankrutował a podróżuje. A może to jaki hultaj, co żonę w trąbę puścił.
— Może i niezamężna — może biedaczkę jaki panicz uwiódł i porzucił... Rzadko się takie rzeczy zdarzają?
— I to bardzo możliwe — odpowiedziała Augusta. — Tacy to mężczyźni! Wam, albo trzy miesiące zabawy, a potem, bądź zdrowa, ukochana — rób sobie co chcesz, idź do szpitala, utop się, albo zdychaj sobie z dzieckiem z głodu i chłodu!
— Śliczne życie!...
— Opuścić własne dziecię... o, Boże!... A jednak, jakże to częsta rzecz — bogacze tego sobie nawet za ujmę nie uważają — ja, przyznam się, wołałbym już kogo zabić, albo ograbić.... Ale, czy ta biedaczka pracuje?
— Kobieta z dołu powiada, że od miesiąca, jak tu mieszką, kilkakrotnie przychodziły do niej jakieś panie, bogate zdaje się i pytały o hafciarkę.
— O, widzisz — odrazu połapałem się, że to jakaś dama z lepszej sfery; dawniej haftowała, bo to przyjęte między dystyngowanemi panienkami, a teraz się jej to przydaje, bo ma kawałek chleba.
— Masz słuszność, Piotrze. A jeżeli biedaczce brakuje drzewa...
— Zapewne; patrzaj, już i śnieg zaczyna padać i zimno na tym strychu musi panować niesłychane; musi być taki sam prawie ziąb, jak na dworze.
Augusta westchnęła.
— Nikt mi chyba nie zarzuci, abym była bardzo wymagająca, ale, przyznam się, że wołałabym już Bóg wie co, niż takie kwaterowanie na strychu i to jeszcze z dzieckiem: lepiej już obyć się bez wielu innych rzeczy.
— Biedna kobieta! A jeżeli ona właśnie i musi obywać się bez wielu innych wygód. Powiedz, Augusto, czy to nie ostateczna nędza — na strychu, z dzieckiem i bez opału!
— Ach, nie mów mi już — aż serce mi się kraje!
Piotr chwilkę pomilczał.
— Czy ci tak bardzo na tem zależy, Augusto — rzekł po chwili abym wreszcie wykupił ten ciepły surdut?
— Czy mnie zależy?... Oczywiście, walałbym, abyś go wykupił, byś się mógł ubrać porządnie, kiedy w jaką niedzielę wyjdziemy na przechadzkę.
— Ech, w zimie to nie tak znowu chodzi o przechadzkę. No, a ile masz na wykupienie?
— Zbierze się jedenaście franków i siedem sous.
— No, nie tak znów wiele....zawsze jednak możemy zaopatrzyć tę panią z góry w drzewo, jeżeli go jej rzeczywiście brak.
— O, tak — jedenaście franków starczy na drzewo.
— Masz słuszność. Bóg nam wróci te pieniądze.
— Pójdź, Augusto, niechże cię uściskam.
— Dobrze, ale, mój drogi... jakby to tej pani zaproponować... poprostu brak mi śmiałości. — Nie dlatego, broń Boże, aby była dumna — owszem, bardzo zawsze grzeczna i taka łagodna... ale ma w sobie coś wyższego... słowem... poprostu nie śmiem...
Piotr znowu zastanowił się przez chwilę; wreszcie zawołał:
— Ach, Augusto, mam jedną myśl! Przecież ona przychodziła kiedyś do ciebie po szczapkę, możesz więc iść teraz do niej i, jeżeli nie będzie miała drzewa na opał...
— Ależ, doskonale! — Powiesz jej, co uznasz za najstosowniejsze.... och, ty to będziesz umiała!
— Dobrze, mój Piotrze; zaraz biorę chustkę i idę. Doprawdy, aż śmieszne, jak mi serce mocno bije!
— Och — pomyślałby kto doprawdy, że idziesz coś złego robić.
— No, już idę... tylko pilnuj, żeby dzieci nie pobiegły za mną.
— Chodźcie, dzieci, chodźcie — mówił blacharz — już ciemno zupełnie żeby was zagrzać, wezmę was na kalana.
I Piotr, wziąwszy obie córeczki na kolana, zaczął je silnie huśtać, z wielką uciechą dla obu dziewczynek.
Tymczasem Augusta dostała się małemi, ciemnemi schodkami na strych.
Rozklekotane drzwi małej stancyjki nie domykały się i gwałtowny wicher wstrząsał niemi co chwila.
Augusta zapukała najpierw zlekka, potem mocniej; wreszcie, widząc, że nikt się nie odzywa, zdecydowała się wejść pocichu.
Smutny, o, bardzo smutny widok roztoczył się przed jej oczyma!
Strych, ściśle mówiąc, izdebka na strychu, oświetlona była słabo miałem okienkiem o czterech drobniutkich zielonkawych szybkach, wyglądających zgoła, jak szkło butelek od piwa; w wąskich, drewnianych ścianach, widniała cała masa szpar, przez które wiatr swobodnie przewiewał, a nawet narzucał do tej nędznej nory śniegu.
Po ścianach, niedbale pobielonych wapnem, spływały całe strumienie wody i nawpół stopniałego śniegu. Umeblowanie całej stancyjki sprowadzało się do kaflowego pieca, tapczanu, jednego krzesełka i małego stolika; mimo to, izdebka ta wyróżniała się z pośród tysięcy podobnych jej dziur, niesłychaną czystością.
Na tapczanie, nędzniejszym jeszcze, niż łóżko blacharza, na barłogu poprostu, leżała zemdlona Teresa Dunoyer, blada i wychudła okropnie; do łona przyciskała dziecię, które własną piersią chciała ogrzewać, bo zimno było straszliwe.
Augusta aż ręce załamała.
— Och, Najświętsza Panienko! — zawołała. — W samą porę przybyłam — przecież ta biedna pani zemdlała z głodu, chłodu i nędzy. Co za posłanie, Boże, zlituj się — siennik, a za całą kołdrę służy jakiś szal... Co za nędza, co za nędza — toż to buda dla psa, nie dla ludzi! No, trzeba zawołać Piotra!
Gdy wreszcie Piotr nadszedł, Augusta odebrała z rąk matki małe dzieciątko, conajwyżej trzymiesięczne.
— Co chcesz? — spytał Piotr, stając w odrapanych drzwiach.
— Prędzej, prędzej, mój drogi — przynieś octu, wody, drzewa, bo biedaczka bardzo słaba.
Piotr oddalił się.
— Cud doprawdy mnie tu zesłał... byłaby chyba umarła, razem z dzieckiem!... — mówiła do siebie Augusta. — Biedna dziecina, nawet nie płacze... jakie ma śliczne czarne oczy... i znamię nad lewą brwią... Biedna dziecina, jaka wychudła!... A jej matka... zimna, jak lód!... Ach, Piotr, jak on marudzi!... No, jest wreszcie!...
Rzeczywiście przybywał Piotr z dwiema małemi córeczkami, z których jedna dźwigała butelkę octu. Sam Piotr niósł wiązkę drzewa, którą pośpiesznie rozpalił w piecu.
— No, co... Czy już przychodzi do siebie? — zapytał żony.
— Trochę... Ale wróć do mieszkania, rozpal ogień i postaw wodę, żeby się zagotowała — jeżeli będę czego potrzebowała, to cię zawołam.
Piotr wyszedł.
W piecu zaczęło się palić, chociaż silnie dymiło. Augusta posadziła Teresę na łóżku, podtrzymując ją. Wreszcie pani Dunoyer zaczęła przychodzić do siebie.
— Moja córka, gdzie moja córka?... brzmiały jej pierwsze wyrazy.
— Tam, proszę pani, przy łóżku.
Teresa schyliła się ku dziecięciu i okryła je pocałunkami.
— Biedny aniołek... a zapewne i dobry... bo tylko oczki wytrzeszcza i ani piśnie... a nawet nie płacze, No, czy pani już lepiej... miech pani weźmie trochę octu.
— Tak... tak... lepiej... dziękuję ci, pani... ale skąd pani się tu pojawiła?
— A, zaraz pani opowiem. Chciałam poprosić panią o pożyczenie szczapki drzewa; przyszłam, zapukałam, a kiedy nikt nie odpowiadał,.zaniepokoiłam się i weszłam.
— Och, dzięki ci za mnie i za moje dziecię... tak byłam przemęczona!... A... ten... ogień?... spytała Teresa, spostrzegłszy blask, bardzo widoczny, bo noc już zapadała, ciemna, listopadowa noc.
— Wybacz pani... — odezwała się Augusta z lekkiem pomieszaniem... ale nie wiedząc, gdzie pani chowa drzewo i obawiając się, aby małej nie było zimno...
— Ach, zacna kobieto!... I ty zapewne jesteś matką... biedną matką?...
Po chwili milczenia, Teresa zawołała łkając rzewnie:
— Ach, jakże jestem wycieńczona!... Nie mogę już karmić dziecięcia... Ono umrze!...
— Och, niech się pani uspokoi!... Alboż my nie czuwamy nad niem... prawda, że jesteśmy biednymi rzemieślnikami, lecz... ot, tak, wspomagajmy się nawzajem. Och, i my dobrze wiemy, co to bieda — i ja wychowałam pięcioro dzieci, a mój mąż chorował niedawno tak, że go trzeba było do szpitala odesłać, a jednak zatrzymałam go w domu... Dlaczegóż pani nie ma wychować tego maleństwa?
— Mój Boże... jakże dobra jesteś... czy ja kiedy na to zasłużyłam?...
— Nie trzeba na to żadnej zasługi — przecież sąsiedzi zawsze powinni sobie pomagać. Przytem, może jesteś jaką damą i widać, żeś nie stworzona do biedy; my ci pomożemy i ocalimy tego aniołka od zguby...
Nagle turkot, niezwykły na tej zatraconej uliczce, zatrząsł szybami okien.
Był to pojazd pocztowy.
Teresa nadsłuchiwała z silnem, męczącem wzruszeniem; drżała cała nerwowo, po chwili zaś zaśmiecił jej w oczach płomień jakiejś niepewnej nadziei.
Na schodach rozległy się głośne krotki i głos Piotra, który prowadził kogoś na górę, mówiąc:
— Tak, proszę pana — tędy, tędy.
Teresa zadrżała tak gwałtownie, aż Augusta wykrzyknęła:
— Boże, co pani jest?...
Nagle drzwi otworzyły się.
W świetle świecy, którą niósł Piotr, na progu ukazał się jakiś mężczyzna...
Na widok jego, Teresa popatrzyła chwilę, wydała okrzyk i zakryła twarz rękoma, mówiąc, jakby z rozczarowaniem:

— Ach, to nie on... to pan de Ker-Elliot!...

VIII.
SPOTKANIE.

Wlepiwszy wzrok w Teresę Dunoyer i rozejrzawszy się z głębokim smutkiem po nędznem poddaszu, zajmowanem przez bankierównę, baron de Ker-Elliot wyrzekł pocichu kilka słów do Piotra Ferrand, który stał za nimi, z małą łojową świeczką w ręku.
Rzemieślnik oddalił się, podawszy świecę Ewinowi, który postawił ją ma stole, poczem zbliżył się wolno do Teresy.
Córka bankiera przypomniała sobie, z jaką pogardą potraktowała niegdyś barona, sądząc więc, że przyszedł urągać z je| nieszczęśliwego położenia», zarumieniła się pod wpływem gwałtownego wzruszenia.
Ewin zbliżył się do niej, nie mówiąc ani słowa. Wtedy dopiero młoda kobieta spostrzegła ze zdumieniem, że pan de Ker-Elliot cały był zmieniony, skutkiem udręczeń; oczy miał łzami zalane.
— Miały aniołek usnął — rzekła cicho Augusta do Teresy, powstając. — Teraz ułożę ją spać.
To mówiąc, żona blacharza przysunęła do nędznego barłogu małą kołyskę, osłoniętą firankami z zielonej materji i posłaną dwiema poduszeczkami i jedwabną kołderką. Wyszukanie, a nawet zbytkowność tego dziecięcego posłaniu, stanowiły dziwny kontrast z resztą mieszkania.
Teresa poczęła układać swe dziecię do snu z całą starannością, jakby zgoła nie spostrzegając obecności pana de Ker-Elliot.
Ewin ścigał ją spojrzeniem i z boleścią spostrzegł zmianę, wprost już rysów tej nieszczęśliwej kobiety.
Gdy Augusta wyszła, pomięszanie Teresy zwiększyło się. Pana de Ker-Elliot nie widziała od dnia, w którym wezwała go, by wyznać mu swą miłość do de Montala, nie wiedziała też zupełnie, z jakiej przyczyny mógł się u niej pojawić; widząc jednak łzy w jego oczach, pojęła, de jest dla miej przychylnie usposobiony.
Teresa, opuszczona, wiecznie lękająca się o życie swego dziecięcia i nie znajdująca prawie nigdzie przychylnej twarzy, dziękowała Bogu za zesłanie jej człowieka, z którym niegdyś tak niesprawiedliwie się obeszła.
Pen-kan-ger robił wrażenie starszego o lat dziesięć. Pochylony, z oczyma zapadłemi i błyszczącemi ponurem światłem, w swym marynarskim stroju, który nosił w swych Treff-Hartlog‘a na codzień i którego widocznie nie miał czem zmienić, wyglądał wprost niesamowicie.
— Już trzy dni, jak się o wszystkiem dowiedziałem... myślałem już, że albo nie żyjesz, albo jesteś bardzo nieszczęśliwa... więc przybyłem... ale nie spodziewałem się zastać tego, co widzę... Ach, nie, nie spodziewałem się!...
I łzy popłynęły mu z oczu.
Teresa patrzyła nań z podziwem.
— Ale... proszę pana — spytała wreszcie. — Czego się pan dowiedział... jak plan mówi, przed trzema dniami? Pan de Ker-Elliot cofnął się.
— Jakto?... — wykrzyknął ze zdziwieniem. — Pani nic nie wie?
— O czem, panie.
— Montal...
— Właśnie się go spodziewam.
— Co?... Pani nań czeka?
— Pan mnie zatrważa...
— O niego...
— Czyżby umarł?!... — zawołała Teresa z przerażeniem, wyciągając wychudłe ręce ku Ewinowi.
— Nie umarł... nie... nawet nie znajdował się w żadnem niebezpieczeństwie...
— O czem się zatem pan dowiedział?... Dlaczego pian sądził, że albo umarłam, albo muszę być bardzo nieszczęśliwa, najnieszczęśliwszą z kobiet?... Mów, zaklinam się!
— Nie spodziewaj się już, pani, przybycia tu pana de Montal.
— Dlaczego?...
— Bo już go nie ujrzysz;...
— Co?...
— Tak, nigdy.
Teresa była zdumiona; wydawało się, że nie wierzy baronowi.
— Och, Boże — cóż się takiego mogło przytrafić? Ale gdzież on jest? Od sześciu miesięcy nie m!am o nim żadnej wiadomości... jednak oczekiwałam go zawsze i czekam dotąd.
— Niepodobna jej odsłonić wszystkiego — mówił do siebie Ewin de Ker-Elliot. — Już i tak jest zrozpaczona i mógłbym ją dobić...
— Zaklinam cię, panie, wyjaw mi wszystko, co wiesz... mów szczerze!... Teraz nic mnie już dotknąć nie zdoła, nic nie istnieje dla mnie, prócz mego dziecięcia... Nie można wyobrazić losu, straszliwszego, niż mój... Jeżeli mam jeszcze nadzieję, że zobaczę pana de Montal, to chyba taką, jaką może mieć konający, że jeszcze pożyje.
— I tej nadziei musi się pani wyrzec — powiedziałem — na zawsze.
— Więc umarł!... Pan ukrywasz przede mną jakąś tajemnicę... Ach, twoja chęć oszczędzania mnie jest dla mnie najokropniejszą!
— Nie umarł... przysięgam ci... ale stracony dla ciebie...
— Dla mnie?...
— Tak. Nie może cię zaślubić.
— Nie może mnie zaślubić... — powtórzyła jakoś machinalnie Teresa.
Pan de Ker-Elliot spostrzegł z przerażeniem, że nawet nie spodziewała się ciosu, jaki miał ją ugodzić i o którym przybył ją zawiadomić. — Daremnie usiłował dojść do sedna sprawy, używając rozmaitych, zupełnie przecież wyrazistych, omówień — Teresa nic nie rozumiała — jakiś tajemny instynkt przedłużał w niej nieświadomość złego, którego się najbardziej lękała; Ewin postanowił zakończyć wreszcie tę przykrą scenę i zaczął mówić głosem wzruszanym, stłumionym, wciąż myśląc o rozpaczy, jaką musiał sprawić.
— Nie, pan de Montal nie może już pani zaślubić... Zapomniawszy o najświętszych związkach... wzgardziwszy najuroczystszemi przysięgami... kierując się wyłącznie brudną żądzą złota...
— Dokończ...
— Gdy napotkał kobietę, godną pogardy i otoczoną nią, ale bajecznie bogatą...
— Ożenił się!...
Trudno oddać rozdzierający wyraz, ¡z jakim Teresa wymówiła te słowa... Złożywszy ręce, podniosła oczy w niemej rozpaczy.
Nagle, jakby niedowierzając w swem zaślepieniu panu de Ker-Elliot, pomyślała, że może świadomie ją okłamuje.
— To nieprawda... to fałsz!... — zawołała z obłąkaniem.
— Niestety!... — Nie może pani uwierzyć w podobną nikczemność... rozumiem to.
— Nie... to niemożliwe... to nie prawda... pan mnie zwodzi!
— Ale w jakim celu, nieszczęśliwa?
— Żeby się zemścić na Montalu i na mnie... a raczej tylko na mnie za to, żem cię niegdyś odepchnęła ze wzgardą. Ożenił się... nie, ja w to nie mogę uwierzyć...
Nagle, jakby poczęła wierzyć Ewinowi; ogarnęła ją obłąkania rozpacz.
— Mój Boże, mój Boże! — zawołała. — Mój Boże, miej nade mną litość!... Moja córka... a więc i ona... jak ja... będzie bękartem, bez nazwiska i pomocy skądkolwiek.
Myśl ta, okropniejsza dla dziecięcia, niż dla samej Teresy, doprowadzała ją wprost do obłędu.
— Nie... mówię panu, że to niemożliwe... — zaczęła znowu. — To nie do wiary, by pan de Montal mógł się dobyć na...
Ewin patrzył na Teresę, z boleścią. Czyż potrzeba mówić, jak czuł te wszystkie oskarżenia i złorzeczenia, któremi obciążała go w swej rozpaczy. Rozdzierający ten wybuch nie zadziwił go zresztą; odrzekł więc głosem łagodnym, stałym, jednocześnie jednak z takim wyrazem przekonania, że Teresa nie mogła już dłużej wątpić.
— Na Boga i honor przysięgam, że istotnie mówię prawdę.
Teresa wydała bolesny jęk, zakryła twarz rękoma... Przez kilka minut panowało przygnębiające milczenie.
Wreszcie zbladła jeszcze bardziej i przemówiła gorączkowym urywanym głosem:
— Wybacz im pan... nie dowierzałam panu poprostu... tak... lecz teraz wierzę... Mów pan, dopowiedz pan reszty... już mam odwagę.
— Dobrze, opowiem pani wszystko: miej pani odwagę, zapomnij o niegodnym; zbierz siły i myśli, alby myśleć teraz wyłącznie o swem dziecięciu...
— Ożenił się... ożenił... — powtarzała machinalnie Teresa. — I z kim?
— Z... markizą de Beauregard... wdową... w Neapolu... przed dwoma miesiącami....
— Co, z tą kobietą, którą cały świat gardzi?... Ach... powinnam się była tego spodziewać... ach, byłam tak zaślepiona, obłąkana, że nic nie widziałam... Więc on mnie dla niej opuścił...
— Niegodny ten wybór powinien panią do reszty przekonać o wartości tego człowieka. To małżeństwo jest tylko brudną tranzakcją handlową; temu człowiekowi tylko o jej pieniądze szło; przecież poprostu nie będzie mógł się z taką żoną nigdzie pokazać!
— No, ale to kobieta młoda i piękna!... — zawołała, nagle Teresa, jakby wahając się w swej opiji o Montalu, jakby usiłując jeszcze przypisać jego niewierność szlachetniejszym pobudkom.
— Ale zhańbiona — świat ją podeptał zasłużoną wzgardą! Przecież pierwszego męża doprowadziła właściwie do samobójstwa!
— To prawda... — a boleścią rzekła Teresa — prawda... Przebacz mi pan ten ostatni ślad zazdrości... teraz już będę miała odwagę spojrzeć na wszystko spokojnie... to tylko pierwszy cios był dla mnie tak bolesny... teraz będę umiała sobie wyperswadować... Przecież śmierć lepsza, niż długotrwałe konanie... czyż nie prawda?
I Teresa zapłakała znowu.
— Tak — potwierdził Ewin — lepsze zapomnienie, niż wieczny niepokój. Skoro nim pogardzisz, zapomnienie samo przyjdzie.
— Ale skąd się pan dowiedział o małżeństwie pana de Montal?
— Przed tygodniem przyjeżdża do mnie, do zamku ksiądz de Keonëllin, dawny mój nauczyciel; wchodzi z gazetą w ręce i mówi: wiesz, pan de Montal, twój krewny, ożenił się z wdową po markizie de Beauregard! Chwytam dziennik — i rzeczywiście, znajduję komunikat o tem z Neapolu... bo ślub wzięli aż tam, w kaplicy francuskiej ambasady. Aczkolwiek do mej pustelni rzadko kiedy dochodzą jakieś wieści z Paryża, wiedziałem, że pani, przed rokiem porzuciła dom ojca, aby towarzyszyć panu de Montal; do tej pory byłem przekonany, że zostałaś jego żoną Przeczytawszy zawiadomienie o jego ślubie z markizą de Beauregard, pomyślałem sobie, że albo musiałaś umrzeć, albo zostałaś opuszczana... Przybywam całym pędem do Paryża i udaję się wprost do twego... ojca...
— Czyś go pan widział?
— Tak — i przyjął mnie bardzo grzecznie. — Panie — pytam go — czy twoja córka umarła, że pan de Montal ożenił się z inną?
— No i?...
— Usłyszawszy o pani, zasępił się trochę — po chwili zaś odpowiedział mi: Moja córka? — Jedną tylko mam córkę i ta, Bogu dzięki, jest zdrowa... co zaś do pana de Montal, to bardzo jestem z tego kontent: to bardzo zdolny i zręczny chłopak i udało mu się zrobić świetną partję.
— To zupełnie w stylu pana Dunoyer — z goryczą rzekła Teresa.
— Czekaj pani... — mówił Ewin. — Pan Dunoyer dodał jeszcze...
— Pan de Montal, już rok mija, uwiódł i wyprowadził z mego domu niejaką pannę Teresę, którą pozwalałem tytułować moją córką, bo się wychowała w moim domu. Hrabia żył czas jakiś z tą dziewczyną, ale wkońcu ją opuścił. Jeżeli ma pan ochotę z nią się widzieć, mogę panu podać jej adres: Pasaż Fournier nr. 17, przy rogatce Vangirard...
— Dobrze, że jeszcze dał adres.
— Powiada jeszcze: onegdaj pisała, do mojej żony z prośbą o pomoc; powiada, że znajduje się wraz ze swym bękartem w najskrajniejszej nędzy. Po raz pierwszy zwróciła się do nas; to prawda, ale nic dla miej zrobić nie możemy; mamy dosyć swoich ubogich...
Na te srogie słowa bankiera, Teresa podniosła oczy i zawołała:
— Ach, matka, matka własna odmawia mi kawałka chleba! Nigdybym jej nie prosiła — udałam się do niej przecież, bo moje dziecię umierało z głodu!...
— Zapisałem ten adres, podany mi przez pana Dunoyer — ciągnął dalej Ewin — i przybiegłem tutaj. — Na widok tej nędzy... ale już lepiej nie mówimy o tem. Posłuchaj pani: nie masz już nikogo, ni ojca, ni matki, mi kochanka; jesteś sama, opuszczona przez wszystkich; czyż nieprawda — nie możesz tego chyba zaprzeczyć?... Tylko ci biedni rzemieślnicy litują się nad tobą: człowiek, który mi towarzyszył ze światłem, mówił: tutaj, tutaj znajdzie pan panią Teresę — jeżeli pan przychodzi z pomocą, to rzeczywiście w samą porę. Dopiero co właśnie moja żona poszła do niej; zastała ją umierającą z głodu i zimna... Nie zaprzeczy pani, że pani sytuacja jest straszna.
— Okropna... nie dbam już o siebie, ale drżę o swe dziecię.
— Tak — położenie pani córeczki jest najsmutniejsze.
— Niestety, panie — ale ma co czynić ten obraz jeszcze smutniejszym? Czy to szlachetnie? Prawda, że niegdyś postąpiłam z tobą okrutnie i niesprawiedliwie, ale...
— Alboż mnie pani posądzą, że przyszedłem tu dla zemsty?
Ewin wymówił te wyrazy z tak szlachetną szczerością, że Teresa odrazu wyczuła całą podniosłość duszy tego człowieka, którym niegdyś pogardziła.
— Och, przebacz mi — zawołała — nieszczęście skłania do nieufności.
Później, wracając do swej stałej myśli, poczęła znowu powtarzać z zimną boleścią:
— Ożenił się, ożenił!
— Co panią obchodzi człowiek nikczemny, który panią opuścił?
— I moją córkę... Gdybym się nie opierała tylu wstrząśnieniom, gdyby...
Nagle przerwała, schyliła się... po chwili zaczęła znowu stłumionym głosem?
— Ach, to okropne... lecz chyba Bóg nie opuści tej nieszczęśliwej, niewinnej istoty... Czyż nie zesłał mi dobrych ludzi na pomoc? — — —
— A po cóż ja przybyłem?...
— Istotnie, widzę...
— I nie może pani dostrzec?
— Tak, spostrzegam współczucie, jakie wzbudza nieszczęście...
— Tak, zapewne... współczucie, zainteresowanie, jakie wzbudza nieszczęście... chwilowa litość... nic więcej!... — zawołał pan de Ker-Elliot, uśmiechając się z goryczy.
— A czy pan de Montal nie mówił ci kiedy o pewnym portrecie?... — rzekł po chwili.
— O portrecie?... — zdziwiła się Teresa — Nic... nie wiem nawet, o co chodzi...
— Nic, nic... Może pani później o tem opowiem... teraz myślmy o przyszłości... jakie pani ma wogóle nadzieje, czego się pani spodziewa?... jak wogóle zdołała pani utrzymać się do tej chwili.
— Pracowałam i będę pracowała dalej.
— Pracować... pani... kobieta słaba, wycieńczona... Ach, poznaję już po wyglądzie pani, że oboje ucierpieliśmy wiele w tym roku...
— Oboje, powiada pan?
— Tak, bo i ja także wiele przecierpiałem — więcej może od pani.
— I dlaczego?
— I pani pyta mnie jeszcze, dlaczego?... Na pierwszą wiadomość o okropnym losie, jaki cię spotkał, przybyłem bez chwili wahania. Słusznie, nic jeszcze nie uczyniłem, abyś zmieniła opinję o mnie — pamiętam przecież, że wtedy posądzałaś mnie, że, starając się o twoją rękę, kieruję się jedynie poziomą chciwością. Wówczas nie znałaś mnie jeszcze...
— Tak, niestety...
— I nie obwiniam cię, pani, o to; byłem oczerniony i nie miałem nawet sposobności do oczyszczenia się z zarzutów. Dziś to już zupełnie co innego — dziś mogę przedstawić się pani we właściwem świetle; dziś mam możność pozyskania twego zaufania i spodziewam się, że powiesz o mnie: to dobre i szlachetne serce, to człowiek szczery, prawy i bezinteresowny. Bez tego — dodał Ewin z łagodnym uśmiechem — bez tego nic dobrego uczynić nie mogę.
— Panie... zdziwiła się Teresa.
— Nie tylko sam panią osobiście przekonam, że nie jestem złym człowiekiem, lecz i ksiądz de Keronëllen może ręczyć za mnie... poręczą za mnie i moi starzy słudzy, poręczą i moi dzierżawcy i byli żołnierze... bo pani wie, że byłem przed kilku laty dowódcą... Och, pani, gdybyś tylko ich pani wysłuchała, a od wszystkich usłyszysz: baron Ewin de Ker-Elliot jest uczciwym człowiekiem, dużo wycierpiał, ale jeżeli kiedy nam sprawił boleść, to tylko przyprawianiem nam troski o swego pana. Nikogo nigdy nie obraził, ani nikogo nie pokrzywdził; chętnie zawsze śpieszył z pomocą nieszczęśliwym, jak to czynił, i jego dziad i ojciec. — Oto, co pani o mnie usłyszy... chyba pani wierzy.
— Wielki Boże — czyżby pan z mego powodu tyle teraz cierpiał?!
— Tak... z powodu pani; muszę wreszcie wyznać pani....aby pani dowiedziała się, ile dla pani wycierpiałem... Sądzę przynajmniej, że pani zechcesz wynagrodzić mnie za to wszystko....
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zaniepokoiła się Teresa.
— Skoro wiesz już, że de Montal najbezczelniej mnie oczernił, skoro wiesz, jak cię oddawna kochałem, skoro dowiadujesz się, że mimo tak długiego niewidzenia się z tobą, mimo twego postąpienia ze mną, mój szacunek dla ciebie... moja miłość... nie osłabły ani na chwilę... kiedy dowiesz się wreszcie, ile łez wylałem, ile przeniosłem boleści... wtedy chyba sama się poczujesz winną...
— Co pan mówi?
— I będzie pani żałowała swego postępowania... Wtedy, będąc dobrą i szlachetną, w nagrodę tylu cierpień oddasz mi swoją rękę... czyż nieprawda?... Tak, twoją rękę... Ale patrzy pani na mnie tak surowo, jakbym panią obraził... doprawdy, nie spodziewałem się tego...
— Panie, wprawdzie potrzeba bardzo wiele wspaniałomyślności na taką ofiarę... — odezwała się Teresa, przybierając nagle dawny, ironiczny ton, tak dobrze i boleśnie pamiętny Ewinowi.
— Och, ależ bynajmniej.
— Wybacz mi pan, lecz, pojmujesz, że w największem nawet poniżeniu nie wolno zatracać poczucia swej godności...
— Ach — chce pani zapewne powiedzieć, że chcę wykorzystać twoją nędzę i opuszczenie... aby zdobyć to, czego tak gorąco pragnąłem... sądzisz może, że jestem człowiekiem bez duszy, myślącym tylko o zaspokojeniu swych żądz...
Teresa zamyśliła się.
— Jeżeli jesteś pan tak wspaniałomyślny — zaczęła po chwili — że możesz zapomnieć o tem, co zaszło, to ja jednak niestety, pamiętam o przeszłości... Byłam wobec pana okrutną, niesprawiedliwą... dopiero teraz to poznaję... teraz, niestety, lękałam się o życie człowieka, którego kochałam, w którego miłość wierzyłam... na którego się tak gorzko zawiodłam... lecz dość już tych próżnych żalów i wyrzutów... W twojem poświęceniu, o, panie, tyle jest odwagi, tyle szlachetności, tyle zaparcia się siebie, a jednak...
Ewin przerwał Teresie.
— Spójrz, pani, na mnie — mam zaledwie dwadzieścia pięć lat, a już czoło mam zmarszczkami zorane... troski pochyliły mnie przedwcześnie... Prawda, że niema nic we mnie, coby mogło olśnić oczy... serce, to co innego: przyjdzie czas, gdy je może poznasz i ocenisz... Jeżeli możemy już nie zwracać uwagi na światowe ceremonje i kanwenanse, powiem ci droga moja, pójdź za mną do mej samotnej siedziby... twoje dziecię będzie odtąd majem dziecięciem.
— Ach, panie... poznaję cię nareszcie... niestety jednak, już zapóźno!
— Gdyby było zapóźno, nie stanąłbym tutaj... Mógłbym tobie powiedzieć: droga maja, podziel moją samotność... ale co świąt o tem powie? Kiedy mówię: świat, mam na myśli moich sąsiadów — ludzi uczciwych i prostych, mam na myśli ich matki, ich siostry, ich żony, którędy krzywo patrzały na ciebie, na kobietę obcą, któraby zamieszkiwała pod jednym dachem ze mną, w domu, gdzie moi przodkowie pomarli.
— Dobre i szlachetne serce!
— A zatem... ofiaruję ci moją rękę, abyś nie... — przerwał nagle tok mowy — nie, nie jestem zdolny do wypowiedzenia tego...
— Zaklinam cię, panie, powiedz... te wzruszające przejawy twej dobroci koją rany mego serca... Ach, powiedz, powiedz...
— A zatem... mówię... Ofiarując ci swoją rękę... chcę, abyś była... moją... siostrą — rozumiesz?... A poślubić cię chcę, alby o nas źle nie mówiono — rozumiesz?... Bądź spokojna, jeżeli ty masz swą dumę, to ja jestem zdolny do wczucia się w tę dumę... jeżeli ty jesteś jedną z tych kobiet, które raz tylko w życiu kochają, ale jeżeli kochają, to już na całe życie, to ja jestem jednym z tych mężczyzn, którzy też mają w życiu jeden tylko przedmiot miłości i którzy nigdy go nie znieważą. Będę twoim bratem, ale, by uniknąć ludzkiego obmówstwa, chcę dać ci moje nazwisko, a chyba możesz go przyjąć bez zarumienienia się...
— Ależ... o Boże.... Cóż cię, panie, natchnęło do takiego poświęcenia?
— Opowiem ci to później... Czyż jednak sądzisz, że mogłoby być serce tak nieczułe, aby twe nieszczęścia nie zdołały go poruszyć?... A to dziecię, które omal nie umarło z nędzy?
— Och, nie mów już o tem, nie mów!...
— A jeżeli, powiem ci, pani, że, odrzucając moją ofiarę, popełniłaś zbrodnię wobec własnego dziecięcia, cóż mi na to odpowiesz, jakże się zdołasz wytłumaczyć? Zali masz prawo pozbawiać to dziecię pomocy, z którą dlań przychodzę? — Jeżeli umrzesz jutro... jeżeli ja umrę — cóż się stanie z twojem dziecięciem?...
— Och, przez litość, nie mów, nie mów już o tem!
— Przez litość właśnie, pozwól mi o tem mówić, pani... przez litość nie pozbawiaj swej, córki przyszłości... Przyjmij moją ofiarę i zostań moją żoną... wówczas będę mógł uznać twoją córkę za swoją... pozwól mi dać jej znane nazwisko, zapewnić jej los... wszak wiesz, że jestem jednym z pierwszych panów Bretanji... A potem nie będę ci przeszkadzał opłakiwać twą zawiedzioną miłość... potem będziesz mogła złorzeczyć losom, które postawiły na twej drodze człowieka, który nie umiał ocenić skarbów twego serca... I ja sam będę wraz z tobą opłakiwał nieszczęścia twoje, bo wszak wiele boleści wspólnie nas dotknęło... Zanim atoli oddasz się gorzkim rozkoszom rozpaczy, winnaś najpierw zapewnić los swemu nieszczęsnemu dziecięciu.
— Nie, nie, to niemożliwe — przecież to byłoby nikczemnością z mej strony... przecież to byłoby samolubstwo, niewdzięczność!... Nie, twoja ofiara jest nie do przyjęcia dla mnie.
— Ale skoro ją odrzucisz, cóż ci pozostanie? Będziesz pracowała, to prawda — ale wszak im dalej, tem potrzeby twego dziecięcia będą rosły, twoje zaś siły malały, ono zaś na nikogo, prócz ciebie liczyć nie będzie mogło.... Po latach, gdy przyjdzie dla niej pora zamążpójścia, któż ją zaślubi? Bez majątku, bez nazwiska... cóż ją czeka?
— O, Boże, Boże! — Załamała ręce Teresa. Czuła, że wywody Ewina są nieodparte.
Ewin dostrzegł to jej wahanie, to też rzekł, z trudem ukrywając zadowolenie:
— Widzisz, pani, że musisz ulec wprost konieczności...
Teresa nie uległa jeszcze całkowicie w tej walce, w której szlachetność potykała się ze szlachetnością — rzeka wreszcie, ocierając oczy.
— Bóg mię chyba nie opuści: będzie miał litość nade mną, a użyczy życia dostatecznie długiego, abym zdołała wychować moją sierotkę i doda sił do pracy...
— Ach! nieszczęśliwa kobieto... mówisz o siłach! Przecież cierpienia już cię znękały — twoje życie już jest cienką pajęczynką! — Przecież dość spojrzeć na ciebie, aby widzieć, jak ci życie cięży... wszak, gdyby nie to dziecię...
— Och, już bardzo dawno... mówiła Teresa z posępnem spojrzeniem, pojmując niedopowiedzianą myśl Ewina.
— Widzisz więc, pani — byłoby zatem szaleństwem i nieludzkością z twej strony czynić przyszłość swego dziecka całkowicie zależną od twego życia, od istnienia tak niepewnego... Wiem, że jesteś młoda i piękna i że może jeszcze znaleźć się ktoś, kto uczyni ci tę samą propozycję, co ja... ale na jakich warunkach! Pomyśl, że nietylko przyjdzie ci walczyć ze swym wstrętem do pożycia małżeńskiego, ale interes córki może być zagrożony. Co do pierwszego, to, będąc dobrą matką, wcześniej, czy później przezwyciężysz wstręt, lecz czy ten, którego przeniesiesz nade mnie, czyż zdobędzie się na miłość do twego dziecięcia — czyż raczej nie będzie nań patrzył, jako na cień tego, który stać będzie pomiędzy nim a tobą... Co zaś do szczerości mego postanowienia, to dwie masz gwarancje — po pierwsze, własne przeczucie, które cię chyba nie myli, a po drugie — słowo uczciwego człowieka, który mówi do ciebie bez wyniosłości i bez płaszczenia się i którego cała przeszłość jest rękojmią, że i w jego przyszłości nie zmieni zasad swego postępowania.
W tejże chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi — Ewin zerwał się i podskoczył otworzyć. Po chwili wszedł Piotr, uginając się pod ciężarem materaców i bielizny, za nim zaś weszło kilku drabów, równie obładowanych.
— Moja siostro — rzekł Ewin — prosiłem tego poczciwego człowieka;, aby na mój koszt postarał się uczynić to mieszkanie możliwem, na parę dni przynajmniej. Racz zejść ze mną do sąsiadów, nim tu uporządkują.
Teresa ze smutkiem spojrzała na Ewina, jakby mu wyrzucała kłamstwo. Wzięła uśpioną córkę na ręce i zeszła za panem de Ker-Elliot do mieszkania blacharza.
Augusta pobiegła do pobliskiej restauracji i przyniosła gorącą wieczerzę, którą spożyto na miejscu.
Niestety — czyż trzeba opisywać, z jaką radością przyjęła Teresa widok świeżych smacznych potraw. Wesoło przycisnęła swe dziecię do łona.

Nieszczęśliwa! Przecież od wczoraj nie miała nic w ustach.

IX.
OPOWIEŚĆ UWIEDZIONEJ.

Pan de Ker-Elliot nie szczędził pieniędzy, więc rzemieślnicy pracowali z pośpiechem. — Ewin zresztą co chwila wpadał ich doglądać i w ciągu paru godzin facjatka Teresy nabrała ludzkiego wyglądu. Ściany obito gustownemi tapetami, poprawiono piec i drzwi, okna osłonięto firaneczkami, wniesiono porządne łóżko, wreszcie zaś opalono całe mieszkanko jak się należy.
Oczywiście, że o wiele prościej byłoby przeprowadzić Teresę do hotelu, lecz pan de Ker-Elliot, lękając się, że będzie miała objekcje, nie chciał się jej niczem sprzeciwiać. Teraz, Teresa biernie przyjmowała jego zarządzenia.
Po dniu, pełnym tak nieprzewidzianych i wstrząsających przejść, Teresie potrzebny był spoczynek, więc Ewin, jak tylko rzemieślnicy skończyli swą pracę, pożegnał ją, ona zaś uścisnęła mu rękę, mówiąc:
— Do jutra. Jesteś pan tak dobry, że mogę mieć do pana ślepe zaufanie i opowiem ci całe moje życie od chwili opuszczenia domu pana Dunoyer. Opowiem ci o wszystkiem, com wycierpiała; wtedy będziesz mógł osądzić, czym powitania przyjąć to szlachetne poświęcenie i czy ty sam powinieneś je uczynić.
Nazajutrz Ewin, przybywszy do Teresy, zastał ją smutniejszą jeszcze, niż wczoraj — widać było po jej twarzy, że większą część nocy płakała. Wiadomość o nikczemnym postępku pana de Montal i ostateczne upewnienie się, że ją niegodnie porzucił, musiało ją dotknąć straszliwie.
Pan de Ker-Elliot przyjrzał się jej i pokiwał głową.
— Nierozsądnie, nierozsądnie pani postępuje — rzekł.
— To prawda... gdybym nie myślała wciąż o mojej córeczce, nie wiem, do czego przywiodłaby mnie rozpacz.
— Czyżbyś więc jeszcze kochała tego człowieka?! — z boleścią zawołał Ewin.
— Niestety!...
— Nie czynię ci wyrzutów,, pani... Jakkolwiek okropna i nieszczęśliwa jest ta miłość, jakkolwiek obłąkaną się ona wydaje, mogę ją zrozumieć...
— Nie, ja tego człowieka nie kocham... tego nie można nazwać miłością, a raczej... Ale pozwól mi pan zacząć to opowiadanie, które ci przyrzekłam, a wtedy może pojmiesz wszystkie sprzeczne uczucia, jakie miotają mem nieszczęśliwem sercem.
— Słucham cię, pani, i ja będę równie szczery i opowiem ci o tem, co sam w tym czasie przeżyłem, a potem pomówimy o przyszłości. Rozważymy wszystko dokładnie i z przemyśleniem, a potem będziemy myśleli o twoim aniołku, czy dobrze, moja siostro?
Te ostatnie wyrazy: moja siostro, Ewin wymówił tak czule, z takim bezgranicznym szacunkiem, że Teresa, poruszona aż do łez, odpowiedziała mu:
—Tak, mój bracie, posłuchaj tedy długiej i przykrej spowiedzi...
Chwilkę zatrzymała, się, poczem zaczęła:
Nim przestąpiłam po raz ostatni przez próg domu pana Dunoyer, prosiłam, aby mi pozwolił po raz ostatni uściskać matkę i siostrę, lecz spotkałam się z gburowatą odmową. Poszłam za panem de Montal, no, bo gdzież iść miałam?... Z pomiędzy nielicznych krewnych żaden zapewne nie udzieliliby mi schronienia; pozostawało mi więc jedynie pójść za człowiekiem, którego zresztą uważałam prawie za męża.
W pierwszej chwili, przyznam się, byłam tak samolubna, że nawet nie pomyślałam, że, przy jego ubóstwie, będę mu ciężarem, a przecież uprzedził minie o swem położeniu! Myślałam tylko o tem, że już jestem z nim połączenia na zawsze. Srogość pana Dunoyer, nieczułość rodzonej matki, uwalniały mnie od najlżejszych wyrzutów — domu, z którego nie wyniosłam ani jednego jasnego wspomnienia, nie żałowałam zupełnie. Na całej ziemi istniał dla mnie jeden de Montal; byłam młoda, odważna, przyszłość mnie nie trwożyła; kochałam go i byłam szczęśliwa. A on był ponury, smutny... całą drogę powtarzał mi, że mój los sprawia mu niepokój.
Znalazłszy się u niego, uczułam dziecinną radość i mimowolne rozczulenie: wszystko, co jego dotyczyło, wszystko, co mi dawało poznać jego przyzwyczajenia, zdawało mi się czemś nieocenionym; mieszanina nędzy i zbytku w jego mieszkaniu odrazu rzuciła mi się w oczy — ta walka wytworności z brakiem środków, wydała mi się jakimś przejawem godności osobistej.
A pan de Montal rzucił się na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach; robił wrażenie człowieka, który stracił już wszystkie nadzieje. A ja przypisywałam ten smutek temu, że widział mnie w smutnem położeniu i nic nań zaradzić nie mógł. Gdybym wiedziała wówczas, że uważa mnie tylko za ciężar, gdybym przejrzała istotne powody jego rozpaczy, chybabym życie sobie odebrała; byłam jednak przekonania o jego głębokiej miłości, byłam przekonaną, że stanowię jedyny skarb jego życia.
— Skoro się pobierzemy — pocieszałam go — i kiedy świat się dowie — o okrutnem obejściu się mej rodziny ze mną, wzbudzimy żywe współczucie i będziemy mogli liczyć na pomoc życzliwych, zwłaszcza, że twoje zdolności są znane. A czy znowu tak wiele do szczęśliwego życia nam potrzeba? Wystarczy, jeżeli ty dostaniesz się na jakieś skromne stanowisko, ja zaś będę pracowała. Przeniesiemy się do jakiejś oddalonej części miasta, a, sam się przekonasz, Edwardzie, że szczęście z nami zamieszka.
— I cóż na to odpowiedział?
— Że nie jest stworzony na podrzędnego urzędniczynę, że przecież ma jeszcze nieco pieniędzy i że nie należy znowu tak przejmować się jego położeniem. Ma przecież stosunki, dzięki którym może uzyskać posadę w ambasadzie w jakimś oddalonym kraju. Dodał jeszcze, że, ze względu na konwenanse, uważa za stosowne, abyśmy do czasu ślubu nie mieszkali razem; bardzo szybko też wynajął dla mnie małe mieszkanko na oddalonej ulicy, do którego przychodził, ilekroć czas mu pozwalał, lub o ile okoliczności tego wymagały. Ta rozłąka, jakkolwiek przykra, wydała mi się świadczyć o jego rozsądku i dbałości o moją opinję, to też zgodziłam się na nią z całą uległością.
Pierwszy dzień, który przepędziłam ze swym kochankiem, pozostawił mi wspomnienie smutne zarazem i miłe. Omawialiśmy wiele planów i projektów. Nalegałam jeszcze na pana de Montal, aby poprzestał na jakiem podrzędniejszem stanowisku; przypomniałam mu nasze skromne marzenia — odpowiedział mi jednak, że się boi pośmiewiska świata. Czyż jednak ludzie rozsądni mogliby się śmiać z człowieka, który, straciwszy majątek, wziął się do uczciwej pracy? — zdziwiłam się. On atoli był nieporuszony — mówił, że nie chce pogodzić się z taką ostatecznością.
Nazajutrz wyszedł bardzo rano, zalecając mi, żebym się nie odzywała, jeżeli ktoś będzie dzwonił. Pozostałam sama... nagle, w parę godzin po jego wyjściu, usłyszałam zgrzyt klucza we drzwiach pokoju, przylegającego do sypialni... Sądziłam, że to on, tymczasem... Och, panie... ten pierwszy dowód jego nieszczerości powinien był mnie oświecić, niestety jednak, zanadto byłam zaślepiona!
— I któż to był?
— Młoda kobieta, bardzo piękna... nie znałam jej, ale, jej rysy przypominałam sobie niejasno...
— Kobieta?... Skądże miała klucz?
— Miała go stale; pan de Montal poprostu nie zdążył jej uprzedzić o mej bytności...
— Więc ta kobieta?...
— Była to jego kochanka, panna Julja Dubren, słynna aktorka... Nie będę ci już mówiła o wstydzie i boleści, jakie przeżyć musiałam... o jej arogancji... poprostu biorąc minie za damę w swoim gatunku, poczęła mi wyrzucać, że jej odbijam kochanka... lecz, jak twierdziła, na próżno, bo de Montal kocha ją namiętnie, a nawet chciął się z nią żenić — jedynie ona przez kaprys odmówiła mu swej ręki.
— O, Boże. Ileś musiała ucierpieć!
— Nawet nie — o pannie Julji wiedziałam już, to zaś, co mi teraz mówiła, wydało mi się nędzną potwarzą. Wreszcie kobieta ta oświadczyła mi, że będzie czekała na pana de Montal, kiedy zaś powróci, zobaczymy, która z nas zastanie. Wobec tego natychmiast włożyłam palto i wyszłam czekać na ulicy — odrazu spostrzegłam go zdaleka; podbiegłam ku niemu i opowiedziałam wszystko, ale potrafił mnie uspokoić całkowicie...
— Uspokoił cię?...
— Tak, wytłumaczył mi, że panna Julja prześladuje go od czasu, jak ją porzucił dla mnie; niegdyś dał jej klucz od swego mieszkania i zapomniał go odebrać. Oto była cała tajemnica zjawienia się tej kobiety — uwierzyłam mu, bo ostatecznie wyglądało to bardzo prawdopodobnie... jednak za nic w świecie nie chciałam już wracać do jego mieszkania. — wówczas powiedział mi, że mieszkanko, które dla mnie wynajął na ulicy Ouest, w poblżu pałacu Luksemburskiego, stoi już gotowe i byle mi przeniesiono rzeczy, mogę się tam przenieść natychmiast, co też i uczyniłam.
Było to mieszkanko dwupokojowe, skromne i miłe, w domu spokojnym, dość oddalonym od centrum miasta; okna me wychodziły ma ogród. Ulica była prawie pusta cały dzień; wogóle to ciche ustronie bardzo mi się podobało. Dla oszczędności postanowiłam nie trzymać służącej, sprzątała mi zaś pokój żona portjera.
Przez kilka pierwszych nocy bałam się trochę samotności, ale bardzo prędko przyzwyczaiłam się.
Ślub mieliśmy zawrzeć bardzo prędko; czekaliśmy tylko na dopełnienie pewnych formalności; pan de Montal stale mi twierdził, że niecierpliwie na to czeka.
Zaczęło się dla mnie życie spokojne i szczęśliwe — och, tak, istotnie szczęśliwe — długo zachowam te dni w swej pamięci. Nie widywałam się z nikim; nie chcąc zaś być dla swego kochanka ciężarem, poczęłam haftować. Postarałam się o robotę i zarabiałam tyle, że wystarczało mi na całe utrzymanie. Pan de Montal pojawiał się u mnie prawnie codziennie — był smutniejszy, albo weselszy, zależnie od tęgo, jak mówił, jak się posuwała sprawa jego posady. Prócz tego mówił mi, że moje nieślubne urodzenie, dotychczas będące tajemnicą dla urzędników stanu cywilnego, wywołało teraz szereg komplikacyj, odwlekających nasz ślub. Wierząc mu bez chwili zwątpienia, pocieszałam go — wogóle wykazywałam więcej równowagi ducha, niż on. Bezwątpienia najprzykrzejszem dla mnie było, że nie mogłam żyć pod jednym dachem z ukochanym, znosiłam jednak wszystko z myślą o szczęśliwej, a niedalekiej już przyszłości.
Jedynemi dniami smutku były dla mnie te, w których nie widziałam de Montala, jednakże nie miałam do niego żalu, a przeciwnie, żałowałam go, przekonana, że rozłąka sprawia mu tyleż cierpienia, co mnie. W chwilach tych nawet energja do pracy słabła we mnie pod wpływem przejmującego smutku... Z jakąż radością atoli rzucałam się w jego objęcia nazajutrz!
Przez pierwszy miesiąc dnia takiego prawie nie było, w następnym jednakże raz nie pokazywał się przez trzy czy cztery dni, i wtedy jednak nie czyniłam mu wyrzutów, będąc przekonana, że to starania o posadę i załatwianie formalności przedślubnych zabierają mu cały czas. Przytem był mniej niespokojny, weselszy, co i mnie dodawało otuchy. Zmianę tę przypisywałam pomyślnemu dlań obrotowi jego sprawy o posadę — on sam mówił mi, że jest pewny, że niezadługo zdoła mi zapewnić świetny byt — to też, w oczekiwaniu na to nadspodziewane szczęście, pracowałam ze zdwojoną gorliwością, przytem zaś, obawiałam się nieco, że przyszłość nasza zależy od jakiejś niepewnej protekcji.
W tym samym domu, co ja, mieszkał pewien bogaty księgarz z żoną; byli to bardzo zacni ludzie. Zapoznałam się z nimi dzięki sąsiedztwu, i zaproponowali mi korzystanie ze swych książek. Zauważywszy z doboru mej lektury, że władam angielskim, księgarz ten zaproponował mi, abym zaczęła dlań tłumaczyć modną angielską beletrystykę. Możesz pan sobie wyobrazić z jaką radością i wdzięcznością przyjęłam tę propozycję!
Zrywałam się ze snu już o świcie; w ciągu dnia przeważnie haftowałam; wolałam poświęcić temu zajęciu dzień, żeby wieczorami, czy nocami nie brudzić sobie oczu. Pan de Montal przychodził do mnie zwykle o drugiej po południu; największą radością dla mnie było, gdy mogłam go przyjmować; przed drugą ubierałam się skromnie, ale gustownie, co on szczególnie lubił.
Bawił u mnie zwykle kilka godzin; po jego wyjściu siedziałam przy hafcie aż do nocy. Wreszcie zapalałem lampę i, spożywszy skromny obiad, zabierałam się do tłumaczenia, co zabierało mi czas aż do północy. Obiad przynosiła mi żona portjera.
— Och, gdybyś pan wiedział, ile długich wieczorów zimowych przepędziłam sama... lecz stale zaprzątnięta pracą... melancholijna, ale nie smutna...
— Więc nigdy nie spędził ani jednego wieczoru z panią?
— Bardzo rzadko kiedy... może raz, czy dwa na miesiąc...
— I takim ludziom szczęście samo w ręce idzie!... — westchnął głęboko pan de Ker-Elliot.
— Tłumaczyłam sobie — ciągnęła dalej Teresa — że przecież pan de Montal musi, choć nawet wbrew swej woli, bywać co wieczór w różnych towarzystwach i widywać się z ludźmi, którzy mogą mu dopomóc w uzyskaniu stanowiska. Sam mówił mi, że przecież groziłoby mu pójście w ogólne zapomnienie, gdyby zaprzestano go widywać; nie miałam najmniejszego powodu do kwestjonowania tych jego słów. Niekiedy, gdy pan de Montal wychodził ode mnie, odprowadzałam go i wówczas przechadzaliśmy się po bulwarach Montparnasse. Były to dni uroczyste dla mnie; po takiej przechadzce on odprowadzał mnie aż do drzwi mieszkania i wracałam do siebie, jakby z nowym zapasem szczęścia.
Wieczory po takich przechadzkach upływały mi w pogodnym, szczęśliwym nastroju; nawet praca wydawała mi się wtedy łatwiejszą i pisałam niekiedy aż do drugiej w nocy. Hafty i tłumaczenie przynosiły mi do dwunastu franków dziennie.
W jednym z dwóch moich pokoików urządziłam gabinet do pracy, który de Montal bardzo lubił. Sama chodziłam po kwiaty, aby go przyozdobić. Było to dla mnie zabawką, rozrywką najmilszą... Mimo tych drobnych wydatków na zbytki — smutnie uśmiechnęła się Teresa — w ciągu dwóch miesięcy zaoszczędziłam przeszło dwieście franków. Z tryumfującą miną wręczyłam je panu de Montal, mówiąc ze śmiechem, że to zadatek na posag, z czego był bardzo ucieszony.
— Ach, gdybyś wreszcie zdecydował się — mówiłam mu — na wyrzeczenie się dumnych i górnych projektów, czyż nie bylibyśmy szczęśliwi, gdybyś zgodził się objąć jakieś skromne stanowisko; wówczas, dodawszy do tego moje skromne zarobki, moglibyśmy żyć zupełnie przyzwoicie, zwłaszcza, że czyż tak wiele znowu potrzebujemy?
— On atoli odpowiadał mi stale, że nie chce, bym pracowała, że sam widok tego rani mu serce i że dlatego jedynie dziś godzi się na to, że sam żyje jaknajoszczędniej w oczekiwaniu na ową posadę. Nie śmiałam mu powiedzieć, że przecież starania o tę posadę kosztują tyle, że starczyłoby tego na życie w ciągu kilku miesięcy; cieszyłam się przecież, że sama mogę własną pracą opędzić wszystkie potrzeby.
Myśl, że nie jestem żadnym ciężarem dla pana de Montal, sił nowych mi dodawała.
— A od rodziców żadnych nie miałaś wiadomości?
— Żadnej, w pierwszym dniu przysłano mi do pana de Montal suknie, bieliznę i kilka drobiazgów, które niegdyś otrzymałam w podarunku.
— Nikczemnicy!
— Pan de Montal chciał wytoczyć memu rzekomemu ojcu sprawę o alimenty dla mnie, ale żadną miarą nie chciałam się na to zgodzić...
— Tak... — wyrzekł Ewin po kilku chwilach skupionego milczenia — musiała pani wtedy żyć szczęśliwie tem życiem pracy i miłości... sądzę, że wspomnienie tych chwil zawsze będzie dla pani miłem... ale i bolesnem zarazem.
— Tak... trudno to wysłowić i zrozumieć, ale to prawda... Gdybym była bogata i w niczem nie potrzebowałabym sobie odmawiać, mniej żywo zapewne odczuwałabym moje szczęście... ale w samotności moja miłość rosła... stała się też dla mnie takiem źródłem szlachetnej rozkoszy, jak każde poświęcenie — rozkoszy szlachetnej, jak obowiązek. Zdawało mi się, że tem życiem w samotności i pracy odpokutowuję za me przewinienia. Pracowałam gorliwie; mój księgarz był ze mnie zadowolony i płacił mi coraz więcej; po upływie trzech miesięcy mogłam dać panu de Montal piętnaście luidorów.
— Co? przyjął?...
— Na cóż miałam je chować, przytem miał przecież większe potrzeby, niż ja... A czyż mogłam przewidzieć, że kiedykolwiek będę żałowała tych pieniędzy... Ale dowiesz się pan jeszcze o wszystkiem... Mój Boże, przecież zasmucam pana tylko, mówiąc o swojem szczęściu...
— Bynajmniej... wiesz przecież, moja siostro, że powinienem wiedzieć o wszystkiem... mów, bo jeszcze musimy pomyśleć i o przyszłości... a przytem... wszak wspomnienie o minionem szczęściu, to jedyna dla ciebie pociecha...
— Och, tak... tylko te wspomnienia rozjaśniały nieco moje życie... Teraz jednak zbliżam się do chwili najokropniejszej... i tylko te szczęśliwe wspomnienia mogą mnie przygotować... dodać mi sił do postawienia sobie raz jeszcze przed oczy wspomnienia straszliwego ciosu...
Było to 25 marca tego roku... w środę... przypominam to sobie z przerażającą dokładnością... Pana de Montal nie widziałam już od ośmiu dni... pierwszy raz zdarzyło się, by się nie pojawił aż tak długo... Gdy wreszcie stanął we drzwiach, rzuciłam mu się na szyję, łzami zalana. — Płaczesz, Tereso? — zawołał wesoło — masz rację, bo powinnaś z radości aż płakać! Mam ci do zakomunikowania, że otrzymałem wyższe stanowisko w ambasadzie w Lizbonie[85], z 2000 franków pensji! Od dziś jesteśmy bogaci; zaraz dziś ogłoszę nasze zapowiedzi! Teraz już wiesz, dlaczego tek długo nie mogłem wpaść do ciebie?...
Nic łatwiejszego, niż puścić w niepamięć wszelkie cierpienia, gdy po nich szczęście następuje... W pierwszej chwili nie mogłam poprostu w to uwierzyć, lecz de Montal okazywał tak żywą radość, twarz jego jaśniała tekiem weselem, że wpadłam w szał prawdziwy.
— No i?...
— Kłamstwo... wszystko kłamstwo!... A czy wiesz pan, co go wprowadziło w tak radosny nastrój?... Jakże zapóźno o tem się dowiedziałam! — oto wtedy dopiero upewnił się, że... markiza de Beauregard go kocha!
— Co??... Więc wtedy już był z nią w kontakcie?...
— Widywał się z nią codziennie... Skoro pan jest tak dobry, że słucha mnie pan bez zniecierpliwienia, pozwól pan, że opowiem o ostatniem, najstraszliwszem mem przeżyciu...
Dnia tego de Montal mówi mi: — Tereso, uczcijmy dzień, przełomowy w całem naszem życiu — oto mój zamiar: korzystając z prześlicznej pogody, chodźmy najpierw na spacer, potem zjemy obiad w restauracji, a wreszcie pójdziemy wieczorem do teatru.
— Wybacz pan, że opowiadam nawet o takich podrzędnych szczególikach — ciągnęła Teresa po chwili, — ale miło mi wspominać o tem, bo jakąż radość sprawiła mi owa propozycja! Wszystko zdawało się brać udział w uprzyjemnianiu mi tego dnia: słońce świeciło wspaniale i już poczynało się zielenić.
Chociaż okolice Paryża nie odznaczają się niczem szczególnem, czas był tak przyjemny i czułam się tak szczęśliwa, że wydawało mi się, że nigdy nie widziałam piękniejszych stron; odzyskałam swą dawną wesołość i bawiłam się, jak piętnastoletnia dziewczynka. Edward także był bardzo wesół. Zmęczeni powróciliśmy do miasta; zaczęłam się ubierać w najlepszą suknię, a Edward pojechał na chwilę do siebie, poczem powrócił, by mnie zabrać ze sobą. Obiad zjedliśmy w równie wyśmienitym nastroju; potem poszliśmy do teatru i wydawało mi się, że nigdy nie widziałam równie zajmującej sztuki. Wreszcie znalazłam się sama z Montalem i mogłam brać udział w jego ambitnych marzeniach. Stanowisko dyplomatyczne w Lizbonie miało być dlań szczeblem jedynie ku dalszym zaszczytom, wobec jego urodzenia, ogłady i stosunków towarzyskich wydawało mi się to zupełnie prawdopodobnem...
Cały ten dzień przeminął, jak piękny sen... Wreszcie, wieczorem, pan de Montal, odprowadzając mnie do domu, zakomunikował mi rzecz, która poprzednio pobudziłaby mnie do płaczu, ale przy mojem radosnem upojeniu nie wywarła na mnie żadnego wrażenia.
Otóż, dla zapoznania się ze stanem interesów swego urzędu, zmuszony był udać się na tydzień, może i na dziesięć dni do byłego konsula, bawiącego w Melun; przez ten czas miał do mnie pisywać jaknajczęściej; ta ostatnia obietnica ostatecznie uczyniła mi tę rozłąkę prawie obojętną... Wpadłam w takie upojenie, że nie przeczuwałam w tem wszystkiem cienia kłamstwa... Ślub nasz miał odbyć się 17’kwietnia — dlaczego wyznaczył tę datę, a nie inną — dotąd nie wiem, oczywiście, teraz już mogę się domyśleć, że widocznie musiał mieć jakiś powód, z którego ten termin nadawał się najlepiej do ostatecznego zwiedzenia mnie. Wyjechał tegoż wieczoru...
— A Więc ten urząd... ten wyjazd w interesach służbowych?...
— Kłamstwo!... Wszystko od początku do końca kłamstwo, kłamstwo!... Po czterech dniach otrzymałam list bardzo czuły... tylko że... albo przez zapomnienie, albo i umyślnie, nie było na nim adresu nadawcy, tak, że nie mogłam odpisać... Myślałam, że to roztargnienie....
W kilka dni później z następnego listu, jeszcze czulszego niż pierwszy, dowiedziałam się, że interesy konsulatu są straszliwie pogmatwane... adresu znów mi nie podlał... Zaczęłam się trochę martwić...
— Co za przewrotność, co za okrucieństwo! A czy zdołała się pani dowiedzieć, gdzie się istotnie ukrywał?
— Rzeczywiście był w Melun... ale nie wiedziałam, że pani de Beauregard, gdy pobyt jej w stolicy stał się poprostu niemożliwy, przeniosła się do jednej z posiadłości męża, o ćwierć mili francuskiej od tego miasta... i de Montal wysiadywał tam całemi dniami....
— Co za podłość!... Ale co za cel podobnej komedji?
— Widocznie bał się bardzo, abym nie powzięła jakichś podejrzeń... całe życie mając do czynienia z kobietami lekkich obyczajów, uważał i mnie za zdolną do skompromitowania go w oczach pani de Beauregard...
Nareszcie pobyt w Melun się zakończył. Gdy znowu zobaczyłam pana de Montal... w piętnaście dni po owej wiadomości o posadzie... byłam jeszcze szczęśliwsza... z jakąż radością, z jakąż dumą rzuciłam się w jego objęcia!... Poczułam, że będę matką!...
— I to nie poruszyło serca tego nikczemnika?
— Podzielał moją radość, a przynajmniej udawał to... jednocześnie jednak przyniósł mi smutną wiadomość: oto zaczynał się nowy kryzys gabinetowy i jego przyjaciel zmuszony był oddać przyrzeczoną mu posadę komu innemu, dla pozyskania silnego przeciwnika... Niestety... wyznaję... odrazu stanęła mi na myśli przyszłość naszego dziecięcia i, choć dotąd prawie obojętnie traktowałam plany Montala, teraz poczynałam żałować tego stanowiska, które mogło nam byt zapewnić...
Od tej chwili zaczyna się najstraszliwszy okres mego życia... Z de Montalem nie widziałam się znowu cały tydzień. Dwa razy pisałam do niego, do jego paryskiego mieszkania, ale nie otrzymałam odpowiedzi; wreszcie przybył, ale po raz pierwszy dostrzegłam w jego odnoszeniu się do mnie pewną obojętność. Ośmieliłam się przypomnieć mu, że przecież termin naszego ślubu już minął; wówczas zapytał mnie dość oschle, Czy mu ufam, czy nie.
— Ależ zapowiedzi już ogłoszone! — tłumaczyłam się.
— No, to jeszcze nie wystarcza — odpowiedział tym samym tonem. — Twoje nieślubne pochodzenie dotychczas ukrywane, wytwarza niezliczoną ilość przeszkód, mam nie małe trudności z lich pokonaniem, jestem zaambarasowany, więc mnie nie nudź pytaniami.
Wszystko to przykro brzmiało w mych uszach; przemknęło mi się nagle przez myśl, że gdyby pan de Montal mnie zwodził, to i moje dziecię będzie kiedyś pokutowało za swe urodzenie... Jednakże otrząsnęłam się prędko z tych przykrych przeczuć; pomyślałam o szlachetności de Montala, a szczególny jego ton przypisałam wyjątkowemu przygnębieniu. I znowu nie widziałam go całe dwa tygodnie; wtedy już mój niepokój zaczynał dochodzić do szczytu; nie dość na tem, smutek i złe przeczucie poczynały gnębić mój umysł, a jednocześnie przecież rozumiałam, wobec rozwiania się widoków Montala na posadę, większą niż kiedykolwiek potrzebę wytężonej pracy.
Niestety, wtedy to po raz pierwszy uczułam, że siły minie opuszczają; byłam już zadręczona. Chociaż tłumaczenie z obcych języków jest pracą dość machinalną, już jej nie mogłam podołać. Daremnie starałam się pokonać znużenie. Życzliwe wymówki mego księgarza dawały mi do zrozumienia, że wartość mej pracy zmniejsza się z każdym dniem, ale wymówki te szły na marne; jeżeli choć na chwilę zdołałam odpędzić zaćmiewające mój umysł czarne myśli, to po chwili oblegały go one ze zdwojoną zajadliwością.
Wtedy pióro poprostu wypadało mi z ręki, zalewałam się łzami, rozpaczałam głośno, padałam na kolana, błagając Opatrzności — tak czas mi mijał, a każda godzina, stracona na żale i skargi, zmniejszała mój zarobek. Na tę myśl, obcierałam łzę i z najcięższym wysiłkiem, złorzecząc mej słabości, brałam się znów do pracy; mówiłam sobie, że przecież moje dziecię będzie może cierpiało z mej winy... wyrzucałam sobie nawet moją boleść, bo przecież mogła ona odbić się na nieszczęśliwej istotce! Wśród takich udręczeń, nawet myśląc o konieczności pracy, stawałam się coraz bardziej do niej niezdolną, umysł mój zaćmiewał się z dnia na dzień; wreszcie księgarz zaprzestał dawać mi zamówienia. Wówczas pozostał mi tylko haft; pomimo nawiedzającego mnie niekiedy konwulsyjnego drżenia rąk, haftować jeszcze mogłam, jako tako. Jakaż jednak różnica w zarobkach! Haftując piętnaście godzin na dobę, mogłam zarobić ledwo czwartą część tego, co zarabiałam tłumaczeniem, przy mniejszej ilości godzin pracy. Następnie wzrok zaczął mi słabnąć... och, najokropniejszym chyba był dla mnie dzień, gdy już oczy nie pozwalały mi nawet na tę nędznie opłacaną pracę!...
— Ach, straszliwie cierpieć musiałaś!... Czyż miałem prawo mówić przy tobie o moich przejściach? — przerwał jej baron. — Czemże one były w porównaniu z tem wszystkiem!... Ach, co za człowiek, co za człowiek!..
— A ztem... po tej ostatniej rozmowie nie widziałam go całe dwa tygodnie; pisałam do niego, lecz bezskutecznie. Kiedyś polecił mi, żebym do niego nie przychodziła; teraz, przerażona, ośmieliłam się przekroczyć zakaz... lecz służący oświadczył mi, że go niema... Byłam kilka razy, lecz zawsze albo ubierał się przed wyjściem do klubu, albo jadł obiad na mieście; wracał zaś do domu prawie zawsze w nocy...
— Co słyszę?... Więc pan de Montal prowadził zbytkowny tryb życia, gdy pani znajdowała się w takim niedostatku?... I jeszcze ośmielał się brać od ciebie pieniądze... No, to już ohyda!
— Był przyzwyczajony do wystawności... cóż robić!... Co do mnie... to pieniądze, które mu oddawałam, wtedy były dla mnie zbyteczne... No, ale kończę: otóż, za trzecim, czy czwartym razem, czekałam na pana de Montal na ulicy aż do szóstej wieczorem, wkońcu jednak byłam tak osłabiona, że musiałam wrócić do domu. Tego dnia również nie zarobiłam ani centyma.
Nazajutrz, nieledwie o świcie, pojawiłam się u niego znowu. Służący powiedział mi, że pan nie kazał się budzić przed południem — czekałam do południa... Nie mogę wprost opisać, z jakim gniewem, jak niegrzecznie mnie przyjął, z jaką goryczą wyrzucał mi natręctwo!... Natręctwo!... — powtórzyła Teresa z goryczą — całe dwa tygodnie na oczy go nie widziałam... gniewał się nawet za to, że doń pisałam... gdyż nawet tego mi nie było wolno?... Zakończył groźbą, że, jeżeli będę mu się naprzykrzała — tak! — to żadnych obietnic nie dotrzyma!
— Należało się tego spodziewać... — mruknął baron z odrazą. — Ale czemuż tego wcześniej nie zrobił, po cóż cała ta podła komedja?
— Widocznie bał się kompromitacji... Wtedy był w wyjątkowo złym humorze i zdradził się po raz pierwszy... i..
Teresa nagle urwała.
— Wahasz się?... Tereso, musiał ci powiedzieć coś okropnego...
— Tak... ale nie... nie będę ukrywać niczego, nie mam obowiązku utrzymywania jego podłości w tajemnicy... Powiedział mi wprost... że, gdy przyrzekał, że się ze mną ożeni, sądził, że ma do czynienia z córką pana Dunoyer, a nie z bękartem i, wypędkiem...
— Mów pani dalej — Ewin silił się na spokój. — Zgoła mnie to nie zadziwia.
— To już mnie oburzyło... No, ale cóż miałam czynić? Los mój, a raczej los mego biednego dziecięcia, leżał całkowicie w jego ręku... Poniżyłam się aż do płaczu... błagałam go, aż zmiękł nieco i powiedział, że nie zmienia postanowienia zaślubienia mnie, ale nie może wyznaczyć ścisłego terminu... i że będzie to zawisłe od mej uległości... Kiedy zapytałam go, z płaczem, kiedy znowu będę go mogła widzieć, uniósł się znowu... odpowiedział, że, jak on sam sobie będzie tego życzył i kazał mi czekać. Pożegnałam go...
— A nie pytał, czy masz jakie środki ido życia?
— Nie przyzwyczaiłam go do tego. Aż dotąd utrzymywałam się przecież własną pracą.
— A z czego żył sam?
— Kiedy opuszczałam dom państwa Dunoyer, miał jeszcze koło sześciu tysięcy franków... prócz tego, pan Dunoyer przypomniał mu, że mu pożyczył dwieście luidorów. Prosiłam go, aby ten dług oddał, ale jak postąpił.. nie wiem...
— Wybacz mi pan, że przytoczę pewne szczegóły, drobne, ale ciekawe... A zatem... znowu przez trzy tygodnie nie miałam od niego żadnej wiadomości... nie zapomniałam o jego groźbach, ani o zakazie przychodzenia doń, a nawet pisania... wreszcie jednak napisałam, że jestem zupełnie chorą, niezdolna do pracy, że o nic go nie proszę, ale pragnę go widzieć, bo może to mnie sił doda; że stan mój jest chyba tylko dowodem mego przywiązania do niego... Wszystko to napisałam bez cienia goryczy, bez najmniejszego wyrzutu.
— Tygrys poczułby litość... — a on zapewne nawet nie odpisał...
— Zgadłeś... Wysłałam jeszcze kilka listów... przyznam się, że mu jeszcze ufałam... czekałam dzień, dwa, trzy... nie przyszedł!... Straciłam resztę nadziei, a za nią, i resztę sił... pracować już nie mogłam... wszystkie zaś moje oszczędności wyczerpały się... Zachorowałam... Napisałam doń znowu, błagając, by przyszedł, napisałam, że jestem poważnie chora...
— I bez ¡skutku?
— Nareszcie odpisał... że nie wierzy moim podstępom i wykrętom.
— Co za bezczelność!
— Chorowałam cały miesiąc... musiałam wyprzedać wszystkie moje suknie i niewysokiej wartości klejnoty, które mi przy przeprowadzce pan Dunoyer odesłał. Z niecierpliwością wyczekiwałam chwili, gdy już będę mogła wyjść... wciąż bowiem myślałam o jednem... Nareszcie mogłam podnieść się z łóżka... kiedy po raz pierwszy spojrzałam w zwierciadło, omal nie krzyknęłam, z przestrachu... później nawet cieszyłam się z tej zmiany... przynajmniej de Montal mógł się przekonać, że nie kłamałam. Odrazu poszłam do niego... z trudem się dowlokłam... byłam tak osłabiona że doszedłszy do jego drzwi, omało nie zemdlałam... Było to równo przed sześcioma miesiącami... Wreszcie odzyskałam siły... myślałam, że wreszcie obudzę w mim litość — aż dotąd tłumaczyłam sobie jego zachowanie się wyjątkowem przygnębieniem i kłopotami... Weszłam na górę usłyszałam w jego pokoju głośną rozmowę... drzwi były otwarte... nagle ujrzałam wychodzącą kobietę... tę samą, z którą już raz rozmawiałam u niego.
— Pannę Julję?!
— Tak. Wyglądała na mocno zmartwioną; na mój widok, zawołała zdziwiona:
— Pani tutaj?... jeszcze nie jesteś matką?
Spojrzałam na nią, wprost oniemiała... zdawało mi się, że jest rozezłoszczona i przelękłam się... Wpatrywała się we mnie przez chwilę i wreszcie wykrzyknęła:
— Ach, co za szelma!... Znowu kłamstwo... i tym razem mnie ołgał! Co za Magier!
Chwyciła mnie gwałtownie za rękę i wciągnęła do pustego mieszkania. Zamknęła drzwi i zostałyśmy same.
— Pani — rzekła do mnie ta kobieta — wybacz mi pani, żem ci przy pierwszem spotkaniu ubliżyła... nie wiedziałam, kim jesteś... Jeszcze było zawcześnie, abyśmy obie wyszły z błędu... Teraz dowiedz się o jego nikczemnem postępowaniu... dowiedzże się wszystkiego... Od sześciu miesięcy zdradzał mnie z tobą... teraz ciebie zdradza z nową... i wiesz, z kim?... z markizą de Beauregard, z tą osławioną wdową... umizgał się do niej oddawna... i z którą zapewne się właśnie żeni... bo dziś w nocy wyjechał Bóg wie gdzie i poco!
— Nie potrzebuję panu mówić — ciągnęła Teresa — jakie wrażenie zrobiła ma mnie ta wiadomość... Aż dotąd mi na myśl nie przyszło, by mnie mógł tak nikczemnie porzucić... pomysł zaś małżeństwa jego z panią de Beauregard wydał mi się potwornością; wiedziałam przecież o jej skandalach... Ufałam mu ślepo... było to złudzenie nie roztropne, ale doprawdy winnam je błogosławić, bo chyba ono tylko powstrzymało mnie od zbrodni...
— Jakto... więc jeszcze nie wierzyłaś w to małżeństwo?
— Nie mogłam... byłam przekonana, że to jakiś przelotny związek; wszak to kobietą okryta niesławą!
— Ale bogata.
— Prawda, ale nie posądzałam pana de Montal o taką podłość; raczej już miałam go za niestałego uwodzicie! i, niżbym posądzała go o podobne sprzedanie się. Ale panna Julja wyznała mi jeszcze, że pan de Montal z całym spokojem przyznał się jej, że uwiódł mnie jedynie w nadziei na wielki posag — po wypędzeniu mnie z domu pana Dunoyer zgoła wyleczył się a jakichkolwiek pragnień pożycia ze mną, a spotykał się ze mną jedynie przez litość... I jeszcze jedno... ale... wprost odwagi mi brakuje...
— No, mów, mów.
— Zdaje mi się, że sromota pana de Montal i mnie dotyka... wszak go kochałam... i zasługuję na pana pogardę... pogardzaj mną... ja teraz sama żałuję, że w jego miłość uwierzyłam... Niechże to będzie karą za wszystkie moje...
— Co zatem?
— Ta kobieta... panna Julja... z gniewem i obrzydzeniem zakomunikowała mi, że on... przed paru dniami... przyszedł do niej... i prosił... tak... błagał... mówił, że ciężko jestem chora... ja... że z tego powodu wyczerpał resztę swego majątku... i błagał, by mu pożyczyła tysiąc talarów, by jego dziecię... i ja nie cierpieliśmy nędzy... a wiesz, że to osoba bogata...
— Co za plugawiec!... — wykrzyknął pan de Ker-Elliot, poprostu z trudem uszom wierząc. Wstydził się za swego krewniaka.
— Pan de Montal tak zręcznie udawał rozpacz... tak wymownemi słowami malował moją sytuację, że wzruszył serce mojej rywalki i nie oparła się jego prośbie...
— Co za upodlenie... trudno uwierzyć poprostu... szczęście doprawdy, że twe opowiadanie ma się już ku końcowi...
— W rzeczywistości... pieniądze, które pożyczył dla mnie... zużył na... podróż do pani de Beauregard! Tak, wierzę pannie Julji najzupełniej!
— Przynajmniej tak mi ona wytłumaczyła... Zupełne ogołocenie mieszkania ze sprzętów było prawdziwym dowodem, że nie kłamie... Widocznie przed ślubem wyprzedał wszystkie meble... licząc, że przeniesie się do niej..
Panna Julja spostrzegła oddawna... a ja od niej, że stara się o rękę bogatej markizy... świat, mimo swej grzeczności, odtrącił całkowicie tę kobietę... odpychał ją... po tym skandalu w zeszłym roku nikt jej przyjmować nie chciał... Cóż więcej mam powiedzieć... wiadomość ta doprowadziła minie ido takiego przerażenia, aż panna Julja... moja rywalka... litowała się nade mną... po swojemu... powiedziała mi, że chce się na nim zemścić... i zaproponował; mi, żebyśmy wspólnie odsłoniły pani de Beauregard istotną jego wartość... zaproponowała mi pomoc...
— Ach... — otrząsnął się ze wstrętem Ewin — doprawdy... nie było poniżenia, przez które nie musiałabyś przejść.
— Oczywiście odmówiłam... Pożegnałam ją... rozstała się ze miną, jak przyjaciółka... powróciłam do domu... To co mam jeszcze do opowiedzenia, jest tak bolesne, że będę starała się skrócić... Nędza coraz bardziej zaczęła mnie gnębić... prawie, że straciłam wzrok... wreszcie nie mogłam już płacić komornego i po kilku tygodniach zmuszona byłam wyprzedać resztę sprzętów i przenieść się do tej nory... kiedy zostałam matką, byłam już tu...
Gdy już godzina... mojej słabości zbliżała się, nie chciałam, by imię dziecię było ofiarą mej dumy i, poszłam do miejskiej kliniki, gdzie przynajmniej przez kilka dni miałam pewne wygody, choć leżałam na ogólnej sali...
Pan de Ker-Elliot zasłonił twarz rękoma, wydając jęk bolesny.
A Teresa ciągnęła dwa ponurą opowieść, ocierając łzy:
— Po piętnastu dniach, według przepisów, zlecono mi opuścić to schronisko — opuściłam je z dziecięciem... które było moją radością i rozpaczą zarazem... Gdy wchodziłam do szpitala pozostawało mi jeszcze czterdzieści franków; w czasie mego pobytu tam pracowałam, tak, że ta mała sumka nawet się zwiększyła... byłam tam bezpłatnie... Po wyjściu, mogłam kupić ładną kołyskę dla mego dziecięcia, opłaciłam tę stancyjkę za trzy miesiące zgóry, no, ale wtedy znalazłam się bez grosza... Starałam się pracować bez wytchnienia, ale zabiegi koło mego dziecięcia zabierały mi wiele czasu... z trudem mogłam zarobić na życie haftem, zwłaszcza przy osłabionym wzroku... Zbliżyła się zima, zimno w tej stancji i zaczęło być nieznośnie... drżałam o zdrowie mej córeczki... i wreszcie odważyłam się na krok, który przedtem nawet na myśl mi nie przyszedł...
Mówiła z trudem, widać było z jakim wstydem jej to przychodzi.
— Napisałam do mojej miałki... jaką otrzymałam odpowiedź, już pan wie... Wtedy moja sąsiadka.. dobra kobieta, weszła tu, poprostu konałam na barłogu z głodu i chłodu...
— No nareszcie opowiedziałam wszystko... wszystkie me przejścia aż do dzisiejszego dnia... Mimo wszelkich zwątpień spodziewałam się jeszcze, że de Montal powróci... jakkolwiek niedorzeczną była ta nadzieja, ona mnie utrzymywała(przy życiu... ona tylko... Kiedy mi powiedziano, że jakiś pan pyta o mnie, myślałam, że to on...
— A teraz... czyż mam mówić jeszcze, że moje serce wynużyło się, zamało... zamało dla wszystkich uczuć, prócz macierzyństwa.... Tylem wytrwała, tyle wycierpiałam przez miłość, że.. samego tego wyrazu teraz nienawidzę.
— Czyż mam jeszcze mówić, że... pomimo ohydnego postąpienia ze miną pana de Montal... tak... mimo jego upadku, mimo przeniewierstwa, mimo plugawej zdrady... będę do końca życia żałowała, jako najpiękniejszego, najszczęśliwszego okresu w mem życiu... tego czasu, kiedy spotykałam się z nim u mojej matki... i kiedy wyczekiwałam nań w mem ustroniu na ulicy Ouet, pracując po całych dniach... i kiedy mogłam mu oddawać pieniądze, zarobione ciężką pracą...
— Wiem, że tego ‘wszystkiego wstydzić by się należało... przecież jego sromotne postępowanie winnoby obrzydzić najmilsze wspomnienia... Sądzę atoli, że niema nic trwalszego i dłużej zachowującego się w pamięci, niż miłość w nędzy i pracy... Żadna rozkosz ziemska nie daje tyle upojeń... w niej tylko radość, w niej tylko zapomnienie...
— Powtarzam ci, mój panie... serce moje strawiły szczęście i męczarnie... strawiły do cna... Jeżeli coś jeszcze w niem zostało, to należy całkowicie do dziecięcia. Tak, moje serce wyschło... jeżeli bije jeszcze, to jedynie dla wspomnień przeszłości... radosnej... dla szczęścia, którego teraz, choćby i powróciło, nie jestem poprostu zdolna odczuć...
— Czy wiesz pan dlaczego jednak odrzucam pańską ofiarę, tak wielką, tak szlachetną?... Posłuchaj, czemże byłabym dla ciebie?... Conajwyżej smutną i zimną przyjaciółką... Pocóż wiązać swe życie... pocóż przykuwać je do innego życia, lodowatego i, jak grób głuchego i niemego?... Och, wierzaj mi, panie, mówię ci, że serce twe godniejsze jest innego serca... Strzeż się, panie, bo, doprawdy, zadaleko posuwasz swe poświęcenie... pomyśl, że przyjdzie czas, kiedy spojrzysz na nie, jak na szaleństwo i będziesz go żałował.
Ewin de Ker-Elliot przysłuchiwał się Teresie z dziwnem uczuciem, zmieszanem z podziwu boleści i najgłębszej litości; wprost nie spodziewał się po niej takiego męstwa, takiej uległości wobec przeznaczenia. A miłość jego rosła...
Dusza każdego człowieka ma chwile słabości... Gdy mówił Teresie o swem uczuciu braterskiem ku niej — kłamał, sam może tego nie odczuwając, nie dlatego, by pragnął używać praw, jakie daje małżeństwo; spodziewał się przecież, że czułość, że przywiązanie i wdzięczność do niego wypędzą z serca młodej kobiety niegodne, potworne wprost wspomnienie de Montala. Spodziewał się, że doczeka się wynagrodzenia za swą miłość, że Teresa ją podzieli.
Znając fantastycznie rozbujałą dumę Teresy, wiedząc, jak boleść takiej miary nieufna jest a drażliwa, pan de Ker-Elliot nie uważał za stosowne ukazać się jej jako starający się o jej rękę, lecz jedynie jako brat; postanowił sobie nawet pozostać nim tylko na zawsze, gdyby w sercu Teresy nie obudziła się miłość.
Ewin kochał ją namiętnie,¡był zdolny do takiej miłości, a ufał, że jego poświęcenie doczeka się nagrody; wciąż żywił nadzieję, że kiedyś zdoła uzyskać miłość Teresy, że jej obecny stan jest wynikiem jedynie okropnych warunków.
Czyż złudzenie jego nie jest całkowicie usprawiedliwione szlachetnym jego celem — wszakże dążył wszelkiemi siłami do uwolnienia Teresy i jej dziecięcia z najstraszliwszej nędzy i straszliwszego wspomnienia nieszczęsnej miłości.
Co do panny Dunoyer, to była ona zupełnie¡szczera — w zupełnie dobrej wierze mówiła, że serce jej umarło na zawsze, że bije wyłącznie dla miłości macierzyńskiej i że dla niego, aczkolwiek czuje całą jego szlachetność, przyjaźń tylko może odczuwać.
Ta pewność, że już będzie niezdolna do pokochania kogokolwiek, wypływały w niej, z intuicji, do której tylko kobiety są zdolne, bo one tylko zdolne są tylko raz w życiu kochać i wieczną żywić boleść po utracie pierwszej miłości. Mężczyźni, przejawiający tę zdolność, są rzadcy — do takich mężczyzn należał pan de Ker-Elliot.
Wielkie udręczenia wypierają z niektórych dusz nadzieję na zawsze — boleść zaś daje im doświadczenie i pewność, że stan ich duchowy jest stanem trwałym, nie przeminie aż do śmierci.
Nie woli, ale zdolności do kochania im nie staje.
Dusza taka czuje, że w sercu ich okropne przejścia zerwały najczulszą strunę harmonji.
Niekiedy i kalece bez ręki wydaje się, że ma jeszcze rękę, którą mu dawno odcięto — tak samo i tym duszom jawią się czasami pragnienia uczuć, jak zwodnicze widziadła, które znikają, gdy słońce wzejdzie.
Teresa popadła już w zupełne zwątpienie i była niezdolna nawet do podobnych widziadeł, lecz Erwin żywił najczulsze złudzenia.
— W najgorszym razie — mówił sobie — zapewnię Teresie i jej dziecięciu swoje nazwisko i przyszłość.
Ewin był zdolny do wszystkich podstępów i wybiegów szlachetnej miłości, doskonale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego, co ustawicznie powtarzał Teresie — powtarzał to zresztą zupełnie szczerze.
— Jeżeli pani umrze w nędzy i rozpaczy, to cóż się stanie z pani córeczką?... Wspomnij na własne swoje cierpienia — nie narażaj ją na cierpienia większe jeszcze. Pomyśl, czy masz prawo odrzucać szczęście, które się do niej uśmiecha.... I przytem to dziewczynka... istota słaba, narażona na tyle złego... istota, dla której najczystsze uczucie może stać się drogą do upadku — i to wtedy, gdy mężczyzna), jeżeli kocha, nie wystawia na szwank nic, prócz honoru, szczęścia i spokojności tej, która jest przedmiotem jego miłości... Zaliby pani chciała wyrzucić swe dziecię na wszelkie burze życia, gdy godny człowiek ofiaruje jemu i tobie bezpieczne schronienie?
Teresa wprost nie mogła znaleźć odpowiedzi, na te zarzuty.
W każdym wyrazie Ewina jaśniała rycerska szczerość — szczerość ta wzbudziła zaufanie panny Dunoyer. Przez chwilę nawet nie mogła wątpić — i miała słuszność — w szczerość przyrzeczeń pana de Ker-Elliot.
Jeżeli jej mówił: bądź moją siostrą, to istotnie pragnął być dla niej tylko bratem i nawet nie śmiał pragnąć jakiegoś żywszego uczucia.
A jednak Teresa, przez pewną delikatność, nie chciała się zgodzić, na małżeństwo — przystanie na związek, który jej tylko miałby przynosić korzyści, wydawało się jej nikczemnością.
Napróżno pan de Ker-Elliot mówił jej, że będzie bez niej najnieszczęśliwszy, że jedynem jego pragnieniem jest całe swe lżycie poświęcić dla niej. Dla zapewnienia jej niezawisłego bytu, chciał w intercyzie zapisać jej znaczną sumę pieniężną, lecz Teresa, traktując to, jako pożyczkę, a wiedząc, że nigdyby nie mogła tej pożyczki zwrócić, odmówiła przyjęcia także i tej ofiary.
Nareszcie atoli uległa uporczywym błaganiom pana de Ker-Elliot..
Baron, pewny już, że zostanie jego żoną, skłonił ją do przeniesienia się do niego, a po dopełnieniu formalności, zaślubił ją, córeczkę jej uznał za swoją i, pełen nadziei, udał się z nią do rodzinnego zamku.


X.
CZARNY MIESIĄC.

Czytelnicy nie zapomnieli zapewne o dwojgu wiernych sługach, tak gorąco kochających młodego pana bretońskiego zamczyska — o Annie-Joannie, dawnej mamce Ewina i o Les-en-Goch‘u, starym szuanie.
Od ślubu pana de Ker-Elliot z Teresą rok już upłynął.
Z rozmowy Les-en-Goch‘a z żoną poznamy przebieg wypadków w ciągu tego roku.
Był właśnie listopad....
Listopad, czarny miesiąc, według podania szczególnie zgubny dla starszego rodu baronów de Ker-Elliot.
Była dopiero pierwsza po południu, ale mgła leżała tak gęstła, że było ciemno.
Les-en-Goch i Anna Joanna swym zwyczajem siedzieli za stołem przy kuchennym kominie.
W obszernej kuchni żarnikowej nic się nie zmieniło — wciąż ten sam wysoki komin, te same obrazy bretońskich patronów, zawieszone na murze. Wąskie okienko, o małych, zielonych szybkach zaledwie przepuszczało słabe światło, w którem zaledwie można było rozpoznać stół dębowy i stary kredens orzechowy.
Wysoka, charakterystyczna postać Les-en-Goch‘a rysowała się na tle komina, na którym płonął ogień.
Anna-Joanna wydawała się pogrążaną w smutku.
Stary bretończyk był bardziej jeszcze milczący, niż zwykle; żona odzywała się do niego kilkakrotnie, lecz on jej zdawał się nie słyszeć.
— Les-en-Goch, co się nie odzywasz: czy nie słyszysz? — odezwała się wreszcie, podnosząc się i kładąc rękę ma jego ramieniu. — Czy nie zastałeś księdza proboszcza ma plebanji.
— Nie — pojechał do Roedec, do chorego — szczęśliwy ten chory — dodał po chwili ponuro.
— Co chcesz powiedzieć?... ten co umiera, byłby szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — odpowiedział stary żołnierz z westchnieniem.
— Ale ten nieszczęśliwy, kto go przeżyje... — dodał po chwili.
— Smutne maisz myśli, Les-en-Goch!
— Tak... smutne, jak czarny miesiąc.
— Och, ten czarny miesiąc! — z boleścią rzekła mamka, zakrywając twarz fartuchem.
— Mor-Nader mówił prawdę — ponuro mówił do siebie bretończyk. — Czyż nie widzieliśmy — przed dwoma laty, w czarnym miesiącu pen-kan-ger pojechał do Paryża i powrócił, jakby na własny pogrzeb... A po roku, też w czarnym miesiącu, znowu wyjechał nagle do Paryża, ażeby zaślubić tę bladą kobietę, bladą, jak mara piekielna... doprawdy, to chyba jakieś straszydło!... Teraz znów czarny miesiąc... a od roku od czasu jak się ożenił, pen-kan-ger nigdy nie był smutniejszy.
— Tak, prawdę mówisz! — odrzekła Anna-Joanna, podnosząc twarz, zalaną łzami. — Nie, nigdy mab-mabrin nie był smutniejszy.
— Ani ta kobieta bledszą! Doprawdy to jakieś straszydło... — rzekł bretończyk. — Kiedyż powróci do piekła, z którego wyszła?
— Nie złorzecz jej — biedaczka dnie i noce płacze po stracie dziecięcia.
— Przecież to dziecię także nie było dziecięciem...
— Co??
— Było upiorem.
— Człowiecze, co ty wygadujesz?!
— I ta kobieta nie jest kobietą. Powtarzam ci, że to jednaj z tych straszydeł, które wychodzą z piekła i pokazują się ludziom w czarnym miesiącu. Mor-Nader ma słuszność.
— Les-ein-Goch, poco wciąż myślisz o tym człowieku? Już sam proboszcz de Keronëllen wyklął go z ambony.. i tych, co go jeszcze słuchają.
— Bóg też potępił szatana, ale szatan szatanem pozostał.
— Ależ powiedz mi, dlaczego właściwie tak obwiniasz tę nieszczęśliwą kobietę? Czyż sam ksiądz proboszcz jej nie szanuje — pamiętasz przecież, jak tu przychodził! całemi dniami ją pocieszał o stracie dziecięcia? A i teraz przychodzi często. Jeżeli ona jest straszydłem, to chyba dla siebie samej — widać przecież, że ją smutek dobija... Nie, to nie jest zła kobieta; ilekroć nieszczęśliwe matki do niej przychodzą, nigdy im niczego nie odmawia... płacze tylko, przypomniawszy sobie własne dziecię. Ubodzy, sieroty, mają w zamku schronienie, jak dawniej, mają chleb i jałmużnę — blada kobieta wspiera każdego, nie gorzej od męża.
Les-en-Goch potrząsnął głową i odpowiedział z przekonaniem:
— Czort wszelkie kształty przybiera.
— Ale nigdy matki, która płacze po swem dziecięciu.
— Wszystkie — ze smutku pen-kan-ger‘a widać złość tej kobiety.
— Przecież zdaje się, że go kocha.
— Grób także kocha żyjących.
— Blada niewiasta! zawsze mężowi towarzyszy.
— Gorączka też nie opuszcza konającego.
— Los-en-Goch, doprawdy, zbyt już jesteś niesprawiedliwy!
— Niesprawiedliwy!?... — Sama powiedz — czyś kiedykolwiek, w najgorszych nawet czasach widziała by pen-kan-ger był tak straszliwie przygnębiony?
— Niestety, nie. — Czyż nawet przed dwoma laty, kiedy powrócił z Paryża, czyż wtedy nawet był pogrążony w takiej rozpaczy?
— Nie.
— Widzisz więc — powiadam ci, że ta kobieta jest jego złym duchem. Niedawno, któregoś wieczoru, poszedłem prosić pen-kan-ger‘a na ¡wieczerzę — i gdzież go znalazłem? Drżę na samo wspomnienie o tem... stał na szczycie wieży i patrzył na morze. Wiatr huczał straszliwie — od czasu do czasu księżyc wyglądał z za chmur i wtedy w jego promieniach mogłem dostrzec przy pen-kan-ger‘ze jego żonę — patrzyli oboje w otchłań, schyleni, jakby mieli w nią się rzucić... Tak, to jest jego zły duch!
— Ach, biada, biada! — jęknęła mamka, ukrywając znowu twarz w dłoniach.
— Tak, biada, biada... ale zwłaszcza biada tej kobiecie, jeżeli kiedy..
— Les-en-Goch, uspokój się — zawsze to żona naszego barona. Ale, kiedy ¡zobaczyłeś pen-kan-ger’a na wieży, czy z nim mówiłeś?
— Nie śmiałem się odezwać, żeby nie spadł — czekałem. Zdaleka odezwał się jakiś ponury jęk — wtedy żona pen-kan-ger‘a drgnęła; kiedy się odwróciła, widziałem, że oboje płakali.
— Niestety, to prawda, że bardzo często płaczą. Onegdaj¡chociażby...
— Co, widziałaś ich? A w czasie wieczerzy jakże zawsze są milczący, jakże smutny wzrok mają oboje! Ach, powiadam ci, powiadam — blada kobieta zaczarowała pen-kan-ger‘a... nawet wielebnego rektora złudziło to widziadło... Poczciwych i pobożnych ludzi czarci najchętniej zwodzą. Ach, Anno-Joanno, powiadam ci, że ta blada kobieta zgubę temu domowi przyniesie; czyż to nie od jej portretu zaczęły się wszystkie nieszczęścia naszego pana? Mor-Nader to przepowiedział.
— Ach, Mor-Nader jest obłąkańcem!
— Bo go djabeł opętał, ale też wie, czego inni nie wiedzą... to człowiek inny, niż wszyscy ludzie... Co przepowie, to się ziści.
— Biada, biada temu domowi! — jęknęła mamka. — Czemuż Mor-Nader nie przepowiedział, że podzielimy los naszego pana?
Oboje małżonkowie umilkli; po pewnym czasie pierwszy odezwał się półgłosem Les-en-Goch:
— Gdybym nawet go zabił, przepowiedni to przecież nie odwróci.
— Zabić, zabić... kogo, Les-en-Goch? — przeraziła się mamka.
— Mor-Nader‘a.
— Zabić go?!... A sąd, a Bóg?
— Kiedy zabiłem trójkolorowego[86], który brał pen-kan-gera na cel, nie myślałem ani o Bogu, ani o sądach tylko o tym, którego kocham, jak syna i któremu wobec Boga wierność przysięgłem. W ciągu ostatnich dwóch lat ze dwadzieścia już razy brałem strzelbę, zaczajałem się przy czerwonej skale i kiedy Mor-Nader zaczynał swą pieśń umarłych...
— Les-en-Goch, chodziłaś tam, słuchałaś go? Boże, zmiłuj się nad nami!
— Raz już wymierzyłem, ale ręka mi zadrżała i ściemniło się okropnie... wiesz przecież, że on swym śpiewem wywołuje burzę... Dwadzieścia razy... i już miałem wypalić, ale Pan Bóg, czy szatan mi przeszkodził.
— To Bóg... Bóg nie chciał, abyś popełnił morderstwo. On sam Mar-Nader‘a ukarze. Martwi minie tylko, że i Ewin często wspomina o tym potępieńcu. Przed miesiącem nawet wybrał się wraz z żoną z nim na morze, chociaż pamiętasz przecież, że przed dwoma laty omal go nie zatopił.
— Powiada Mor-Nader, że w obłokach wyczytał, że pen-kan-ger zginie wraz ze swą bladą żoną podczas burzy w czarnym miesiącu — opowiadał z trwogą stary szuan.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł Mor-Nader.
Powierzchowność jego mało zmieniła się w ciągu dwóch lat ostatnich. Był to starzec wysoki; ruchomo-białe włosy spadały mu na czoło opalone, posiekane przez wichury. Był w odzieży rybackiej, w kurtce czarnej, w szerokich, białych spodniach w pasy, przypominających nieco albańskie szarawary. Mimo listopadowego zimna, kurtkę miał rozpiętą, szyję i piersi obnażone. Wszedł ze złowrogim wyrazem twarzy; wogóle w ostatnich czasach był już zupełnym szaleńcem.
Mimo wstrętu, jaki budził ten sługa szatana, na twarzach Les-en-Gocha i Anny-Joanny na widok jego odmalował się wyrażony szacunek mimowolny.
Mor-Nader wkroczył poważnie, prawie uroczyście, wytrzeszczając na służących swe małe, żółtawe oczki.
— Gdzie jest pen-kan-ger? — zapytał.
Stary szuan i jego żona nic nie odpowiedzieli; spuścili głowy. Mamka przeżegnała się, jakby dla odpędzenia złego ducha.
— Gdzie jest pen-kan-ger? — powtórzył czarownik głosem grzmiącym i prawie groźnym.
— Zgadnij... przecież ty wiesz wszystko — odpowiedział opryskliwie Les-en-Goch.
— Gdzie jest? — pytał sternik ponuro. — Muszę go widzieć, a czasu wiele niema; czarny miesiąc ujrzy śmierć jego wraz z jego bladą żoną.
— Słyszysz, słyszysz? — szeptał Les-en-Goch do żony, która modliła się z przerażeniem.
A sternik, wyciągnąwszy rękę ku wychodzącemu na morze oknu, zaczął jedną z tych starożytnych pieśni bretońskich, niepozbawionych uroku, acz niesamowitego i ponurego:

Mgła gęsta... szum morza usypia i ocean spokojny jest, jak niemowlę i ludzie mówią ido siebie: śpijmy spokojnie, wyciągnąwszy sieci na piasek. Ale kormoran widzi z obłoków to, co ukryte jest oczom ludzkim.
Z pod ciemnych obłoków, nad któremi słońce jaśnieje, zielonem okiem dostrzega zdaleka trupy.
On pzeczuwa burzę w ciszy morza.
Wzbija się(wysoko, wysoko; i zdaleka widzi nadciągający wśród grozy huragan. Czerwony obłok z zachodu nadciąga i słychać burzę biegnącą, której ludzie nie widzą, ani nie słyszą... A kormoran zdaleka widzi kłęby obłoków,, których ludzie nie dojrzą, a które, jak on, kocha Pen-kan-ger.

Po chwili dodał z obłąkanym uśmiechem:

I on chce mu powiedzieć, to co jemu jednemu wolno usłyszeć... Gdzie on jest, gdzie on jest?

Anna-Joanna przeżegnała się znowu.
— Ten człowiek wygląda, jak szatan, który po duszę przychodzi — szepnęła.
— Co masz do powiedzenia pen-kan-ger‘owi? — zapytał Les-en-Goch.
Sternik uśmiechnął się głupkowato, podniósł palec do góry i wyrecytował tajemniczy dwuwiersz:

Deuz fors pétra a chocuzrezo
Pez ta zo dléct a vezo.
(Co minie obchodzi to, co ma się stać?
Wszakże losu nikt nie odwróci).

W tejże Chwili drzwi otworzyły się znowu i do kuchni wszedł ksiądz de Keronëllen; na widok starego czarownika oczy zapłonęły mu gniewem. Gwałtownie ruszył ku Mor-Nader‘owi, wziął go za kołnierz i wypchnął z kuchni, mówiąc z gniewu:

— Ach, błaźnie jeden, skoro wiesz, co było i będzie, to dobrze; co do przeszłości, to chyba pamiętasz, co ci obiecałem, a na teraz... będziesz się miał z pyszna, jak, sobie kiedy przypomnę jeszcze, swe dragońskie czasy.
Mor-Nader zsiniał od wściekłości, oczy jego biegały na wszystkie strony, lecz oporu nie stawiał,’uśmiechał się tylko jak obłąkany.
Chwilę stał bez ruchu, wreszcie wzniósł ręce do góry, jakby wyklinał księdza, szeptał jakieś zaklęcia; wreszcie wyciągnąwszy z za pazuchy jakiś mały woreczek płócienny, rzucił go ma próg kuchni.
Te gusła do reszty wyprowadziły plebana z równowagi.
— Hultaju zatracony, daj pokój tym bzdurom, bo źle będzie.
Rybak zdawał się nie słyszeć.
— Po raz ostatni cię dziś tu widzę; jeżeli się tu jeszcze kiedy pokażesz, to napiszę do prokuratora królewskiego, że oszukuje moich parafjan rzekomemu czarami, a dobre kilka lat kryminału cię nie minie.
Lecz Mor-Nader spokojnie kończył swe praktyki i rzuciwszy swój woreczek pod nogi księdza, zawołał grzmiącym głosem:
— Klecho, oto jest oko kormorana i serce jaszczurki!!
— Co, łotrze, to jeszcze śmiesz gadać o tych błazeństwach? — ryknął rektor, podnosząc potężną łaskę, z którą się nie rozstawał — strzeż się zapoznać z tą laseczką!
A sternik zawołał, jakby rzucając przekleństwo na dom cały:
— Jutro grabarz stary będzie biegał z dzwonkiem w ręku!... Będzie biegał i rozgłaszał wiadomość o śmierci...
Mor-Nader wygłosił swe zaklęcia z wyrazem takiego przekonania, oblicze jego wyglądało tak przerażająco, że i ksiądz de Keronëllen osłupiał; istotnie można było uwierzyć, że starego sternika djabeł opętał. Po chwili jednak pleban groźniej jeszcze podniósł kij na Mor-Nader‘a, który już się oddalał ku morzu.
Powróciwszy do kuchni, proboszcz zastał Annę-Joannę i Les-en-Goch’a, pogrążonych we łzach i modlitwie.
— Cóż do ciężkiego djabła; ach, znowu to przyzwyczajenie żołnierskie! Boicie się, że ten łotr dmuchnięciem cały zamek, czy co? Oto i skutki zadawania się z durniem!... Les-en-Goch, cóż to, nie masz kija na tego łotra? To pewniejsze, niż vade vetro Satanas, przecież to nawet nie opętany, a zwyczajny oszust, albo warjat! Jeżeli takie egzorcyzmy kijem są grzechem, to ci zgóry daję rozgrzeszenie... Gdzie Ewin? muszę się z nim natychmiast rozmówić w sprawie tego...
— Pan-kan-ger zapewne siedzi w wielkiej sali zamkowej... ze... swą bladą żoną... — odpowiedział bretończyk, znowu unikając nazwania baronowej swoją panią.
Rektor zmrużył oczy, chmura przeszła mu prze<z czoło i rzekł:
— Nic nie szkodzi, prowadź mię do pen-kan-ger‘a.

Bretończyk ruszył przodem, prowadząc proboszcza po wielkich schodach kamiennych na pierwsze piętro zamkowe.

XI.
ROZMOWA.

Ksiądz de Keronëllen zastał Ewina samego w obszernej sali, której okna wychodziły wprost ma morze.
Jak w pieśni Mor-Nader‘a, wieczór był zupełnie spokojny, ale groziła burza; słońce zachodziło za wielkie kłęby chmur; ocean był spokojny, ale jego wody ciemniały z każdą chwilą; wiatru jeszcze nie było, ale już od zachodu poczynały napływać ogromne chmury.
Ewin nawet nie dosłyszał hałaśliwych kroków swego mentora.
Stał, oparty o stół, z oczyma zaczerwienionemi od bezsenności i płaczu; spoglądał bezmyślnie, to na niebo, to na ponure morze.
Ewin wyglądał na własny cień; jego zapadłe policzki, podkrążone oczy, blade i wprost zmienione rysy, wskazywały, że ostatni rok był dlań jednem pasmem udręczeń.
Rektor patrzył nań chwilę ze smutkiem; wreszcie zbliżył się, mówiąc:
— Ewinie, Ewinie... nad czerm się tak zamyśliłeś, drogie dziecię?
Baron drgnął, spojrzał na księdza błędnym wzrokiem i odpowiedział:
— Patrzę na morze... straszna się noc zapowiada... straszna...
— I może masz ochotę na przejażdżkę po zatoce — śliczna para... Właśnie przed chwilą był tu sternik... — dodał z ironją.
Ewin pochylił głowę, lecz nic nie odpowiedział.
— Umyślnie przyszedłem — ciągnął ksiądz — aby kijem tego draba przepędzić. Czyś ty oszalał, czy co? Przecież chyba nie zapomniałeś, że cię dwa lata temu omal nie utopił! Przecież to manjak zupełny, albo ostatni łotr.
Ewin, siląc się na spokój, zgoła obcy jego sercu, odpowiedział:
— Wiesz, mój dobry księże, że ja lubię czasami niebezpieczną przejażdżkę po morzu... zwłaszcza po moim powrocie często robiłem je sam, albo też z moją żołną. Mor-Nader dobrze mą łodzią zawsze sterował. Miesiąc temu wraz z Teresą byliśmy u niego na wyspie Sein...
— Ale wiesz przecież oo ten nędzny warjat wygaduje! Gada, jakoby miesiąc listopad był zgubny dla waszej familji; nie sądzę chyba, byś wierzył podobnym bredniom, ale chłopom i służbie we łbach się od tego przewraca.
— Teresę bąwią jego dziwactwa... istotnie wygląda niesamowicie — uśmiechnął się Ewin wymuszenie. — No a bać się, to znowu niema czego... to zwyczajny warjat, nie żaden oszust... Co zaś do czarnego miesiąca... to... doprawdy, trzeba uwierzyć w niektóre rzeczy, choć ich pojąć nie można...
— Ach, przypomina i się ten spalony portret, który znów się zjawił... Nic prostszego — przecież już ci wyjaśniałem całą tę tajemnicę. Po twoim odjeździe, starannie obejrzałem portret i przekonałem się, że pod płótnem, które twój ojciec zerwał z ram, znajdowała się jeszcze bardzo dokładna kopja tego obrazu, prawie zatarta, ale która z biegiem czasu, powoli... zaczęła...
— Zupełnie mnie to nie uspakaja, przyjacielu drogi — mówił Ewin.
— To może jeszcze będziesz mówił o podobieństwie swej żony do?... No, ale...
— No, to już zupełny przypadek, mój przyjacielu. prócz tego, co może mieć wspólnego Teresa z tym portretem?... Kobieta, którą on przedstawia, umarła, zadręczywszy mego dziada; tymczasem Teresa czyni mnie najszczęśliwszym... sam wiesz, że to anioł dobroci.
— Tak, twoja żona jest dobra, łagodna, lubi wspomagać nieszczęśliwych i rzadkie przejawia cnoty... a przecież, zamiast być najszczęśliwszym z ludzi, nikniesz w oczach.
— Zdrowie moje wojna nadszarpnęła, mój przyjacielu, wojna — z uśmiechem odpowiedział Ewin. — Tyle nocy przespałem się w lasach, na ziemi, w bagnach...
— O, nie, nie, mój przyjacielu... Przecież jesteś silny i zdrów, jak ryba...
— Ale...
— Nie ciało, ale dusza w tobie chora.
— Upewniam cię...
— Jesteś z dnia na dzień smutniejszy.
— Ależ nigdy nie byłem zbyt wesoły. To już kwestja usposobienia.
— To nie chodzi o wesołość, ale...
— Raz jeszcze... znowu!
— Tem gorzej, jeżeli cię to uraża. Ale nie mogę już dłużej milczeć... twoje serce cierpi boleśnie... muszę z tobą pomówić zupełnie szczerze... ja cię przeniknąłem.
— O czem mówisz?
— Wiem już o wszystkiem.
— O czem? — zaniepokoił się Ewin.
— Bądź spokojny. Rzeczy takie, gdy się je z serca wyczyta, święte są, jak spowiedź, gdy cię odgadłem, z tobą jednym mówił o tem będę... bo już milczeć nie mogę...
— A więc.
— Jakiś tajemny smutek cię zadręcza., dobija. Widzę przecież, jak jesteś nieszczęśliwy.
— Przykrą boleść, sprawiła nam obojgu śmierć dziecięcia. Cóż w tem dziwnego?
— No, tak... ale...
— Ale co?
— Nie zmuszaj mnie do mówienia.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zadziwił się mocno Ewin.
— Nie śmierć twojego dziecięcia stanowi przyczynę twego smutku.
— Już ci wyznałem: W czasie mego pobytu przed dwoma laty, uwiodłem pannę Dunoyer; wtedy ją porzuciłem, ale, dowiedziawszy się, że owocem tego stosunku jest dziecko, pojechałem w zeszłym roku do Paryża powtórnie i wynagrodziłem tę krzywdę, nadając jej me nazwisko...
— No tak... prawdziwie to szlachetne kłamstwo... już mi to mówiłeś... tem nawet tłumaczyłeś boleść, która cię tak długo męczyła... Ale, szlachetny kłamco, nigdy w to nie wierzyłem!
— Księże!...
— Nie wierzę... poprostu kryjesz się z czynem zacnym, jak ze zbrodnią...
— Ależ, raz jeszcze...
— A ja raz jeszcze powtarzam ci, Ewinie, że już wiem, żeś powrócił życie i cześć nieszczęśliwej kobiecie, którą uwiódł rzeczywiście nikczemnik. Dziwisz się, jak to mogłem zgadnąć?
— Rzeczywiście... to szczególne... — mówił Ewin machinalnie.
— Odrazu domyśliłem się, że kłamiesz. Najpierw ani chwili nie mogłem cię posądzić, byś był zdolny do podobnej podłości; po drugie, gdybyś ją nawet uwiódł i wyrzuty sumienia poczęły cię gryźć, to któż ci zabraniał naprawić swój błąd przed listopadem zeszłego roku... czyli nim się dowiedziałeś o małżeństwie swego kuzyna? Widzisz więc, że odrazu ci wiary nie dawałem... przytem znam przecież tego de Mantala i odrazu nienajlepszego o nim nabrałem wyobrażenia. Potem przyjechałeś z żoną i dziecięciem, które nazywałeś swojem — nawet je formalnie uznałeś za swoje.
— No i czyż się z niem nie obchodziłem, jakby ze swojem?
— Czegóż to dowodzi? Wzniosłości twej duszy, niczego więcej. W pierwszym miesiącu po twym ślubie, widziałem wielką zmianę w tobie: twarz twoja oddychała szczęściem i nadzieją. Przyznam ci się, że miałem pewne objekcje w stosunku do twojej żony, ale uprzedzenia te rozwiały się wobec jej dobroci, zacności i przywiązania do ciebie, aczkolwiek nieco jakby zimnego. Jedno tylko spostrzeżenie popierało moje domysły: dla swego dziecięcia zawsze byłeś nadzwyczaj dobry i troskliwy... a jednak można było w twym stosunku do niego spostrzec nie, broń Boże, niechęć, nie obrazę, nie oburzenie, ale jakąś boleść, Ewinie, boleść gorzka... nie powiem, żeby zazdrość, ale jakaś tłumiona nienawiść do tego cudzego dziecka...
— Księże, przez litość... ani słowa więcej!... — jęknął Ewin.
— Ewinie, przyjacielu drogi — mówił ksiądz tkliwym głosem, ujmując Ewina za ręce. — Nie myślisz chyba, iże ci będę czynił jakieś wyrzuty, za co? Za to, żeś się okazał zdolnym do najwyższego poświęcenia? Toż to czyn, który chlubę ci większą, niż wszystkie twe czyny na wojnie przynosi. Nie, przychodzę tylko błagać cię... wymagać od ciebie zaufania, na które chyba zasługuję... przychodzę prosić cię o odsłonienie przede mną całej twej tajemnicy. Długo wahałem się, ale, widząc cię grzęznącego w coraz głębszej rozpaczy, nie mogłem już się wstrzymać... poczułem się w obowiązku przyjść do ciebie z pociechą, by, ile mi sił starczy, ulżyć twej boleści. Przytem, chociaż nie wierzę w głupie bajdy... ten czarny miesiąc trwoży mnie... istotnie jest burzliwy... Stąd nawet powstały te wszystkie głupie historje o nim... Te ciągłe niepogody i burze mogą nawet mieć wpływ na twe osłabione zdrowie.
— No, uspokój się, mój przyjacielu — uśmiechnął się Ewin. — Czas to najlepszy lekarz i on tylko mnie powoli wyleczy.
— Daj Panie Boże!... Ale ten smutek, który cię zabija w oczach... smutek, którego przyczyny dociec nie mogę... czyby nań nie można było znaleźć lekarstwa... naprzykład, czyby podróż cię nie rozerwała? Wierzaj mi, najlepiej będzie, jeżeli wyjedziecie stąd na pewien czas.
Ewin smutnie potrząsnął głową.
— Może zmiana miejsca będzie dla was lekarstwem... przytem klimat tutejszy może jej szkodzi... Jedźcie na[południe naprzykład...
— Na co, mój przyjacielu? Jeżeli, jak się domyślasz, cierpienia mnie gryzą, to czyż one nie pojadą wraz ze mną? Co mi pomógł ten wyjazd do Paryża przed dwoma laty?
— A więc przyznajesz się, że cierpisz, drogi mój przyjacielu?
— Przyznaję, że istotnie robię wrażenie bardzo smutnego.
— Ale cóż jest przyczyną tego smutku?... Panna Dunoyer zaślubiła cię, o tym twoim kuzynie zapomniała zupełnie. Jest to kobieta o najszlachetniejszych przymiotach, dobra dla ciebie, wszyscy ją kochają i poważają ma równi z tobą — i zasłużenie. A przecież i ona zdaje się być trawiona jeszcze głębszą męką i rozpaczą.
— No, śmierć dziecięcia okropnym dla niej była ciosem. Smutek matki często bywa wieczny, ja zaś cierpię, bo podzielam jej cierpienia. Oto, mój drogi, i wszystko; twoja przyjaźń zbyt się już przejmuje. Powoli to minie, przecież od kilku dni jestem weselszy i spokojniejszy, a i Teresa wraz ze mną. Onegdaj, gdyś był u nas, zastałeś nas w nastroju prawie wesołym.
— I ta wesołość najbardziej mnie zatrwożyła, Ewinie... Tak, ta wasza wesołość właśnie skłoniła mnie do udania się do ciebie.
— Ależ upewniam cię...
— Powtarzam ci, że ta wesołość miała w sobie coś przerażającego!
— Ależ...
— Mówię ci, że mieliście oboje taki wyraz twarzy, aż mnie dreszcz przejął.
— Ależ raz jeszcze powtarzam ci, księże, że jesteś w błędzie. Nigdy ja, z Teresą nie żywiliśmy tak silnego zaufania wzajemnego, jak obecnie; w czasie tej przechadzki nad morzem, z której powróciliśmy na chwilę przed twem przyjściem, najzupełniej odsłoniliśmy przed sobą swe myśli.
— Ach, nieszczęśliwy, gdybyś ty mógł widzieć siebie samego w chwili, gdy do mnie mówisz... Twoje słowa mają mnie uspakajać... a jednak łzy mi się cisną do oczu, serce mi się kraje w przeczuciu jakiegoś okropnego nieszczęścia... Ewinie, Ewinie, na Boga, nie ukrywaj nic przede mną!
— Ale o co ci chodzi, przyjacielu? Przecież ja nic nie ukrywam.
— A jednak przeczucie mi daje dostrzec w twych, napozór spokojnych słowach, gorycz jakąś... Uśmiech twój dreszczem mnie przenika, spokój twój mnie przeraża... Ewinie, błagam cię, dziecię moje, powierz się przyjacielowi, zaufaj mi... Dotąd cierpiałem w milczeniu, ale dziś tak już mnie zatrwożyłeś, że już muszę być natrętny i nie opuszczę cię, póki się wszystkiego nie dowiem...
— Ale co ja ci mogę powiedzieć, stary mój, dobry przyjacielu? Powtarzam ci: nic mi nie jest; tak samo i Teresie... przeciwnie, nawet jej smutek zaczyna tracić swą siłę. Kocha mnie czule, ja podzielam jej uczucia; strata dziecięcia silniejszy jeszcze węzeł między nami zadzierzgnęła, bo dała nam wspólną boleść. Jesteśmy oboje smutni, no, ale to już taki mamy charakter; wiesz przecież, że oboje nigdy nie byliśmy weseli, przytem Teresa smutne miała dzieciństwo. Zdrowie ma słabe, przytem rozstrojone zupełnie okropnemi warunkami, w jakich cały rok żyła, mnie znowu ta wojna dobrze sił nadszarpnęła. No, ale oboje młodzi jesteśmy i powoli przezwyciężymy tę melancholję... teraz istotnie zanadto już dajemy się jej opanować... wreszcie przecież wszystko będzie dobrze... Wierzaj mi, mój przyjacielu, przecież nic przed tobą nie ukrywam, przecież jesteś dla mnie drugim ojcem. No, a co do wpływu czarnego miesiąca — dodał Ewin z uśmiechem — to doprawdy nie godzi się, abyś był taki ésprit fort[87] miał się lękać feralnych dat i miesięcy. Czyż się godzi, aby człowiek tak pogrążony w zabobonach jak ja, miał ci powtarzać własne twe słowa: dlaczegóż listopad ma być gorszy od maja? Jeżeli jesienią liście opadają, to na wiosnę znów puszczą. Bądź więc spokojny, mój księże, dużo jeszcze czarnych miesięcy spędzimy ze sobą; przyznam ci się, że nieraz jeszcze i mnie i mojej żonie będziesz przyganiał, że się smucimy bez powodu. Alle o co ci chodzi?... Przecież samo nasze upodobanie do samotności nadało naszemu charakterowi piętno pewnego smutku.
Ksiądz de Keronëllen spojrzał ma pana de Ker-Elliot z pewnem powątpiewaniem i rzekł, ocierając załzawione oczy:
— Sercem całem chcę ci wierzyć, mój drogi, tak, chcę ci wierzyć... może i masz słuszność, że moje obawy są płonne... A jednak... jakieś smutnie przeczucie mnie dręczy... i to kręcenie się dokoła ciebie Mor-Nader‘a... Ale, Bogu dzięki, mam już swój zamiar... od jutra już ten hultaj nie będzie mi głowy klekotał... Ach, co za gapa ze mnie!... Przed samym wyjazdem z plebanji otrzymałem list od jednego z mych przyjaciół, adwokata z Remes, który mi donosi, że interesy twego miłego teścia, pana Dunoyer, wkłają się coraz bardziej; mówią, że ma być na tę budę nałożony nadzór sądowy, wypłaty zaś są już zawieszone. Miałeś przecież tam duże depozyty, powinieneś więc tą sprawą się zająć. To notoryczny aferzysta.
Ewin uśmiechnął się z jakiemś smutnem lekceważeniem.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, w sam czas zdążyłem odebrać wszystkie należności i nawet przyniosło mi to pewne zyski... A pozatem... niewiele mnie to wszystko obchodzi...
— Jakto? — przeraził się pleban. — Nic cię to nie obchodzi? Toż to przeszło dwieście tysięcy franków?
Ewin jakby się poprawił:
— Chciałem powiedzieć, mój przyjacielu, że, skoro moje kapitały są już w pewnem miejscu, mało mnie to wzrusza, że zacny mój teść, podtrzymując tradycję rodu..
— No, no, moje dziecię, rzeczywiście masz talent uspakajania mnie; zdołałeś do mnie tak przemówić, że odchodzę nieco spokojniejszy. A jutro wybiorę się do Pont-Croix w sprawie tego starego warjata... Już dziś mało brakowało, a sprawiłbym mu takie baty, jakbym jeszcze był w moim szwadronie...
— Co mu chcesz zrobić? — Ewin jakby się zaniepokoił.
— Ech, jak mam przed sobą dzieciaka, który nie wstydzi się protegować takiego nędznika i durnia, to już wolę utrzymywać tajemnicę, aż wszystko mi się uda. Jeżeli pozwolisz, będę jutro u ciebie na obiedzie, to ci wtedy opowiem, jak go wspaniale spławiłem!
— Z największą przyjemnością — rzekł Ewin, w dalszym ciągu nieco pomieszany. — Dziś niebardzo cię zatrzymuję, bo biedna Teresa czuje się nieco źle.
— Dobrze, dobrze, nic nie szkodzi, mój drogi. Ja to mam naturę dziecka: o byle co płaczę, ale byle czem się pocieszam. Dowidzenia, do jutra; żegnam cię, mój Ewinie.
I wyciągnął doń rękę.
Pan de Ker-Elliot uścisnął ją czule; chorał nawet rzucić się w objęcia księdza, ale wstrzymał się, pomyślawszy, że może znowu podnieść jego niepokój.
Pleban opuścił zamek.
Ewin dłuższy czas jeszcze przechadzał się wzruszony po sali; wreszcie zapadł zmrok; wiatr zerwał się mocniejszy. O godzinie szóstej Les-en-Goch obwieścił panu, że obiad na stole; gdy Ewin zeszedł do jadalni, zastał tam już Teresę.
Obiad przeszedł w przygnębiającem milczeniu; oboje czuli ciężar atmosfery i szybko podnieśli się od stołu.

Po obiedzie, oboje małżonkowie przeszli do tej samej sali, w której Ewin przed chwilą przyjmował księdza de Keronëllen.

XII.
DECYZJA.

Obszerny ten salon wytapetowany był ciemno-czerwoną materją; wielkie jego, większe niż w innych komnatach zamkowych okna, wychodziły na morze; zwisająca na łańcuchu złotym lampa rzucała słabe światło na ciężkie, starożytne meble mahoniowe.
Wiatr wzmagał się z każdą chwilą; wyraźnie słychać było huk bałwanów, na dole, u samych stóp zamkowego muru; w szyby okien bił gęsty deszcz, i gwałtowny szura rozlegał się po korytarzach zamku.
Oboje małżonkowie, głęboko zamyśleni, usiedli przy kominie.
Ewin zasłaniał czoło rękoma.
Teresa, blada, wychudła, niepewnem spojrzeniem, z głową nieruchomą i rękoma, założonemi na kolanach, spoczywała w całkowitem, jakby kataleptycznem znieruchomieniu.
Był to prawdziwy posąg boleści.
Po długiej, przygnębiającej ciszy, młoda kobieta przemówiła pierwsza, z wzrokiem bezmyślnie utkwionym w komin:
— Czy aby Mor-Nader przybędzie jutro, mimo gróźb księdza.
Ewin podniósł głowę, uśmiechnął się ponuro i odpowiedział:
— Powróci... napwno powróci... wszak to już koniec czarnego miesiąca...
— Przepowiedział straszliwą burzę... ale czy ta burza będzie trwać aż do jutra?... — mówiła młoda kobieta, wciąż pozostając w tej samej, stężałej pozycji.
— Nie sposób o tem wątpić, Tereso; burze w tych okolicach trwają po kilka dni. Czyż nie słyszysz, jaki straszliwy deszcz?
Ewin podniósł się; czas jakiś chodził po salonie; wreszcie zbliżył się do żony i rzekł jej stłumionym głosem:
— Jeżeli chcesz do kogo napisać, to teraz masz! jeszcze trochę czasu.
— No, wolę w nocy.
— Prawda... Co do mnie, to, żegnając się z księdzem de Kernëllen w głębi serca powiedziałem mu: żegnaj na zawsze...
— Jak daleko stąd morzem do Kergal?
— Dwie mile.
— A już dmie wiatr przeciwny?
— Tak... przy takim wietrze żaden sternik tam nie dotrze, nawet, jeżeli i nie brać pod uwagę... to zguba nieuchronna.
I znowu zaległo milczenie, przerwane z kolei przez pana de Ker-Elliot:
— Czyś się namyśliła, Tereso? — zapytał jakimś uroczystym tonem.
— Tak.
— Więc chcesz?
— Tak.
— Alboż to postanowienie nie jest wspólnem naszem postanowieniem|, przyjacielu drogi? Czyś ty pierwszy do niego doszedł, czy ja — trudno nawet określić... W każdym mazie tyś wpadł na myśl wybrania rocznicy naszego ślubu.
— Czy źle uczyniłem, Tereso?
— Ach, bynajmniej. Ale czyś się już zdecydował, czy to już pewne?
Ewin zawahał się.
— Doprawdy... wolałbym odłożyć do jutra, ale... Czasami tyko... ogarnia mnie jakby... nie żal... pewna trwoga...
— Przed czem?
— Obawa kary na tamtym świecie.
— Alboż my popełniamy samobójstwo, Czy co, przyjacielu drogi? Mor-Nader proponuje nam przejażdżkę po morzu i my ją przyjmujemy. Jest to stebnik doświadczony i, skoro sam proponuje żeglugę w taką pogodę, sam nie obawia się niczego.
Ewin uśmiechnął się z goryczą ma ten ponury wybieg.
— Talk, masz słuszność... stworzymy trudną do rozwiązania kwestję — rzekł. — Za ciężki ciężar dźwigamy, więc chcemy, by ktoś z mijających nas przechodniów ulżył nam.
— Czyż komu sprawiamy zło? — pytała Teresa.
— Nikomu.
— Z jakąż szlachetnością ofiarowałeś mi swoją rękę... dla zapewnienia bytu sierocie... a tej sieroty niema już na ziemi... Kochałam cię i kocham, jak najczulszego brata, a przecież w cóż obróciło się nasze życie?
— W mękę, och, w mękę!...
— Przyjaźń nie mogła nas pocieszyć... Nawet w tej godzinie czuję tak boleśnie, jak nigdy, rozłąkę z człowiekiem, któremu poświęciłam wszystko... a który tak niegodnym się okazał... a przecież zapomnieć go nie mogę... A ty kochasz mnie stale i wiernie... a przecież, mimo twego poświęcenia, nie mogę cię kochać, jak jego... Och, to straszne... straszne-...
— Cóż nam pozostaje w życiu, Tereso?... Gdyby on odszedł, tylko to nieszczęsne dziecię przywiązywało cię do życia... dla niego związałaś się, choć, jak brat z siostrą ze mną... jego śmierć zniszczyła ostatnie nasze nadzieje... Od tej straszliwej chwili niema żadnych tajemnic między nami... ale jakże okrutne i gorzkie stały się nasze zwierzenia!... Wszystko już sobie powiedzieliśmy, wszystko... wyjawiliśmy sobie wszystkie nasze smutki, naszą nieuleczalną boleść... masz wstyd, żeśmy w tym związku gorycz tylko i ból znaleźli... Stało się dla nas okrutną rozkoszą z pełną obojętnością prowadzenie rozmów o naszej rozpaczy... To słabość naszej natury — zbyt już byliśmy znękani i niedostało nam energji do zniesienia naszego krzyża, do ofiarowania naszych utrapień Bogu... wtedy może byśmy jeszcze mogli żyć, choć wśród męki...
— Ale w jakim celu żyć dalej? — odparła. Teresa. — Ty nie możesz wyrzec się beznadziejnej miłości, do której masz prawo, a ja nie mogę wyrzec się pamięci tego człowieka, choć uświadamiam sobie jego nikczemność. Siły nasze wyczerpały się w walce z przeznaczeniem... i pozostaje nam tylko odejść.
Po nowej chwili milczenia, Ewin rzekł prawie z gniewem:
— Chciałbym też wiedzieć, co teraz porabia pan de Montal... on, co nas oboje pchnął w tę przepaść... on!... No, starajmyż się domyślić... teraz dziesiąta... zapewne bawi się na jakimś balu albo na operze wraz ze swoją żoną... są zapewne do siebie bardzo przywiązani, choć zdradzają się wzajemnie i choć on poślubił ją tylko dla pieniędzy, a ona go tylko dla jakiej takiej odbudowy swej pozycji w świecie...
Teresa milczała dalej, bez ruchu. Ewin powstał i ciągnął dalej z gorzką ironją:
— Zaiste, Tereso, zasługujemy na nasz los!... Czyż to dla nas życie?... Ty jesteś piękna i młoda, ja młody i bogaty... serca nasze zwiędły, cały ród ludzki stał się nam obrzydły — ale na cóż mamy go opuszczać — na cóż dotąd wogóle oczy nań zamykaliśmy?... Zamiast skazywać się na bezużytkową śmierć, użyjmy naszej młodości i naszego złota dla okazania wzgardy światu całemu... odpłacimy mu złem za złe i to da nam możność długiego życia, nadając mu na długie lata cel!
— Biedny Ewin! — odpowiedziała Teresa z łagodnym uśmiechem — to rola nie dla nas, nie dla nas... Niezręcznie wyglądalibyśmy, jako podobni mściciele...
Ewin zamyślił się.
— To prawda — odrzekł wreszcie — nie umiałbym być złym i żyć dla zła... Ale sprężyny mej duszy popękały i straciłem już dawno wszystkie nadzieje... I dlaczegóż mam ci to powtarzać raz jeszcze w tej uroczystej i strasznej godzinie; wszystkie moje nadzieje w tobie pokładałem, Tereso... i wszystkie je stopniowo straciłem!...
— I nie mogę mieć żalu do ciebie za te nadzieje, miałeś do nich prawo, i one płynęły z twej bezmiernej szlachetności. To ja, na nieszczęście, nie byłam ani chwili godna twego wzniosłego przywiązania. Powtórzę za tobą: na cóż miałabym ci to powtarzać raz jeszcze w tej uroczystej godzinie, wszak ani chwili nie kłamałam przed tobą. Mimo życia spokojnego, w wygodach, dostatkach i szacunku, jakie twej wspaniałomyślności zawdzięczam, w głębi serca nieraz żałowałam tych czasów... tych pięknych czasów, kiedy miłość opromieniała mi wstyd i nędzę... i pozwalała mi o nich zapominać.
— I nie będę ci o to czynił wyrzutów... Miłość ku temu człowiekowi zasługuje na litość... tak na głęboką litość...
— Och, duszo, duszo człowiecza!... — odezwał się po chwili głębokiego milczenia. — duszo ludzka, o, przepaści bezdenna, ileż w tobie niepojętego. Najgorętszem pragnieniem mem było wygładzić z twej duszy wspomnienie twego kata... pozyskać twą miłość... a jednak... gdybyś zdobyła się na zapomnienie go, mniej możebym ciebie szanował... tak... A teraz, ileż razy mówiłem sobie z rozpaczliwym podziwem: niestety, Teresa nigdy nie będzie mnie kochała!... I zaraz dodawałem z czcią bezgraniczną: to jedna z tych kobiet, które raz tylko kochają, które żyją i umierają jedną i tą samą miłością.
— A jednak, Ewinie, jakże okrutnie obeszło się z nami przeznaczenie! Przecież, gdybym cię poznała o kilka zaledwie dni wcześniej... przed panem de Montal... napewno pokochałabym cię z równą miłością! Jakże przyjemnem stałoby się nasze życie, życie wypełnione miłością i słodkiemi marzeniami i rozmyślaniami we dwoje... życie, o jajkiem właśnie marzyłam... I te marzenia! pchnęły mnie w objęcia de Montala!
— Tak, mogłaś minie kochać Tereso!... I ta myśl ostatecznie czyni moją rozpacz nieuleczalną... Och, Montalu, Mpntalu!
— I czemuż nie mogę doznawać teraz szczęścia, jakie mi ofiarowałeś, Ewinie? Dlaczegóż, w ostatniej nawet godzinie, cięży na mnie przeklęte wspomnienie człowieka, który tylu wszak nieszczęść moich słał się przyczyną? Jak mogłam oprzeć się tylu dowodom twej czułości ku mnie? Doprawdy, nie mogę tego pojąć i muszę powtórzyć za tobą: jakąż przepaścią niezgłębioną bywają czasem nasze dusze!
— Nie możesz mnie kochać, jak jego, Tereso; okropne to wyrazy, ale nieodwołalne, jak przeznaczenie, co je tobie podyktowało.
— To prawda... mimo wszystko nie zdołałam cię pokochać, jak jego, mój dobry, szlachetny bracie!...
— Tak... nie pomyśleliśmy o różnicy między przyjaźnią, a prawdziwem, żywem uczuciem, i to stało się źródłem naszych cierpień....zresztą świadomość tego źródła nic w naszym losie nie zmieni... Spytam tylko, czy giniemy przez słabość, czy przez wielkość?
— I słabość i wielkość zarazem, Ewinie. Oboje zdolni jesteśmy do najwyższych ofiar, do walki siłą ducha, do wspaniałomyślności. Związek nasz uświęcony jest prawami boskiemi i ludzikiem!... a oboje daliśmy dowody rzadkiego szacunku wzajemnego. A gorzkie nasze zwierzenia — czyż nie świadczą o sile i wielkości przywiązania?... A przecież... miłości nam brak... i ten brak czyni życie nasze, wśród dostatku i spokoju, tok nędznem i, nieznośnem... tak nieznośnem, że się go wkońcu pozbyć postanowiliśmy...
— Ale odpowiedz mi wreszcie, Tereso, czy to słabość, wzniosłość rozpaczać i umierać z powodu tak błahego?
— Błahego dla serc pospolitych, nieskończenie wielkiego dla serc płomiennych. I jakąż, jakąż igraszką przeznaczenia, dwa serca, takie, jak nasze, muszą przestać bić, nigdy do siebie nie należąc?!... Niepojęte, niepojęte... A może, Ewinie, może niemożliwą jest miłość pomiędzy dwoma sercami, równemi sobię, tak... Może dla zrównoważenia, poświęcenia i dobroci potrzeba; jest z jednej strony samolubstwa i nieczułości... i dlatego skazani jesteśmy na niemożność wzajemnej miłości. Gdybyśmy byli oboje równie wspaniałomyślni, w czemże przejawiałaby się nasza wspaniałomyślność? W Czemże zaspokoilibyśmy naszą potrzebę ofiar?... Cóż mielilibyśmy sobie do wybaczenia, a przecież dla nas wybaczenie jest potrzebą?.. A wreszcie, o, biada ludzkiej naturze i jej kaprysom!... Głos, zawsze czuły i łagodny, staje się nam obojętnym, lecz, skoro głos, zawsze dumny i obojętny, stanie się wobec nas słodkim i pieszczotliwym... ach, jakaż to radość, jakie przyjemne uczucie... i ja uległam temu!... Nie koniec na tem — jakże miło jest przebaczać, jakże miło kochać, mimo złego, jakie nam kochająca osoba wyrządza. Kochać tego, co nas kocha, to łatwo... Ale wtedy, gdzież bohaterstwo w miłości, gdzież boleść i rozkosz, jaką ona daje?...
— Powiedziałaś, Tereso, wielką prawdę: w miłości, w równym stopniu boleści, jak rozkoszy szukamy... i ta boleść też jest rozkoszą.
Teresa nic nie odpowiedziała; myśli jej przeszły na inny przedmiot, bo, po chwili rzekła z głębokiem westchnieniem:
— Ze śmiercią mej córeczki... skończyło się moje życie.
— A we mnie ta śmierć strzaskała ostatnie nadzieje — odrzekł Ewin.
— Jakto?
Ewin zawahał się.
— Tereso... wierz... — zaczął mówić powolniejszym głosem — o tej godzinie znajduję jakąś rozkosz w niezasłanianiu ani jednej rany mego serca... a to jedyna może rzeczy z którą nie zwierzyliśmy się sobie jeszcze...
— Och, tak... pamiętam, Ewinie... ale dlaczego wtedy straciłeś?...
— Widziałaś z jaką starannością czuwałem nad niemi aż ido ostatniego tchnienia?
— Widziałam.
— No więc?... Jakto, jeszcze nie rozumiesz?... Och, to było okropne!...
— Więc cóż?
— Jego zgon...
—Jego zgon?
Ewin umilkł, zawahał się znowu; wreszcie wyksztusił urywanym głosem; widać było z jaką mu to trudnością przychodziło:
— Życie tego dziecięcia było ostatnią nicią, wiążącą cię, z panem de Montal... Skoro ta nić została przecięta... rozumiesz?...
— Braknie ci sił do wyrzeczenia się płonnej nadziei?
— Niestety!...
— Tak... rozumiem cię, Ewinie...
Teresa zamyśliła się boleśnie; po chwili wyrzekła stłumionym głosem:
— A jednak... czy wiesz... z jaką radością dowiedziałabym się... o śmierci pana de Montal... Przyznaję się.
Ewin smutnie pokiwał głową.
— Czyż nie z westchnieniem ulgi rozstaje się z podobałem życiem?... Ach... co za okropność... widzieć, że fatalizm namiętności wciąż podsuwa najokropniejsze marzenia i pragnienia... podczas gdy jednocześnie jest się niezdolnym do złego czynu... I z każdym dniem poznaje się coraz namacalniej niemożliwość szczęścia, którego szukamy: ja w miłości twojej, ty w miłości innego, który cię skrzywdził i okłamał, o czem wiesz sama, a przecież...
W tejże chwili wiatr zawył jeszcze mocniej i morze rozhuczało się zagrzmiało kilka piorunów.
— Co za burza, Ewinie! Rzekłbyś, że zamek trzęsie się w posadach... Dziwnie rzeczywiście burzliwy jest ten kraj!
— Błogosławić winniśmy tę burzę, Tereso, zapowiada ona dzień jeszcze burzliwszy. Jutro będzie najlepszy czas na popłynięcie do Kengal.
Teresa ze wzruszeniem uścisnęła rękę Ewina i odrzekła:
— Odwagi, bracie!... Chwila spełnienia się naszego przeznaczenia zbliża się! Szaleństwem byłoby starać się ją odwlec!
— Szczególne to nasze przeznaczenie doprawdy! Ileż dziwnych, niepojętych przypadków przeszliśmy... zaczynając od owego portretu!
— Och, ten portret! — zawołała młoda kobieta. — Dziwnie złowróżbną rolę odegrał... coś niepojętego... Jakie ta kobieta ma spojrzenie!... To szczególne podobieństwo... jakaś tajemnica, wiążąca mnie z żoną, czy kochanką twego dziada... tajemnica, której nie znamy, ani nie poznamy, ale o której wiemy, że skazuje mnie na przyniesienie zguby tobie i zagładę z tobą razem!... A przecież... rodzonego brata nie mogłabym kochać czulej...
— I ja, Tereso, bardzo często, zastanawiając się nad niepojętą, nieuleczalną uporczywością swojej miłości, doznawałem chwilami zawrotu głowy, jakbym się w przepaść wpatrywał. Pojmuję całą straszliwość niebezpieczeństwa, a przecież idę mu naprzeciwko... zguba ma jakiś wdzięk, którym mnie przyciąga... Rozum., instynkt samozachowawczy buntuje się... lecz, tajemna władza, ciągnąca mnie w przepaść jest silniejsza od nich...
— Tak, to śmierć cię kusi... I śmierć ma czasem taki urok, jak miłość.
— A prócz tego i najmniej łatwowiernym umysłom chce się czasami sprawdzić przepowiednie, któremi im grożą... Mor-Nader... A może szukamy okrutnej, dzikiej rozkoszy zostania bohaterami, męczennikami fanatycznego podania?
I znowu milczenie przerwało ponurą rozmowę. A burza szalała.
Zamek drżał aż do fundamentów; płomienie ognia i płomyki świec tańczyły, rzucając fantastyczne cienie; co chwila groziło, że woda deszczowa zaleje wielki komin.
Niekiedy, z za wielkich, weneckich szyb ukazywał się wpośród pędzących z szybkością wichru chmur, księżyc i blade jego promienie oświetlały ponury chaos morza i nisko zwieszonych chmur.
Wreszcie, na odległej wieży kościoła, w którym proboszczem był ksiądz de Keronëllen, poczęła wybijać północ.
I ten dobry kapłan nie mógł spać tej nocy; i nim miotał wciąż, jakiś niepokój o Ewina; wreszcie ukląkł do modlitwy.
A nie on sam modlił się za barona Treff-Hartlog‘a.
Modlitwy jego mierzyły się, z modlitwami Les-ein-Goch‘a i jego żony.
Straszliwe słowa Mor-Nader‘a wstrząsnęły duszami starych sług, zwłaszcza, że byli przecież świadkami ponurego milczenia barona i jego „bladej żony“ przy obiedzie.
Teraz uklękli oboje i poczęli wzywać świętych patronów swej ziemi o opiekę nad ich panem. A Les-en-Goch poraz pierwszy modlił się za małżonkę barona.
A tym czasem w wielkiej sali o weneckich oknach trwała dalej okropna scena: Ewin i Teresa siedzieli na przeciwko siebie, z całą obojętnością rozmawiając o bliskiej śmierci.
A burza wzmagała się.
Wreszcie wiatr i deszcz stłumiły ogień w wystygłym kominie.
Wówczas małżonkowie powstali w ponurem milczeniu. Teresa przerwała je pierwsza, zwracając się do Ewina ze smutnym uśmiechem:
— Jakże dziwny jest lot myśli.!... Czy wiesz, o czem ja teraz myślę?
— O czem?
— Przyszedł mi, na myśl jeden spokojny, smętny wieczór, który niegdyś spędziłam w mym panieńskim pokoju... w domu męża mej matki... Dwa lata już upłynęły od niego... Razu pewnego, matka moja, po zrobieniu mi jakiejś sceny bez żadnego powodu, kazała mi za karę... nie wiem za co... przepędzić wieczór w samotności... zdarzało mi się to dość często, ale ten wieczór właśnie najmocniej utkwił mi w duszy... Byłam wtedy rozentuzjazmowana Renem, tą melancholijną pięknością... Gdy zamknę oczy, wydaje mi się, że jeszcze siedzę, wpół oparta na kanapie, przy ogniu, sama, zatopiona w czytaniu cudownych kart Chateanbrianda, upajając się jego poezją, wzdychając za samotnością Bretonji... wszak’to po tych wybrzeżach błąkał się smutny brat Amellji. Nigdy, nigdy mój przyjacielu, nie wylałam łez, słodszych; nigdy nie kołysało mnie przyjemniejsze marzenie, jak wtedy!...
Po chwili milczenia ciągnęła dalej:
— Któżby mi wtedy powiedział, że po dwóch latach ujrzę się sama na tych smętnych brzegach, do których tak wyrywało się moje serce, za któremi tęskniła moja dusza... będę przy boku przyjaciela, męża, tak dobrego, tak czułego, tak miłego i szlachetnego, jak właśnie Réne — mych dziewiczych marzeń... mój ideał... a przecież dusza moja będzie smutna... będzie bez nadziei, aż do końca i sama będzie końca tego wyglądała... Przeznaczenie...
— Szczególna doprawdy równorzędność naszych losów: I ja przed dwoma właśnie laty pogrążony byłem w marzeniach o moim ideale... Nie znałem cię, a przecież marzyłem o tobie... Mówiłem sobie, że kobieta mych marzeń... kobieta z portretu nie istnieje zapewne... jeżeli nawet istnieje, nigdy tego skarbu. nie ujrzę... I któżby mi wtedy powiedział, że mój sen w rwa lata się urzeczywistni.... ale jakaż to rzeczywistość?... Któżby mi powiedział, że będę miał kobietę przy swym boku, że będzie mnie kochała, jak brata... a mimo to maja dusza, również jak jej, będzie smutna... bez nadziei aż do końca!
— Tak widocznie było mam zapisane?... A czemże dla nas teraz jest życie? Co nas z tym koszmarem wiąże? Czemże moglibyśmy zapełnić to życie... jakiemi rozrywkami, jakiemi zatrudnieniami?... Czynimy dobrze potrzebującym, ale czyż nie możemy czynić do śmierci — wszak sam powtarzałeś mi słowa swego filozofa: szczęśliwi bogacze, bo jałmużny ich przeżyją!... Ksiądz de Keronëllen sumiennie wykona twą ostatnią wolę i ubodzy będą nas błogosławili nadal... Co zaś do służby...
— Och, nie przypominaj mi o nich, Tereso... to jedno boleść mi sprawia... jakże mnie męczy moja niewdzięczność!... Biedna piastunka... biedny Les-en-Goch!... Gdybyś go widziała wśród boju... albo, gdyśmy się kryli jak wilki po lasach... taki wierny... a jaki odważny!... Och, nie przypominaj już mi ich!... Po ojcu i po matce, cóż może być droższego nad starą piastunkę i starego żołnierza, bo nie lokajem mi był ale sługą, co walczył przy moim boku!... Och, dużo oni będą cierpieli... lecz nie mogę już dłużej poświęcać się dla nich... A oni mnie tak kochają... biedna Anna-Joanna, ileż o mnie wykazała troskliwości!... Mówiłaś przed chwilą, Tereso, o szczególnych igraszkach ludzkiego umysłu i oto masz znowu: powiedz mi dlaczego o tej właśnie godzinie tak dalekiej i różnej od uroczych wspomnień młodości, zdaje mi się, że słyszę śpiew melancholijny Anny-Joanny, kołyszącej mnie do snu.. Przed chwilą myślałaś o wieczorach w swym dziewiczym pokoiku... a mnie zdaje się, że raz jeszcze słyszę rzewne piosenki, które usypiały mnie w dzieciństwie... Tereso, wybacz mej słabości... spójrz, aż łzy mi trysnęły na wspomnienie pięknych, a jakże dawnych, jakże odległych chwili!
I Ewin łzy otarł.
— Wiesz, Ewinie, mam szczególne pragnienie... powtórz mi te słowa, tak tobie drogie... Wiesz, że lubię posępne legendy twej dzikiej krainy, jej pieśni...
— Co, rzeczywiście chcesz, bym opowiedział ci jakąś legendę?
— Protezę cię, to mnie rezerwie.
— Któżby pomyślał, Tereso, że w takiej godzinie legendy będą nas zajmowały... a przecież już jutro, po raz ostatni... Tak, masz słuszność, niechże to będzie naszem ostatniem pożegnaniem ze szczęściem... Więc dobrze, jutrzenka jeszcze daleko, więc mamy czas na to, a czuję potrzebę płaczu... tylko bądź pobłażliwa, Tereso — śpiewam licho, więc będę ją deklamował w twardym bretońskim języku, więc nie będzie tak poetyczną.
I Ewin począł wzruszonym głosem recytować smutną balladę — monolog młodej dziewczyny, sprzedanej staremu panu:

Kiedy prałam bieliznę u rzeki, słyszałam, jako płakał nade mną kormoran, ptak śmierci:
— Tina, Tina — mówił do mnie głosem człowieczym — alboż nie wiesz jeszcze, że cię sprzedano baronowi Janicz?....
— Matuchno, matuchno moja, zali to prawda, że mię stary Janicz kupił?
— Nie wiem, córuchno, nie wiem: zapytaj o to tatusia.
— Tatusiu, tatusiu, zali to być może, aby mnie stary Janicz kupił?
— Nie wiem, córuchno, nie wiem: zapytaj o to brata.
— Laumiec-u, bracie drogi, zali to prawda, że mię ten stary pan kupił?
Tak — sprzedanaś baronowi i musisz poddać się siwemu baronowi bez szemrania, albowiem zapłacił za ciebie okup bardzo wielki: pięćdziesiąt sztuk złota bitych i tyleż talarów białych na dodatek...[88]
— Matko, matko, jakież szaty przywdzieję? Czy suknię różową, czy białą, co ją utkała Helenka, siostrzyczka moja?
— Włóż tę, która ci się najwięcej podoba — niema to żadnego znaczenia, bo baron da ci tyle szat, ile zapragniesz....
— Koń czarny czeka przed bramą; skoro tylko noc zapadnie, uniesie cię daleko ma zamek...

Ewin przerwał, bo go łzy dusiły. Teresa nie wszystko zrozumiałą, a słabo znając celtyckie narzecze, lecz i ona płakała.
— Dziękuję ci, dziękuję, mój przyjacielu, za tę opowieść rzewną. Oczy mniej mię palą i dusza czuje ulgę.. Ale czemuż dziwić się temu uczuciu? Wszak i Desdemona, wśród smutnych przeczuć, w obliczu zbliżającego się zgonu, czyż nie odczuwa ulgi śpiewając żałosny romans o wierzbie:

Rozplatam długie włosy
I zbieram się już spać.
Noc pełna pereł rosy
O losy moje, losy...
Gdzież sen ten, co miał trwać?...
Rozplatam długie włosy
I zbieram się już spać...

— Przyjacielu drogi — dodała Teresa ze smutnym uśmiechem — Szekspir był wielkim poetą; przewidział nasz stan duchowy i my... nieświadomie uczyniliśmy tak, jak on nam przewidywał i doradzał.
— To prawda... zawsze jednak nie dla się wytłumaczyć rozumowo, jak dusza ludzka może zachowywać, a nawet potęgować w sobie zdolność do podobnych wrażeń na chwilę przed posępną śmiercią... I ja, wraz z tobą, odczuwam dobroczynny skutek łez: nie osłabiają one mej mocy do wykonania postanowienia... o nawet ją wzmacniają... Ale, dziwnie piękna legenda — gdy byłem dzieckiem, rozczulała mnie ido łez — może w mej podświadomości tkwiło już przewidywanie, że nie ostatnie łzy jej poświęcę? No, ale słuchaj dalej, Tereso. Dla zrozumienia tego, co teraz następuje, dodam ci, że jedną z największych naszych bretońskich świętości, są dzwony parafjlne: z niemi w duszy ludu kojarzy się szereg obrazów i radosnych i smutnych: chrzest, (wesele., odpust, pogrzeb.
I Eiwin ciągnął opowieść o Tinie; Teresa rozumiała niewiele; mimo to niektóre urywki działały na nią wprost wstrząsająco:

Tina, przechodząc mimo wioski rodzinnej, usłyszała bicie dzwonów, tedy jęła zawodzić i płakać.
Żegnam cię, święta Anno, żegnam was, dzwony kościelne i żegnam cię, dzwonnico wysoka — już cię nie ujrzę nigdy!...
Przechodząc koło Jeziora Męki ujrzała tłumy umarłych.[89]
Ujrzała tłumy umarłych, biało i wszyscy na łodziach.
Ujrzała zastępy umarłych...
Skłoniła tedy głowę na piersi i zazgrzytała zębami.
Przechodząc przez Dolinę Kirwi ujrzała, jak umarli powstali i ruszyli za nią...

Teresa się wzdrygnęła na te wyrazy; z trwogą obejrzała się dokoła, jakby już widziała czyśćcowe upiory półgłosem rzekła do Ewina:
— Och, bracie, bracie, aż pot zimny mnie oblewa... Więc jutro... gdy pomrzemy... może i my, przebywając wiecznie ciemności Męki i może i za nami pójdą w pogoni zastępy umarłych.
Ewin pochylił głowę w zadumie.
— Wiesz, Tereso, często, bardzo często zapytywałem sam siebie, czy po śmierci odczuwamy te wszystkie same uczucia, co za życia... Religja nie uczy nas o tem.... Dziwne Chodziły mi o tem po głowie marzenia...
— Jutro, mój bracie nie będzie dla nas żadnych tajemnic... Jutro będziemy wiedzieli więcej, niż ktokolwiek na ziemi — to jedno przynajmniej pociesza w śmierci.
— Mnie życia nie żal, ale ciebie, ciebie...
Teresa z łagodnym uśmiechem, wychudłą rączką zatkała usta Ewinowi i rzekła:
— No, ciągnij dalej historję Tiny.
Ewin ucałował rękę żony i mówił o przybyciu Tiny na zamek barona:

Słudzy donieśli baronowi, że Tina, którą brat sprzedał, już przybyła...
Wnijdź, usiądź na stołku i czekaj na biesiadę...
Baron siedział na krześle wysokiem, przy kominie, w szatach czarnych, juko kormoran; włosy, brodę miał białe, a oczy mu płonęły, jak głownie.
— Oto, rzecze, dziewczyna, jakiej dawno mi było potrzeba...
— Pójdź moja piękna, a pokażę ci swoje bogactwa; pójdź ze mną, a policzymy złoto i srebro.
— Wolałabym w domu matki liczyć drwa na ogień.
— Obejdź wszystkie komory i wybierz sobie tę najpiękniejszą.
— Wołałabym płótno zgrzebne, ręką mej matki utkane.
Pójdź do piwnicy i skosztuj słodkiego imbroziemskieigo wina.
— Wołałabym w domu mej matki pić wodę źródlaną, którą poją konie mego ojca...
— Ach, Tino, Tino, wszak teraz dopiero widzę, że mnie wcale nie kochasz! O, czemuż mi język nie odpadł, czemuż mi oczy nie zgasły, w dniu, w którym ciebie kupiłem!... Biada mi, biada... czemże cię pocieszę!...
— Jakżeście szczęśliwe, ptaszęta Boże! — mówiła Tina. — Biegacie od wioski do wioski, szczęśliwe i wesołe, a ja schnę w smutku i tęsknicy... Lećcież, ptacy niebiescy i powiedzcie mojemu ojcu staremu i matce starej i moim przyjaciółkom i plebanowi staremu, co mnie ochrzcił, powiedzcie im, gdy ich ujrzycie, że ich żegnam na wieki.
— I bratu memu, co mnie sprzedał za pięćdziesiąt sztuk złota i tyleż talarów białych, powiedzcie, że mu przebaczam i, że i jego żegnam na wieki...

— O, łzy dobroczynne, łzy kojące! — mówiła Teresa, ocerając oczy.
— Jeszcze ci opowiem jeden urywek — to właśnie koniec opowiadania, które ożywiło we mnie wszystkie wspomnienia dzieciństwa:

Upłynęły już trzy miesiące; pewnego wieczoru cała rodzina Tiny już się położyła spokojnie w chacie.
Legła i spała spokojnie...
Dokoła cisza na lądzie i morzu panowała niezmącona...
A wtem głos, dziwnie miły, zadźwięczał z pad pułapu:
— Ojcze i matko i bracie, przez miłość Boską, modlicie się za mą duszę, módlcie się codziennie, noście po mnie żałobę, a i ja będę modliła się za wami... Albowiem wiedzcie, że wasza Tina śpi już w grobie...
— Biedna, biedna Tina! — zawołała Teresa. — Jakże czuła jest ta opowieść.

— *Doprawdy, Tereso, nie umiem ci wprost wyrazić, co odczuwam... Wydaje mi się, że wciąż widzę moją starą piastunkę, że słyszę, jak półgłosem przyśpiewuje mi swe słodkie i żałosne legendy, a ja zasypiam powoli na jej kolanach...
Nastało długie milczenie — Ewin i Teresa, pogrążyli się w marzeniach.
Wiatr ucichł nieco; godzina upływała za godziną; wreszcie pojawiły się pierwsze promienie świtu. Ewin drgnął.
— Za kilka lat... odezwał się nagle — może jaki poeta bretoński napisze balladę o śmierci barona de Ker-Elliot i jego żołny[90]... opowieść straszliwą, za wątek mającą fatalną przepowiednię, jaką dał czarownik całej mej familji...
— Więc może i ta legenda wyciskać będzie łzy słuchaczom. Więc przeżyjemy śmierć nietylko w ustach wdów i sierot, ale i w słowie pieśniarzy...
Milczeli znowu, aż po chwili Ewin znowu odezwał się do żołny:
— Tereso... w tak uroczystej chwili;, nie powinna kalać dusz naszych żadna myśl o nienawiści... nawet nienawiść ku człowiekowi, który tyle cierpień zadał tobie... i tyle mnie.
Teresa poruszyła się.
— Żadna... Ostatnią moją myślą będzie myśl o jego szczęściu... A ponieważ, jak mówią niektórzy poeci, nagrodą wieczną za ziemskie cierpienia i za przebaczenie sprawcom tych cierpień, czeka nas przyjemne uczucie słodkich ziemskich wrażeń, więc i ja chyba, mimo grzechów, godna będę dostąpić w Niebie najwyższej radości...
Teresa wymówiła te słowa z taką głębią uczucia, że Ewin, mimo swej reztygnacji, pochylił głowę boleśnie.
— Wybacz, wybacz mi, mój bracie... wiem, jak ci serce ranię... ale cóż mam czynić? Wszakże chcę być wobec ciebie szczerą.
— No — podniósł się Ewin z ponurą twarzą — Czas już na Mor-Nader‘a!
Światło jutrzenki wzmocniło się już tak, że oświetlało cały salon.
Burza wzmogła się na nowo, zgodnie z przewidywaniami Ewina. Nagle, dziwny śpiew zabrzmiał skroś burzy...
Głos ten zdawał się rozlegać z chmur.
— Słuchaj, Ewinie, słuchaj... bardzo słabo rozumiem — rzekła Teresa z drżeniem.
Był to stary hymn o śmierci, w narzeczu, mało już dziś przez kogo zrozumiałem.
— To głos Mpr-Nader‘a! — zawołał Ewin, prawie z radością.
— Co to za śpiew? — dopytywała się młoda kobieta z niepokojem.
— Ach, Tereso, to bardzo ambitne...
I Ewin przetłumaczył posępny wiersz o człowieku na łożu śmierci[91]

Gdzie ma siła, ma robota
Głupiem robił po te lata
Pięć miar płótna, óśm stóp w grobie;
Tylem sam narobił sobie...

Głos śpiewał dalej.
— Ewinie, Ewinie, co to znaczy?
— Ach... ta strofka jest może najbardziej ponura... no, ale słuchaj:

Młoty w mojej piersi biją,
Dusza nie śmie wynijść szyją,

Widzi niebo zatrwożone,
Widzi piekło otworzone...

Głos zamilkł na chwilę, poczem zabrzmiał na nową nutę.
— A to co znowu, Ewinie?
— Ach, Tereso!... To pieśń żałobna matki, co dziecko straciła!...

Najświętsza panno, na niebieskim tranie
Na ręku dzierżysz syna!
Szczęśliwa jesteś jego uśmiechem...
A jam utraciła nie dziecię
I w ciężkim smutku wlokę me życie...

Oto ich znaczenie... Okrutny jesteś, Mor-Nader’ze, Mor-Nader‘ze!
— Och, córko moja, córko moja!... zawołała Teresa z przeciągłym jękiem.
A posępna melodlja rozlegała się dalej.
— Co on śpiewa, co on śpiewa? — dopytywała — się Teresa. Pieśń ta obudziła w niej całą słabo uśpioną boleść macierzyńską.
— Och, nieszczęsna! Mor-Nader wie, jak można najboleśniej przygotować nas na śmierć!... To sam koniec tej posępnej pieśni:

Twe święte Dziecię wstąpiło do Nieba
A jam moje straciła...
O śmierć Cię proszę, matko miłosierna,
Niechże śmierć skróci me boleści
I z mem połączy dzieciątkiem.

— Och, tak, tak, śmierć!... To mądry człowiek... to pieśń wieszcza dla nas!... — zawołała Teresa, bliska obłąkania, biegając od okna do okna i wyglądając.
I Ewin chodził za żoną, usiłując dojrzeć Mor-Nader’a.
Jak już opisywaliśmy, zamek Treff-Hartlog składał się z głównego korpusu, oraz skrzydeł; jedno z tych ostatnich kończyło się ogromną wieżą, nawpół zburzoną; z okien salonu widać ją było dokładnie.
Wreszcie zaczęło świtać.
Chmury zapełniły całe niebo; przez ich kłęby przebijały się niby krwawe żyły.
Słońce wschodziło po woli z poza szarego kłębu o czerwonawych pręgach.
W dalii widać było długie, pieniące się bałwany, niesione wiatrem morza, które z wściekłością biły o czarne skały wybrzeża.
A nad wszystkiem górował olbrzymi zrąb wieży, chmur sięgający, a na szczycie jej stał, podobny do genjusza burzy, Mor-Nader, prężąc swą olbrzymią postać. Włosy jego wiatr rozwiewał, ręce miał złożone na potężnej piersi.
Pen-kar-ger nagłym ruchem otworzył okno. — Mor-Nader spostrzegł go i uroczystym ruchem wskazał swoją łódź, stojącą u brzegu.
Łódź była świeżo pomalowana, na czarno, jak trumna.
Mor-Nader zanucił donośnym głosem jeszcze jedną pieśń, jak hymn pogrzebowy.
— Ewinie, Ewinie, co to znaczy?
— Przyzywa nas, Tereso...

Na ziemi dzwony wam nie zadzwonią.
I ksiądz wam twarzy nie pokropi...
Ano morze trumną wam będzie...

Teresa i Ewin spojrzeli na siebie z rozpaczą...

A tymczasem Les-en-Goch i jego żona, zmęczeni długiemi modłami, spali; spali tak twardo, że Ewin i Teresa przeszli obok drzwi kuchni, a wierni słudzy nic nie słyszeli
.
XIII.
ZATOKA TOPIELCÓW.

Czernią się chmury na niebie i wiatr je z rykiem popędza.
Czernią się morskie bałwany i burza niemi miota...
Czernią się skały zatoki, o które burza i wicher z rykiem się obijają.
I łódka Mor-Nadera jest czarna; burza ją z rykiem podrzuca. Żałobna, jak trumna, czeka na Ewina i Teresę, czeka w Zatoce Topielców, obmywającej podnóże zamczyska.
Za nią chaos grzmotów, nad nią czarne chmury, a przed nią straszliwy, bezgraniczny ocean — oto obraz przeklętej zatoki.
Dokoła dni domu, ani drzewa, ani źdźbła trawy nawet...
Tak, to miejsce przeklęte...
Wiatr ryczy... morze huczy... Mor-Nader śpiewa... oto jedyne, co słychać w zatoce.
Mor-Nader stoi na skale i spogląda na czarną łódź, której dwa żagle, również czarne biją w powietrzu, jak skrzydła kormorana, ptaka śmierci. A łódź rwie się na kotwicy, jak dzikie zwierzę na łańcuchu.
A Mor-Nader śpiewa do łodzi:

Łódko czarna, łódko moja, pocóż chcesz biec naprzeciw zdobyczy, która wszak sama przyjdzie?
Bałwany rozwierają zimne swoje łona i wołają do mnie: Mor~Nader‘ze, Mor-Nader‘ze, już jesteśmy gotowe... gdzie baron de Ker-Elliot ze swą bladą żoną?

Blady mech marski rozwija cienkie gałązki, gotując się do wieńczenia topielców i woła do mnie: Mar-Nader’ze, Mar-Nader’ze, jam już gotów — gdzie baron de Ker-Elliot ze swą bladą żoną?
I skały, na których burza zawiesza zsiniałe ciała topielców, prostując twarde swe grzbiety, wołają na mnie: Mar-Nader‘ze, Mor-Nader’ze, jużeśmy gotowe; gdzie baron de Ker-Elliot ze swą bladą żoną.
Kormorany, ostrząc swe dzioby zakrzywione, wyciągając szpony drapieżne, wytrzeszczają oczy zielone za nową zdobyczą, Wołają na mnie: Mor-Nader‘ze, Mor-Nader‘ze, gdzie jest baron de Ker-Elliot ze swą młodą żoną?
Łódko czarna, łódko moja, pocóż chcesz biec na przeciw zdobyczy; spójrz, oto już sama przybywa!
— Ewinie, Ewinie de Ker-Elliot, dlaczego tak się spóźniasz?
— Będziemy na czas.
— Kobieto, blada kobieto, dlaczego tak się spóźniasz?
— Po raz ostatni, sterniku śmierci chciałam skropić mogiłę mego dziecięcia.
— Ewinie, Ewinie de Ker-Elliot... to miesiąc czarny; zali nie zapomniałeś o modlitwie?.
— Sterniku, podnieś kotwicę!
— Kobieto, blada kobieto... babka twoja powiodła dziada na stracenie i śmierć, ty, zaś prowadzisz wnuka... Czyż i ty nie zapomniała o modlitwie?
— Sterniku, rozwijaj żagiel.
— Ewinie de Ker-Elliot, stało się wedle twej woli — podniesione kotwice... Blada kobieto, stało się wedle twej wioli — rozwinięty żagiel!...
— Naprzód!
— Naprzód...
— Tereso, na wieki!
— Ewinie, na wielki...

Nazajutrz po rocznicy ślubu Teresy i Ewina, znaleziono zwłoki obojga małżonków na wydmach mielizny Konających.
Mor-Nader przepadł bez wieści wraz ze swą czarną łodzią.
Wszyscy rybacy i dzierżawcy od Kernawanu, aż do zatoki Andierne z trwogą wspominali imię czarownika z wyspy Sein.
Dłuższy czas nikt nie mógł wierzyć, aby ten niesamowity człek zginął; stał się on postacią legendarną. Wszak to on przepowiedział, że ostatni z rodu baronów de Ker-Elliot zginie wraz ze swą żoną podczas burzy, w czarnym miesiącu... i przepowiednia się sprawdziła co do joty...
Ogólne panowało przekonanie, że Mor-Nader‘a, po śmierci barona i jego żony w falach, czart żywcem porwał... Nikomu nawet nie przyszło na myśl pomodlić się za potępieńca.
Teresę i Ewina pogrzebano skromnie, lecz na poświęcanej ziemi — uznano ich za ofiary nieostrożnej przeprawy morzem w burzliwym czasie. Przy ogólnie znanej szaleńczej odwadze barona, nieostrożność taka nikogo nawet nie zdziwiła, choć wszyscy płakali po zacnym i dzielnym panu.
Pogrzebem zajęli się Les-en-Goch i Anna-Joanna; modły za zmarłych odprawił ksiądz de Keronëllen.
Odpieczętowano testament barona, oddający cały majątek na dobroczynne cele. W myśl życzenia, zawartego w testamencie, pochowano barona i jego żonę na cmentarzu w Treff-Hartlog, po obu stronach mogiły córeczki Teresy.
I po śmierci, jak za życia, dziecię Teresy rozdziela oboje małżonków...

Wieczorem po pogrzebie barona i jego żony, w kuchni zamkowej panował mrok; żaden płomyk nie błyskał w ognisku. Nie widać było nikogo i cisza plantowała, równie głęboką, jak mrok.
Burza uspokoiła się wreszcie i niebo zajaśniało gwiazdami o północy księżyc wzniósł się tak wysoko, że blade jego światło przenikło przez wąskie okno zamkowej kuchni i oświeciło Anne-Joannę i Les-en-Goch‘a, ubranych czarno.
Oboje słudzy siedzieli przy kominie; piastunka głowę trzymała w fartuchu; stary szuan twarz zakrywał rakami...

KONIEC.




  1. Wyspa na zachodnim brzegu Bretanji, w pobliżu zatoki Douarnenez.
  2. Anmoryka — tak rzymianie nazywali Bretanję, której nazwa datuje się dopiero z VI w. po Chr.
  3. Ludność Bretanji do dzisiejszego dnia mówi starym językiem celtyckim, wypartym z całej Galji przez łamaną łacinę, z której wytworzył się francuski; język ten przechował się jedynie w Bretanji i na przeciwległych wybrzeżach Anglji, wśród ludności, której przodkowie mówili, zdaje się, językiem nie aryjskim (był to lud t.zw. liguryjski, zbliżony do dzisiejszych basków) i którzy przyjęli mowę starych Gallów może już w rzymskich czasach.
  4. Listopad — miesiąc, przynoszący, według przesądu bretończyków, nieszczęście. Wogóle bretończycy są jednym z najprzesądniejszych ludów świata.
  5. Koń morski — rodzaj wielkiej foki z ogromnemi kłami, obecnie spotykany na wybrzeżach mórz podbiegunowych — przed Wiekami, zwierzęta arktyczne (foki, wieloryby, narwale) dochodziły aż do zatoki Biskajskiej.
  6. Albert Wielki (1. 12), teolog, filozof, przyrodnik i alchemik, nauczyciel św. Tomasza z Akwinu, erudyta istotnie niepospolity, uważany przez całe wieki za świętego — czarnoksiężnika.
  7. La Chauannérie. Po wybuchu Wielkiej Rewolucji feodałowie bretońscy zdołali sformować zbrojne bandy ze siwej służby i ciemnego chłopstwa, pozostającego pod wpływem kleru i wystąpić z temi oddziałami do walki z rewolucją. Głownem ogniskiem tej kontrrewolucji była prowincja Wandea (pomiędzy Bretanją a ujściem Loary). Kontrrewolucjoniści wandejscy i bretońscy (it. zw. szuani) anieli kilku dobrych wodzów z pośród starej arystkoracji; pomagała im gorliwie Anglja. Szuani wykazali znaczną odwagę, lecz zarazem splamili się strasznem okrucieństwem. Armjią rewolucyjna rozbiła ich po ciężkich walkach — lecz ostateczną zagładę zgotował szuanom dopiero Napoleon. Cudoudal-wódz olbrzymiego spisku na życie Napoleona był ex-szuanem. Tumulty „szuańskie“ powtarzały się i później.
  8. Republikanie (od chorągwi trójbarwnej).
  9. Nazwa, pochodząca od ludowego przezwiska włościan z Mayenne, którzy pierwsi powstali w obronie Ludwika XVII. Nazwa pochodzi od rzekomego przodka mieszkańców wybrzeży dolnej Loary, przezwanego — „chatchaonaut — t.j. pelikan.
  10. Karolina-Ferdynanda-Luiza (1798 — 1830) — księżniczka neapolitańska, żona Karolla ks. Berry, młodszego syna Karola X, fanatycznego reakcjonisty, zamordowanego w r. 1820. Po wypędzeniu Karola X przez rewolucję lipcową (1830 r.), księżna Berry usiłowała wywołać nową „szuanerję“ w Wandei i Bretanji, z małem powadzeniem.
  11. Mor-Nader znaczy wąż morski — ulubione straszydło legend bretońskich.
  12. Duchowieństwo bretońskie, nawet wykształcone i w XIX wieku nie ustępowało w przesądności reszcie ludności.
  13. Straszydło.
  14. Karol X, uciekając z Francji przed rewolucją lipcową, abdykował na rzecz wnuka, syna ks. Berry, Karola Henryka hr. Chambord („Henryka V“), który w ciągu całego życia (1820 — 1883) był w oczach francuskich legitymistów prawowitym pretendentem do korony Francji, pomimo b. ograniczonych zdolności.
  15. Pojednanie — wiejska uroczystość w Bretanji — rodzaj dożynek.
  16. Kanonanen ar Belek ferbnonet — kanony dla księży w podróży.
  17. Vannes — stolica departamentu Morbihan w Bretanji, najstarsze biskupstwo tego kralju.
  18. Bretońska pieśń ludowa, śpiewana pannie młodej przez swata.
  19. Ludwika Filipa.
  20. Arnidzi — kasta kapłańska u starożytnych celtów, której głównym ośrodkiem była Ameryka. Byli to bardowie, wróżbici, i czarownicy.
  21. Miasto na południowym brzegu Bretanji, stolica departamentu Finisterre.
  22. Kamień filozoficzny — alchemiczna nazwa substancji, zmieniającej wszystkie metale w złoto.
  23. Słynni rytownicy z czasów Ludwika XIV.
  24. Germanin Pilon (f 1535 — 1590) — najznakomitszy rzeźbiarz francuskiego Renesansu.
  25. Dawid Teniers (1610 — 1694) — słynny malarz flamandzki z Antwerpji. Jan Wynants (1600 — 1679) i Van Ostade (1610 — 1685) — słynni pejzażyści holenderscy.
  26. Tak nazywa się okres rządów Ludwika XVIII i Karola X (1815 — 1830).
  27. Luidor (louis d‘or) — złota moneta dwudziestofrankowa.
  28. Kości rzucone (łac.).
  29. Paryscy klakierzy oddawna zorganizowali się w całe związki.
  30. Rue de Provence — jedna z najwytworniejszych ulic Paryża.
  31. Wolny Strzelec — opera. Webera.
  32. Wojna Bogów.
  33. Parny — wybitny poeta z czasów Napoleona (1753 — 1814).
  34. Gentil-Bernard — drugorzędny poeta francuski, z czasów Ludwika XV, protegowany pani Pompadour (1753 — !814
  35. W Paryżu, w bogatszych damach, jada się obiad koło 7-ej wieczorem.
  36. Arystokratyczna dzielnica Paryża.
  37. Epoki Ludwika Filipa, która odznaczała się ogrom nem znaczeniem finansjery.
  38. Sztuka stosowana epoki Dyrektorjatu odznaczała się wielkiem rozpasaniem.
  39. René — słynny w swoim czasie romans Chateaubriand‘a, najmodniejszego w okresie, w którym rozgrywa się niniejsza powieść, autora. Treść René‘go stanowi występna miłość brata i siostry.
  40. L’abe Marcel Prevos’t — autor słynnego romansu „Manon Lescaut“ — są to przygody prostytutki, tułającej się po różnych knajpach.
  41. Słynny komedjopisarz.
  42. Le Sage — słynny, choć niezbyt utalentowany poeta — satyryk XVIII w.
  43. Bohater „Manon Lescaut“.
  44. Stary polski przekład bezimienny z 1845 r.
  45. Bohater słynnego romansu Waltera-Scotta, pod tym samym tytułem.
  46. Najczęściej granym w Palais-Royal rodzajem sztuki, była t. zw. opera buffo.
  47. Murais (dosł: Bagniska), albo Temple: jedna z najstarszych i najuboższych dzielnic Paryża
  48. Bohater romansu Clarisse Harlowe anglika Richardsona (1689 — 1761).
  49. Huronowie, irokezi — nazwy plemion indyjskich w Ameryce północnej, bardzo spopularyzowane przez literaturę beletrystyczną XVIII wieku.
  50. Texas, zarówno, jak Kuba, należały w owych czasach do Hiszpanii.
  51. Epoka Regencji — epoka rządów regenta Filipa ks. Orleańskiego (1715 — 1723) za niepełnoletności króla Ludwika XV; epoka ta odznaczyła się niesłychanem, nawet, jak na w. XVIII, zepsuciem obyczajów.
  52. Bassompierre — głośny wojownik i dyplomata francuski, dworzanin Henryka IV, słynny z mnóstwa przygód miłosnych i awantur (1579—1646).
  53. Książę Armand de Richelieu — głośny wojownik i dyplomata z czasów Ludwika XV, słynny z hulaszczego życia i rozrzutności (1696—1788); jeden z kochanków pani Dubary.
  54. Książę Autonin de Lawrun, słynny ze swych przygód miłosnych dworzanin Ludwika XIV (1632 — 1723).
  55. Hrabia Ludwik Lauraguais (1733 — 1824) — słynny dowcipniś XVIII w., przyjaciel Dottaire‘a.
  56. Aktor rzymski.
  57. Nowa Helwira — jeden z najgłośniejszych romansów J. Rousseau‘a.
  58. Gra słów, niemożliwa do przetłumaczenia — Le renard, znaczy lis.
  59. Z łacińskiego: raptus pnellae — porwanie panny.
  60. Figury oficerów z popularnych wodewilów.
  61. Jedna z najelegantszych ulic Paryża, siedziba bogatych finansistów.
  62. Bohater René’go, indjanin.
  63. Spahisi — lekka jazda, w ubiorze orjentalnym, sformułowana przez francuzów w Algierze z pośród krajowców, lecz z francuskimi oficerami.
  64. Le serpent — wąż.
  65. Klarysa Harlowe — bohaterka wspomnianej już powieści Richardsona.
  66. Dosłownie: skała.
  67. Węglarze (karbonarjusze) — wielki spisek polityczny w początkach XIX w., dążący do obalenia monarchji absolutnych na rzecz republiki, lub przynajmniej monarchii konstytucyjnych. Powstawszy we Włoszech, podobno już iw XVII w.. Węglarze, wywoławszy szereg powstań w swej ojczyźnie (w l. 1817 — 1830), rozszerzyli się na Francję, gdzie m.in. zorganizowali rewolucję lipcową, Polskę (Łukasiński, Zaliwski), Niemcy; brali udział w walce o niepodległość Grecji i Belgji.
  68. Miasto w dep. Oise, słynne z wyścigów konnych.
  69. Moda autentyczna.
  70. Izba parów — parowie (pares — „równi“ — t. j. królowi) — tak we Francji w 1. 1815 — 1848 nazywano izbę wyższą parlamentu, której członków, w liczbie nieograniczonej, mianował król z pośród arystokracji rodowej.
  71. W czasach Ludwika-Filipa, żegluga parowa była dopiero w zaczątkach.
  72. Hidalgos — druga (po grandach — magnaterji) klasa szlachty hiszpańskiej.
  73. Znana książka kucharska.
  74. Dziwotwór z mitologji greckiej:starzec, mogący dowolnie zmieniać się z błyskawiczną szybkością w zwierzę, roślinę, lub nawet przedmioty martwe.
  75. Kaliban — bohater dramatu Szekspira „Burza“ — ordynarny barbarzyniec.
  76. Hiszpańskie arystokratki zawsze słynęły ze skandalicznego braku wykształcenia, dochodzącego do nieznajomości zasad pisowni.
  77. Terminy bilardowe.
  78. Jest to aluzja do t. zw. jus primae noctis — „prawa pierwszej nocy“, starego prawa feudalnego, mocą którego dziedzic wioski (lub... proboszcz) mógł spędzić pierwszą noc poślubną z każdą ze swych poddanek, wychodzącą za mąż, ew. pobrać okup za zwolnienie jej od tej służebności. Prawo to było szczególnie rozpowszechniane we Francji, twierdzenie atoli, jakoby przetrwało do 1789 r. jest przesadą.
  79. W czasie Wielkiej Rewolucji cała masa szlachty prowincjonalnej, zwłaszcza drobnej lub zrujnowanej, stanęła po stronie nowego porządku; niektórzy z wodzów rewolucji rekrutowali się z arystokracji (Saint-Just).
  80. Sous — 5 centymów
  81. Pygmaljon — w greckiej mitologji — rzeźbiarz, który zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu Afrodyty. Na usilne błagania jego, Afrodyta ożywiła posąg.
  82. We Francji, od czasów Wielkiej Rewolucji niema meldunków mieszkaniowych.
  83. We Francji formalności przedślubne są krótsze, niż w większości innych krajów.
  84. Robert Macaire — tytuł komedji Lemaitre‘a (1834 r.) — sprytny aferzysta, ubiegający się o rękę córki barona Wormspire‘a, rzekomo wielkiego bogacza, okazującego się wkońcu zupełnym bankrutem. Imię Robert Macaire noszą bardzo często bohaterowie lekkich frincuskich wodewilów.
  85. Stanowiska w ambasadach w Lizbonie zawsze liczyły się do najniższych stopni w hierarchji dyplomatycznej.
  86. Żołnierza republiki, lub Ludwika-Filipa.
  87. Dosł: „silny umysł“ — wolnomyślny, gardzący wszelkiemi przesądami.
  88. Tranzakcje tego rodzaju przetrwały w Bretonji bardzo długo.
  89. Według wierzeń celtów, wierzeń właściwie przedchrześcijańskich, dusza ludzka po śmierci przechodzi całą wędrówkę, w której główną rolę odgrywa czyściec, umieszczany na dnie jezior — zwłaszcza w Irlandji ludność pokazuje cały szereg „jezior czyśćcowych“ — po francusku „jezior męki“ (lacs d‘angoisse).
  90. Poezja bardów w języku bretońskim dotrwała do ostatnich lat, aczkolwiek od kilku już wieków nie wydała nic godnego uwagi.
  91. Podajemy b. starą wersję polską tego hymnu, znanego w całej Europie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.