Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Całe zachodnie wybrzeże Bretanji, od Brest aż do Nantes, w ujściu Loary, jest nieurodzajne i dzikie; widok jego, chociaż chwilami prawdziwie majestatyczny, nie jest zbyt miły dla oka.
Pomiędzy skaliste przylądki Karnavan i Rar wrzyna się zatoka, zwana zatoką Topielców — dalej rozciąga się wybrzeże, albo mielizna Konających i skała Nieboszczyków. Złowróżbne te nazwy przypominają, jak niebezpieczną jest żegluga na wybrzeżach tej ponurej krainy, zwłaszcza w okresie panujących w końcu jesieni, wiatrów zachodnich w tym sensie przesąd bretończyków o czarnym miesiącu ma pewną podstawę. Krew w żyłach ścinająca scena, jaką opisaliśmy powyżej, nastąpiła właśnie w tych strasznych okolicach.
Tu i owdzie, ma szczytach ogromnych skał, tworzących brzeg Armoryki, piętrzy się jeszcze kilka średniowiecznych zamczysk bretańskich, o granitowych murach i spiczastych dachach. W pobliżu małego miasteczka Saint-Michel, wznoszącego się nad zatoką Topielców, stał, wspomniany już przez nas zamek Treff-Hartlog, starożytna siedziba baronów de Ker-Elliot — jednego z najstarszych i najbardziej poważnych rodów Bretanji.
Trudno dziś pojąć doprawdy, w jakim celu założyciele Treff-Hartlogu wystawili swą warownię w miejscu tak dzikiem i samotnem. Granitowe mury zdawały się stanowić jedną całość ze skałami — kolor miały czarny, mech je okrywał były już mocno poodrapywane. Główna część zamku — siedziba samego barona,,’wizinosiiła się pośrodku dziedzińca, iwysadzonego jodłami, i modrzewiami, niegdyś symetrycznie podcinanemi, oddawna jednak pozostawionemi samym sobie. Nad lewem skrzydłem zamku wznosiła się wysoka wieża, prawie całkowicie okryta splotami odwiecznego bluszczu; prawe skrzydło oddawna było ruiną.
Z tej strony, gmach wznosił się prostopadle nad morzem. Na trzy stopy poniżej wewnętrznego dziedzińca rozciągał się rodzaj tarasu, z którego widać było morze, skały i wąski kanał, oddzielający cyple zatoki Topielców od wyspy Sein; dalej rozciągał się już niezmierzony Atlantyk.
Posiadłości, należące do panów Treff-Hartlogu, rozrzucone były tu, i owdzie po dolinie, wpośród zielonych dębów, świeżą swą zielonością przerywających dziką monotonję niezmierzonych płaszczyzn — rodzaju stepu, jaki pokrywa całe wnętrze Bretanji poza skałami wybrzeża.
Obecny pan zamczyska; baron Ewin de Ker-Elliot, opuścił rano Treff-Hartlog i wybrał się na, wycieczkę na morze z Mor-Naderem, starym sternikiem z wyspy Sejn. Wiemy już o katastrofie, jaka zakończyła tę wycieczkę, na zamku jednak nie wiedziano jeszcze o niczem.
Było to właśnie w środku listopada 1838 roku; dzień był pochmurny, posępny. Zaczynało się już ściemniać kiedy dobry ogień, podsycany żywicznemu polanami dębowemi, płonął z trzaskiem na kominie ogromnej kuchni zamkowej.
Scena, którą teraz zamierzamy opisać, stanowiłaby wspaniały istotnie temat dla jakiegoś flamandzkiego malarza.
Ogromną izbę zamkowej kuchni, bieloną wapnem, oświecało jedno potężnych rozmiarów gotyckie okno, wysokie, a wąskie, z małych, zielonawych szybek, oprawnych w ołów. Mury izby, jak i całego zamczyska, były tak potwornej grubości, że we wnęce okna można było swobodnie postawić stół i stary fotel, wybity skórą, z olbrzymiemi poręczami.
Siedząc w tem krześle, stara Anna-Joanna, mamka pana zamku, przędła kądziel, paląc gipsową, wielką fajkę — zwyczaj, powszechny wśród starszych wiekiem niewiast Armoryki.
Ponieważ mrok już zapadał, połowa postaci Anny-Joanny zasunęła się już w cień i tylko połowę można było dostrzec na tle nawpół przezroczystego okna. Na głowie Anny-Joanny wznosił się wysoki czepek biały, mocno związany na pomarszczonem czole; gorset miała z niebieskiego sukna ze srebrnemi guzikami; spódnicę z grubej wełnianej, czerwonego koloru materji — całego tego stroju dziesiątki lat nie zmieniały.
Ciemność coraz głębiej zalegała kuchnię, walcząc ze światłem ogniska, które, drżąc, rzucało różowy blask na dębowy stół i szafę, napełnioną naczyniami fajansowemi i cynowemi, utrzymanemi we wzorowej czystości. Kilka płaskorzeźb, ordynarnej roboty, poprzybijanych gwoździami do murów, przedstawiało świętych patronów Bretanji, o dziwacznie dla francuza brzmiących imionach — świętego Gnehenoc‘a, świętego Hennoc‘a i świętego Goulvain‘a; największa zaś ze wszystkich płaskorzeźba, wymalowana z prostacką starannością, przedstawiała kapliczkę Falgout, słynną ze swego pustelnika — św. Sulënna — błogosławione to dziecię widniało na tej płaskorzeźbie w okazałej aureoli, pod spodem zaś obrazu można było odczytać słowa wielkiego maga średniowiecznego katolicyzmu — mądrego i świętobliwego Alberta Wielkiego[1]:
„Kredy Salënn wychodził żebrać po Lesnewen i okolicy, dwoma tylko słowami naprzykrzał się ludziom, bo stając w drzwi chaty, czy zamku, powiadał tylko: ave Maria — potem brał, co mu dano, powracał do pustelni i tam, u źródła, spożywał wśród modłów razowy chleb z wodą.
„W czasie największych mrozów, a mrozy w onej krainie srogie są, mały Salënn w nędznej swej, połatanej szacie, wdrapywał się dla rozgrzewki na drzewa, czepiał się gałęzi i, huśtając się, śpiewał: o Maryja, ma dziewico! — Kiedy zmarł w Bogu, znaleziono przy jego świętych zwłokach, liliję, o cudownym zapachu, na której złotem! literami było wypisane: O, Marjo!...
Reszta napisu była zatarta“.
Nie mogliśmy powstrzymać się od przytoczenia tu tego urywka jednej z najpopularniejszych z pośród niezlicznych, czasami pięknych, czasami dziwacznych legend starożytnej Armoryki — przytoczyliśmy go choćby dlatego, by zaznaczyć, że Anna-Joanna żywiła szczególne nabożeństwo właśnie dla tego świętego, w czasie zaś dzieciństwa Ewina de Ker-Elliot, uczyniła świętemu Salënnowi ślub.
Wiatr świszczał, wstrząsając oknem kuchni starego zamczyska, wielkie krople deszczu, pomięszane z gradem, biły po wątłych szybach, zdaleka zaś dochodził huk oceanu.
Anna-Joanna kilkakrotnie spojrzała z niepokojem w okno, aż wreszcie podniosła się cała i rzekła w bretońskiem, celtyckiem narzeczu, do osoby, całkowicie ukrytej w cieniu:
— Les-en-Goch, Les-en-Goch — co za czas dla naszego mabmeibrina!
— Deszcz i wicher!... Hm... Gorsze jeszcze przenosił nasz pen-kanger w lesie Menez-Chom — odpowiedział mąż Anny-Joanny — on to był bowiem — nie poruszając się ze swego miejsca.
Las-en-Goch był świetnym typem starego bretońskiego plemienia, dotąd jeszcze tak różniącego się od francuzów, silnego i nieugiętego, jak skały Artmoryki — plemienia! pełnego poświęcenia, męstwa, przesadnej pobożności, łączącej się z cudackiemu przesądami, pełnego ducha wierności, i ducha buntu, plemienia milczącego, a zarazem niezaprzeczenie pojętnego.
Siedząc przy samym kominie, Les-en-Goch palił fajkę w poważnej zadumie. Blask ogniska padał na jego twarz ogorzałą od słońca i posiekaną przez wichry i słoty Atlantyku.
Był to mężczyzna już przeszło pięćdziesięcioletni, lecz ta żywotna rasa nie wcześnie się starzeje i dotąd zachował średnią tuszę, siłę i zwinność — jedynie jego długie, czarne włosy zaczynały już siwieć. Niskie czoło, dolina szczęka silnie wystająca, oczy zapadłe, czarne i przenikliwe, nos, nieco zgarbiony, cała powierzchowność stateczna i budząca respekt, wskazywały na charakter twardy i rozważny. Założywszy nogę na nogę, zgarbił się, oparł rękę na kolanie, podbródek na dłoni drugiej ręki i powoli pykał z wielkiej fajki. Postać jego, w długim kaftanie i szerokich.spodniach, malownicza rysowała się na tle ogniska.
Wielki kundel ze śpiczastemi uszami, powalanie usiadłszy na tylnich łapach obok swego pana, delektował się ciepłem komina, niekiedy zaś, z ukontentowania, powoli i majestatycznie zamiatał podłogę długim, kudłatym ogonem.
Aby nic nie pominąć w kontrefekcie męża Anny-Joanny dodamy jeszcze, że na szyi nosił sporo relilkwij, zawieszonych na rzemyku. Twarz miał prawie bez zarostu, policzek i czoło przecinała mu głęboka blizna. Nosił zwykle niski kapelusz z ogromnemi skrzydłami, pas z czerwonej wełny i ogromne drewniane soboty — obuwie, wspólne chłopom całej Francji.
— Co za deszcz, co za deszcz! — odezwała się znowu Anna piastunka — jak nasz pan mógł wyjechać na morze w taką zawieruchę?... Ach, Les-en-Goch — nie wiem sama, ale Ewin od niejakiego czasu zgoła jakby do siebie niepodobny. Nie dlatego by, brońcie mnie wszyscy święci — aby miał stać się gorszy, niż dawniej — ale budzi jakiś posępny!...
— Les-en-Goch, co mu może dolegać?
Stary bretończyk nic nie odpowiedział tylko mocniej dym z fajki pociągnął.
— Czemu mi nie odpowiadasz nic, Les-en-Goch... widzę przecież, że i ty nad tem medytujesz?... Alle, mój Boże, co za zawierucha!... GCy słyszysz, jak morze huczy?... — dodała Anna-Joanna, dorzucając ogromną kłodę do ognia. — Mój mab-meibrin wyszedł od samego rana, a tu deszcz leje i leje — niechże przynajmniej, jak wróci, zastanie dobry ogień!
— Oho, nasz pen-kan-ger to wytrwałe panisko — kiedy leżał w lesle na ziemi, ostatni zrywał się, by się cofnąć, gdy żołnierze poczynali strzelać do nas, jak do willków.. Och, wtedy nie był smutny!...
— Dałbyś już spokój z tem wszystkiem — przerwała Anna-Joanna tonem wyrzutu. — Alboż nasz Ewin nie był raniony na tej wojnie — poco mi przypominać — alboż nie był wraz z tobą skazany na śmierć, na szczęście ułaskawiony przed dwoma laty z wami wszystkimi? Przez piętnaście miesięcy trwania tej sławnej pamięci kuanerji[2] dzień w dzień błagałam Boga i świętych jego w kościele św. Michała o zwycięstwo dla naszych i o opiekę nad naszym panem — a potem powracałam tutaj, zakrywałam głowę fartuchem i płakałam za moim wychowankiem i za tobą, Les-en-Goch.
— Och, wtedy, to Pen-kan-ger był daleko szczęśliwszy, kiedy las służył mu za schronienie! Dzień po dniu walczył... a jak wesoło szedł do ataku!... Dzielny pan z niego... dobre były — czasy...
— Dlaczego — nazywasz Ęwina pen-kan-gerem,, kiedy wojna, Bogu dzięki, dawno się już skończyła? — mówiła Anna-Joanna, zapalając mosiężną lampkę.
Bretończyk wskazał na długi karabin, zawieszony na ścianie i rzekł:
— Na wojnie, czy w pokoju, broń zawsze bronią, a naczelnik naczelnikiem.
W tejże chwili deszcz przeszedł w prawdziwą ulewę, wiatr stał się jeszcze gwałtowniejszy, a po paru minutach zawyła burza. Huk oceanu, początkowo głuchy i oddalony, zdawał się przybliżać coraz bardziej. Drzwi i okna domu drżały od huku rozigranych żywiołów.
— Jezus, Marja! Najświętsza panienko z Falgoat! — zawołała Anna-Joanna, składając ręce — święty Michale, spraw alby nasz Ewin ocalał!... Co za okropności muszą się dziać na morzu!...
— Ocaleje — odrzekł jej mąż flegmatycznie.
— Skądże wiesz o tem, z taką pewnością, kochany Les-en-Go-ch? Bretończyk zdjął nogę z nogi, początkowo nic nie odpowiedział, lecz raptem powstał, zagasił fajkę i chwycił kapelusz.
Wagw, ów wielki kundel kudłaty, również zerwał się za swym panem.
— Co, czy masz zamiar szukać Ewina? — spytała mamka.
Mąż, zamiast odpowiedzieć, schylił głowę, założył ręce z tyłu i począł spiesznie przechadzać się po kuchni w głębokiej zadumie.
Wagw chodził za nim, jakby szykując się do jakiejś ważnej roboty.
— Boże, miej nas w swojej opiece! Wszyscy święci! — wołała Anna-Joanna z coraz większą rozpaczą, — znając znaczenie każdego ruchu swego małżonka. — Widzę już zagasiłeś fajkę i przechadzasz się wielkim krokiem — znaczy, że mojemu mab-meibrin‘owi grozi niebezpieczeństwo!...
— Burza rzeczywiście straszna, a on namorzu... z Mor-Naderem! — odpowiedział stary bretończyk — posępnie.
— Jezus, Marja, Józef! Zlitujcie się nad tym, którego wykarmiłam, jak własne dziecię! — jęknęła Anna-Joanna, padając na kolana.
Les-en-Goch zdjął kapelusz, który już nałożył, ukląkł obok żony, ucałował relikwje, które nosił na szyi i począł cicho i żarliwie się modlić, zaledwie poruszając wargami.
Czyż nie jest to naprawdę wyruszające, w naszym zepsutym wieku, w roku 1838, widzieć dwoje sług wiernych, modlących się z czystego, szczerego serca, za swego pana?
Les-en-Goch uczynił ślub Najświętszej Marji Pannie i św. Brygidzie, patronce ziemi bretońskiej, prosząc je o ratunek dla Ewina de Ker-Elliot, który przecież jest baronem jenego z najstarszych zamków poświęconej im ziemi.
Wreszcie bretończyk podniósł się pierwszy, pewny siebie, bo ufał w skuteczność swojej modlitwy. Zaczął chodzić na nowo, od czasu do czasu przysłuchując się burzy, która ryczała z coraz większą wściekłością.
Kiedy niekiedy rozlegał się daleko huk przeciągły, głuchy, jak wystrzał wielkiego działa — był to huk wielkiej fali, prawdziwej ściany wodnej, spadającej na płaskie wybrzeże zatoki Topielców.
Deszcz był ulewny; ogromne krople wpadały kominem aż do kuchni — ogień zgasł i całą izbę zaległa okropna ciemność. Wreszcie wiatr przyniósł odgłos dzwonu kościoła św. Michała, zwiastujący gadzinę siódmą.
Słudzy bretońscy kochali, swego barona jak własne dziecię, to też cierpienia ich były okropne — chociaż nie objawiały się bezużytecznym krzykiem, lecz spokojną, cichą rezygnacją i powalaną prawdziwie pobożną modlitwą.
Anna-Joanna, dla zagłuszenia czemś swego niepokoju i strachu, zabrała się do przygotowania wieczerzy dla swego mab-meibrina — przystawiła do komina długi stół orzechowy i nakryła go obrusem domowej roboty, utkanym w ciągu długich, zimowych wieczorów w Treff-Hartlog, wybielonym zaś, starym sposobem, na rosie majowych nocy. Na tym obrusie ustawiła symetrycznie dwie srebrne salaterki, starożytnej, ciężkiej roboty i inne rzeczy, niezbędne dla spożycia wieczerzy przez brak znakomitego barona.
Może ktoś będzie uważał za zbyt już patrjiarchalny zwyczaj, by, bogaty przecież, baron jadał w kuchni, młody pan jednak, jak ogół panów bretońskich, mało dbając o etykietę, lubił wieczerzać wesoło przy tym wielkim kominie, przy którym w dzieciństwie słuchał cudownych legend swej mamki, albo opowiadań o walkach wandejczyków z trójkolorowymi[3], o których najciekawiej prawił stary szuan[4], ojciec Les-en-Goch‘a, Brul-Hueffle.
W czasie tych skromnych uczt, Ewin rozmawiał ze swoją mamką, dziś będącą ochmistrzynią zamku i z Lesen-Gochem, masztalerzem, ogrodnikiem i kamerdynerem zarazem.
W zaciszu tego komina, za przykładem ojca swego, Tremendara de l‘Escoet, barona de Ker-Elliot, dziedzic ziarmmku udzielił posłuchania swym dzierżawcom-wasalom. Nigdy nie odrzucił zażalenia, nigdy nie odmówił wsparcia, dni wynagrodzenia, skoro tylko żądanie było słuszne. W czasie tychże wieczerzy, wasale-rybacy, powracając z połowu, przynosili na zamek najpiękniejsze ryby, za które Ewin hojnie przepłacał, mimo upomnień oszczędnej Anny-Joanny. Wreszcie, po smacznej wieczerzy, młody baron rozsiadał się w wielkim fotelu, gdy jego mamka i stary Jakób biesiadowali dalej przy wielkim stole.
Wówczas Ewin zapalał fajkę, wlepiał wzrok w ogień i pogrążał się w ulubionych swych dumaniach, albowiem umysł jego, jak się o tem dowiemy jeszcze, szczególną miał do nich skłonność — wreszcie, około dziewiątej, przechodził do swego pokoju i zasypiał spokojnym snem w wielkiem, rzeźbionem łożu, w którem pomarli jego ojciec, dziad i pradziad.
Pan na Treff-Hartlog wiódł życie bardzo spokojne, wyjąwszy oczywiście piętnaście miesięcy, gdy mężnie wojował w Wandei na czele czterdziestu swych wieśniaków i wasali, przystawszy do sławnego powstania księżnej Berry[5].
Wybiła wreszcie godzina ósma; wiatr huczał jeszcze groźniej, a Ewina, jak nie było, tak nie było widać.
— Jak widzę, Mor-Nader może mieć słuszność... — mówił do siebie Les-en-Goch w zadumie. — Może ta stara sowa naprawdę jest wróżbitą?
— Pan Bóg tylko świętych swoich czyni wróżbitami — rzekła Annia-Joanna.
— No, nie wiem... czy ja mówię, że jego dar wróżenia pochodzi koniecznie od Boga? Czy jego mądrość pochodzi od Boga, czy od szatana... niechże ją Bóg przeklnie, jeżeliby przepowiednia jego miała się spełnić!
— Jaka przepowiednia?
Stary bretończyk wzdrygnął się.
— Kiedyś spotkałem Mor-Nadera ma wybrzeżu... Siedział na załamie skały... słońce właśnie zachodziło i pogoda była niepewna, a ten stary puszczyk śpiewał, czy też krakał:
Pa guz ann Héol, pa goeno ar mór
Me war kana, war treuz ma dor.
(Gdy słońce zapada i morze huczy
Ja śpiewam wesoło w progu mej chaty).
— Smutna to piosenka, Les-en-Goch; powiadają, że, kiedy Mor-Nader ją śpiewa, chmury ciemnieją i bałwany mocniej igrają... A może to naprawdę jaki prorok czartowski?
— Tak, słyszałem... a i dziś właśnie chmury są ciemne... Mówiłem przecież Mor-Naderowi: sterniku, uważaj, bo noc będzie zła. — ale nic na to nie odpowiedział, tylko mi wskazał na wieżę Treff-Haitlog, którą widać było zdaleka. — Co to ma znaczyć, Mor-Naderze? — pytam — w tym żamku mieszka nasz pen-kan-ger. — A sternik, po chwili milczenia, odpowiada mi: Wiatr czarnego miesiąca śmierć przynosi w ten dom. I nic więcej nie mogłem z tego złowróżbnego czarownika i wróżbity wydobyć. A to mnie trwoży...
— Dlaczego, Les-en-Goch?
Mąż Anny-Joanny zawahał się i dopiero po chwili odpowiedział cicho:
— Żono, jaki maimy miesiąc?
— Czarny...
Anna-Joanna w pierwszej chwili nie zrozumiała, o co mężowi chodzi — później dopiero, przypomniawszy sobie słowa Mor-Nadera o czarnym miesiącu, feralnym dla rodziny Ker-Elliot, wykrzyknęła ze strachem:
— Ach, rozumiem cię, Les-en-Goch! Przecież ten straszny miesiąc trwa jeszcze.
Stary bretończyk schylił głowę i zaczął przechadzać się spieszniej.
— Czarny miesiąc trwa jeszcze — powtórzyła Anna-Joanna z coraz większym przestrachem — a Ewin jest na morzu, wśród strasznej burzy... i z Mor-Naderem... Doprawdy, odpowiednie to dlań nazwisko[6]... bo człowiek bardzo złośliwy... wszyscy uciekają przed nim; sam wielebny przeor, z St. Michel, świętobliwy i uczony ksiądz de Keronëllan obiecał go wykląć, jeżeli nie zaprzestanie czarów[7].
— Szkoda, że ksiądz przeor od trzech miesięcy bawi w Paryżu; od trzech też miesięcy nasz pen-kan-ger jest smutny... a on powiedziałby mu to, czego my nie umiemy..
— Zwłaszcza, że przecież już nam sam mówił o tym tajemniczym portrecie, który powiększył jeszcze jego smutek. Les-en-Goch, czyżby za życia nieboszczyka świętej pamięci swego ojca, nie widział tego portretu?
— Nigdy.
— Ale to przecież obraz bardzo stary.
Bretończyk potrząsnął głową na znak powątpiewania i cicho odpowiedział:
— Kto wie, może ta blada postać to jakaś osoba zaczarowana...
— Niestety, Les-en-Goch! Kiedy pan pytał nas, skąd się wziął w jego pokoju ten portret, a nie umieliśmy mu odpowiedzieć — pamiętasz, jak się przestraszył i zdziwił?
— Tak, juści, że to jakieś czary, czary... — odpowiedział Les-en-Goch. — Kiedyś o zmroku, wszedłem do komnaty pen-kan-ger‘a...
— No i...
— Zdawało mi się, że oczy tej białej postaci błyszczą i ruszają się...
— Jezus, Marja!... To wróży jakieś wielkie nieszczęście. Och, mój Boże — co za straszliwie burza! Zgubione nasze dziecię, zgubione!... — krzyknęła stara piastunka z rozpaczą.
— Oby Bóg sprawił, aby ten nieczysty człowiek nie zdołał nic wyczytać w przeznaczeniu naszego bogobojnego pen-kan-ger‘a!
— Tak, tak... chyba Bóg nie pozwoli, aby taki pan zginął od czarów — odpowiedziała Anna-Joanna, schylając głowę, ażeby lepiej móc się wsłuchiwać. — Och... zdaje mi się, że ktoś idzie... to on, to on napewno! Bądźże błogosławiona, Najświętsza Panienko, bądź pozdrowiona, święta Brygido... nie opuściłyście mego dziecięcia, za którem was błagałam!
I Anina-Joanna padła na kolana, składając kornie ręce.
Les-en-Goch podbiegł ku drzwiom, które po chwili rozwarły się i do kuchni wszedł pan zamku, baron Ewin.
- ↑ Albert Wielki (1. 12), teolog, filozof, przyrodnik i alchemik, nauczyciel św. Tomasza z Akwinu, erudyta istotnie niepospolity, uważany przez całe wieki za świętego — czarnoksiężnika.
- ↑ La Chauannérie. Po wybuchu Wielkiej Rewolucji feodałowie bretońscy zdołali sformować zbrojne bandy ze siwej służby i ciemnego chłopstwa, pozostającego pod wpływem kleru i wystąpić z temi oddziałami do walki z rewolucją. Głownem ogniskiem tej kontrrewolucji była prowincja Wandea (pomiędzy Bretanją a ujściem Loary). Kontrrewolucjoniści wandejscy i bretońscy (it. zw. szuani) anieli kilku dobrych wodzów z pośród starej arystkoracji; pomagała im gorliwie Anglja. Szuani wykazali znaczną odwagę, lecz zarazem splamili się strasznem okrucieństwem. Armjią rewolucyjna rozbiła ich po ciężkich walkach — lecz ostateczną zagładę zgotował szuanom dopiero Napoleon. Cudoudal-wódz olbrzymiego spisku na życie Napoleona był ex-szuanem. Tumulty „szuańskie“ powtarzały się i później.
- ↑ Republikanie (od chorągwi trójbarwnej).
- ↑ Nazwa, pochodząca od ludowego przezwiska włościan z Mayenne, którzy pierwsi powstali w obronie Ludwika XVII. Nazwa pochodzi od rzekomego przodka mieszkańców wybrzeży dolnej Loary, przezwanego — „chatchaonaut — t.j. pelikan.
- ↑ Karolina-Ferdynanda-Luiza (1798 — 1830) — księżniczka neapolitańska, żona Karolla ks. Berry, młodszego syna Karola X, fanatycznego reakcjonisty, zamordowanego w r. 1820. Po wypędzeniu Karola X przez rewolucję lipcową (1830 r.), księżna Berry usiłowała wywołać nową „szuanerję“ w Wandei i Bretanji, z małem powadzeniem.
- ↑ Mor-Nader znaczy wąż morski — ulubione straszydło legend bretońskich.
- ↑ Duchowieństwo bretońskie, nawet wykształcone i w XIX wieku nie ustępowało w przesądności reszcie ludności.