Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po dniu, w którym przysięgłaś że tylko do pana de Montal’a należeć będzie, Teresa, została około drugiej popołudniu wezwania do ojca; zeszła więc do mieszkania rodziców w towarzystwie miss Hubert. Wezwanie to nie było dla niej żadną niespodzianką.
Pani Helvira przebywała w gabinecie męża, co było bardzo rzadkie i zwiastowało, że bankier i jego żona mają do ustalenia b. ważną kwestję. Teresa domyślała, się już o co to chodzi.
Pan Achilles opryskliwie zwrócił uwagę guwernantce, że chce porozmawiać na osobności z Teresą; miss Hubert, wyszła i Teresa została sama z matką i jej mężem. Nastrój od samego początku był tak przykry, tak nieznośnie uroczysty, że przeraził i wstrząsnął nawet Teresą, przyzwyczajoną przecież do okropnej atmosfery domowej państwa Dunoyer.
Gdy już nie było nikogo obcego, pan Dunoyer sprawdził, czy kto nie podsłuchuje, zamknął starannie drzwi gabinetu i rzekł do córki z oburkliwą, sztuczną powagą:
— Chociaż nigdy nie zasłużyłaś niczem ani odwdzięczyłaś się za starania, jakiemi ja i twoja matka cię obsypujemy, jednak damy ci nowy, piękny dowód naszego przywiązania...
— I życzyć-by należało, abyś ten dowód przyjęła niej i z większą wdzięcznością, aniżeli wszystkie dotychczasowe — wtrąciła z cierpkością i ironją pani Helvira.
Bankierowa zauważyła, że już przed tą naradą, przykre wspomnienia jej męża o pochodzeniu Teresy, budzą się z większą, aniżeli zazwyczaj siłą; starała się też ułagodzić surowem, a raczej ordynarnem i pełnem bezmyślnej złośliwości traktowaniem córki; poprostu prowokowała awanturę.
Teresa, oddawna przyzwyczajona do niegrzeczności i złośliwości matki, skłoniła tylko głowę i milczała, jak zwykle, co też właśnie doprowadziło wrzaskliwą panią Helvirę do najwyższej pasji.
— No i mówiłam ci, Achillesie; — rzuciła się teraz — znowu sterczy mierna jak posąg — zawsze to samo! Oto, jak przyjmuje nasze łaski!
— Szczególne doprawdy przyzwyczajenie, Tereso! — zwróciła kię do córki ze złością — masz zwyczaj nigdy nie odpowiadać na czynione ci zarzuty — to jest wyjątkowo nieobyczajne i niegodziwe!
Teresa milczała dalej.
— Czy słyszysz, co mówię?... Ogłuchłaś, czy co? — wrzeszczała pani Helvira coraz głośniej. — Patrzcie ją, nawet nosa nie podniesie!
Teresa wyprostowała się i z jakimś smutkiem, w którym jednak kryła, się prawie pogarda, spojrzała matce w oczy.
— Ho, ho! Do udawania to, jedyna! — awanturowała się pani Dunoyer, siląc się na ironję.
— Zanadto surową jesteś dla mnie, mamusiu — rzekła wreszcie zniecierpliwiona Teresa, bolesnym, przejmującym głosem.
— Co?!... Ona śmie... Ona śmie...
— Uspokój ię, Helviro, uspokój — wtrącił pan Achilles. Wogóle branie Teresy w obronę przed matką sprawiało mu czasami rodzaj przyjemności, jakby tem braniem jej w obronę przejawiał rodzaj wspaniałomyślności. — Gdyby ci chciała ubliżyć — dodał — sama tego będzie żałowała, skoro dowie się, jak świetny los jej szykujemy.
Na te słowa Teresa ledwo pohamowała się od wzdrygnięcia — zrozumiała wszystko...
Są ludzie, do których zaliczali się i państwo Dunoyer, którzy wyświadczają nawet dobrodziejstwa z taką opryskliwością, z taką jakby niechęcią, że wprost zwalniają od obowiązku wdzięczności dla siebie. Dalszy ciąg tej rozmowy pokaże, że cierpki i brutalny początek zgoła nie przeszkadzał temu, że i bankier i jego żona byli pewni, że przystępują do objawienia córce najprzyjemniejszej nowiny. Możliwe nawet, że niedorzeczny wybuch Helviry przypisać należy zazdrości o przyszły los córki: przy całej swej ordynarności i płytkości, żona lichwiarza doskonale odczuwała różnicę, pomiędzy swoim mężem, a konkurentem o rękę Teresy. Pocieszało ją tylko, że znienawidzona dziewczyna opuści wreszcie dom.
A pan Dunoyer ciągnął:
— Tereso, niezadługo kończysz, już lat osiemnaście i czas pomyśleć o twem zamążpójściu.
Młodej dziewczynie serce się ścisnęło; skupiała wszystkie swe siły do walki z nadchodzącą burlą. Pewna była, że w każdym razie nie będzie mowy o panu de Montal.
Bankier dodał.
— Jak mówiłem... czas już wydać się za mąż i właśnie, szczególniejszym trafem, znaleźliśmy świetną partję dla ciebie...
— Tak, niespodziewanie dobrą, wspaniałą — potwierdziła matka.
— Zaraz po zapowiedziach odbędzie się wesele — czy czy jesteś z tego kontenta?
Teresa milczała, jakby piorunem rażona; dziwiła się, że jeszcze nie pada zemdlona.
Tymczasem państwo Dunoyer spodziewali się wybuchu wdzięczności i radości ze strony córki — milczenie jej bardziej ich w pierwszej chwili zdziwiło, niż nawet rozgniewało.
Pierwsza rzuciła się Helvira.
— Spójrz, Achillesie, spójrz — oto nowa próbka wdzięczności tej dziewczyny! Ani słowa, ani uśmiechu — nawet głową kiwnąć nie raczy!... Mówiłam ci odrazu, że to szczęście, na które taka, jak ona zupełnie nie zasługuje. A może też jaśnie panience zachciało się awansować na księżnę... a może też wstydzi się przyznać odrazu, że jest kontenta z małżonka?...
— Ależ mamo, nie mogę być przecież kontenta, czy niekontenta z męża, póki nie wiem, kto właściwie stara się o moją rękę — odpowiedziała Teresa, wlepiając płonący wzrok w matkę.
— Co... póki nie wiem, kto stara się o moją rękę?... — powtórzyła —z przekąsem obrażana Helvira. — Co za bezczelność! Słyszałeś, Achillesie?...
— Zdaje mi się, Tereso, przemówił bankier, pozując na wyrozumiałość — że używasz wyrazów nieco niewłaściwych. Skoro chcemy cię wydać za mąż, to projekt nasz musi być dogodny i dla nas i dla ciebie i nie może być mowy o jakichś zastrzeżeniach.
— Ależ przecież jest konieczne, abym znała osobę mego przyszłego męża i aby ten mąż mi się podobał! — przemówiła Teresa stanowczym głosem.
Państwo Dunoyer osłupieli — spojrzeli po sobie, wzruszając ramionami.
— Ależ to śmiechu godne, ha-ha-ha! — wrzasnęła po chwili pani Helvira — Zapewne zachciało się panience małżeństwa z miłości!
Pan Achilles znowu wystąpił w roli medjatora:
— No, no, uspokój się, Helviro, bądź spokojna... Zobaczysz, Tereso, że upatrzony przez nas kandydat równie będzie odpowiadał twoim pragnieniom i wymaganiom, jak naszym... jest to młody człowiek, bogaty, światły, ze szlachetnego rycerskiego rodu...
— I ido tego baron! — dodała pani Helvira. — Chyba i dla panienki wystarczająca to perspektywa, zostać panią baronową.
— Krótko mówiąc — zakonkludował pan Achilles — mówimy o baronie Ewinie de Ker-Elliot — tym, który tu przed kilkoma dniami gościł na obiedzie... No, teraz to jestem pewny, że nam podziękujesz... Sam majątek pana de Ker-Elliot zasługuje na uwagę: w moich depozytach ma przeszło dwieście tysięcy franków, zaś w swej ojczystej Bretonji wspaniałe dobra i lasy — przytem człowiek to stateczny, oszczędny, nie skąpiec, ani ryzykant, ale umiejący gospodarować... i do interesu ma głowę... Krótko mówiąc, pojutrze wieczorem, przedstawiam ci narzeczonego, a najdalej za miesiąc[1] ślub i wesele.
Teresa nie wiedziała wprost, co ma powiedzieć, bliska była spazmów.
— Ależ pan baron de Ker-Elliot... wcale mnie nie zna... raz mnie widział... zaczęła z wahaniem, łamanym głosem i jąkając się. — Być może że jest to człowiek o wielkich zaletach... ale nie miałam sposobności tych zalet ocenić... przecież prawie z nim nie rozmawiałam... Ależ i on również nie zna mnie, nie zna mojego charakteru... i nie jestem pewna...
— Jakto!... To już zawiele... więc byłabyś aż tak zuchwała... że i mnie śmiesz się sprzeciwiać! — zawołał pan Dunoyer stłumionym głosem, zbliżając się do rzekomej córki. Helvira wprost dusiła się od złości.
— Widzisz, Achillesie, po niej wszystkiego spodziewać się można. Sądzę, że choćby nas miała doprowadzić do śmierci z rozpaczy, nie zawahałaby się ani chwili! Co za zatwardziałość!
— Ależ rodzice chcą zadecydować o losie całego mego życia i nie mogę przyjąć tej decyzji, razem z nakładanemi przez nią obowiązkami, bez zasięgnięcia rady swego serca. Wszak to o mnie chodzi, nie jestem dzieckiem — śmiało odpowiedziała Teresa.
— Czy słyszysz, Achillesie?... Ależ nawet po miej nie sposób było przewidzieć podobnej bezczelności. — krzyczała pani Helvira.
— Ależ, czyś ty oszalała? — próbował całą rzecz obrócić w żart bankier — czy ty sobie na serjo wyobrażasz, że ja z powodu twego jakiegoś kaprysu, nie wydam cię zamąż i to tak, jak mi się wydaje najlepiej!...
— Ach, przecież to rzeczywiście wziąć się, za boki można — dodała pani Helvira. — Nie chcieć być baronową, mieć kilkadziesiąt tysięcy dochodu rocznie? Cóż ty sobie myślisz może, że baron to zamało; chcesz czekać na oświadczyny jakiego księcia... czekaj sobie... Też dama! Myślałby kto, że to córka samego Jowisza!
Delikatna ta i bardzo przyzwoita uwaga wyraźnie miała związek z pochodzeniem Teresy, to też pan Achilles aż powieki zmrużył ze złości i wiecznego oburzenia.
Pani Helvira poczynała już, jak zwykle po niewczasie, żałować niefortunnego konceptu, na szczęście jednak dla niej, cały gniew pana Achillesa skrupił się na córce. Pieniąc się, prawie nieprzytomny od złości, ryknął na Teresę:
— To ty ze mną chcesz zadzierać, panienko!? Dobrze, dobrze... zobaczymy... Nie wiesz tylko z kim będziesz miała do czynienia, boś mnie jeszcze nie widziała w prawdziwym gniewie... Patrz na mnie... patrz mi w oczy!... — zakończył z jeszcze większą gwałtownością chwytając ją z całej siły za rękę i zmuszając, aby patrzyła mu prosto w rozwścieczoną twarz.
Tak, w gniewie człowiek ten był straszny. Pani Helvira, uradowana jego stanem, poczęła mu jeszcze pomagać w dręczeniu córki, której nienawidziła straszliwiej niż on.
— Bądź spokojny, Achillesie! — krzyknęła — musimy z nią dojść do ładu — niechże raz powie — czy zgadza się na tę partję, czy nie... a jeżeli nie, to dlaczego? Taką partję odrzucać... to niesłychane!... Taki zaszczyt dla nas!... No, zobaczymy, zobaczymy! A teraz, niech wraca do swego pokoju i czeka tam na pana de Ker-Elliot... a jeśliby się ośmieliła źle go przyjąć... źle z nią będzie!...
— Ależ nie, to niemożliwe — uspokoił się nieco pan Achilles — ona nie ośmieliłaby się nam sprzeciwiać... zresztą co za powody? Poprostu, Helviro, to zwykła złośliwość, chce, żebyśmy ją prosili. No, ale zobaczymy, czy się ośmieli stroić sobie jakieś żarty ze mną... no, gadaj — czy będziesz się ze mną kłóciła?
— Powtarzam — rzekła Teresa z niewidzianą w niej nigdy dotąd stanowczością — powtarzam raz jeszcze, że nie mogę przyrzekać swojej ręki człowiekowi, którego nie znam i który mnie nie zna... i uprzedzam, że jakikolwiek ucisk na mnie, choćby najbrutalniejszy, nietylko nie zmieni mego postanowienia, ale uczyni je niewzruszonem!
— Doprawdy?... Więc ty... sądzisz... że ja... nie mam na to sposobu?... z trudem wykrztusił pan Dunoyer. — Czyż ty myślisz, że ja tak łatwo wypuszczę z ręki sposobność pozbycia się ciebie z domu... skoro mi się nastręcza?...
Przy calem swem wrodzonem grubijaństwie i nieludzkości, nawet pan Achilles pożałował i zawstydził się tych słów okrutnych, tak bolesny wyraz ujrzał na twarzy Teresy.
Zato pani Helvira miała duszę nikczemniejszą, niż mąż. Ostatnie jego słowa podnieciły ją tylko i wrzasnęła, zupełnie się już nie krępując:
— Tak, Achilles ma zupełną rację... chodzi nam poprostu o pozbycie się ciebie z domu — nic więcej. To będzie dla nas prawdziwe szczęście, skoro się uwolnimy od ciągłego widoku takiej szelmy!
owe to grubijaństwo dotknęło Teresę do żywego; zdołała się jednak pohamować: nagle ujrzała swą sytuację w nowem świetle: przecież, skoro rodzicom chodzi tylko o pozbycie się jej z domu, to czy nie wszystko jedno, komu ją powierzą? Ostrożnie, aby nie wywołać najlżejszego podejrzenia, że serce jej już jest zajęte, spytała:
— Mój Boże, skoro rodzicom chodzi już tylko o pozbycie się mnie, to cóż im na tem zależy, czy poślubię tego barona de Ker-Elliot, czy kogo pierwszego lepszego?
— Mylisz się, bo właśnie bardzo mi na tem zależy — odpowiedział bankier. — Skoro już wszystko chcesz wiedzieć to mogę ci powiedzieć, że chodzi, mi nietylko o pozbycie się ciebie z domu, ale i o interes pieniężny. Pan de Ker-Elliot jest jednym z najsolidniejszych moich klijentów, ma u mnie ogromny depozyt, teraz zaś stanie się, jako twój mąż, moim wspólnikiem w pewnym przedsiębiorstwie, bardzo rentownem. Zrozumiałaś teraz?
— Jakże jesteś dobry, że w ogóle opowiadasz jej o podobnych szczegółach! — przerwała mężowi pani Helvira. — Nie wyobrażasz sobie przecież, żebyśmy byli obowiązani składać jej jakieś sprawozdania z naszych projektów i działań?
— Oczywiście, że nie; chcę ją jednak przekonać, że małżeństwo tę, nietylko jest dla niej samej barzo korzystne, ale jest koniecznością, jest ściśle związane z moim interesem — niechże raz wie, że nie mogę liczyć się z jej fochami z kaprysami, tam, gdzie w grę wchodzą moje sprawy finansowe. Czego się podjąłem, muszę doprowadzić do skutku.
— Ach, a zatem, mój ojcze, sprzedajesz mnie poprostu? A więc poświęcasz mnie jakimś swoim wyrachowaniom pieniężnym?! — wykrzyknęła Teresa z głęboką wzgardą i odrazą. — I sądzisz, że będę mogła, już nie kochać, ale choćby szanować człowieka, który zaślubienie mnie traktuje jak pierwszy lepszy geszeft, a mego ojca, jako zwykłego handlarza?
Pani Dunoyer aż zsiniał ze wściekłości; żona jego porwała się w osłupieniu; przez chwilę zdawało się, że się rzucą na zuchwałą dziewczynę.
— Precz stąd, niegodziwa — zaryczał wreszcie pan Achilles. — Precz! Ale wiedz, że pojutrze pan de Ker-Eliot przybędzie tutaj, dla oficjalnych zaręczyn z tobą — do tej chwili nie wolno ci się wydalać ze swego, pokoju... ale wtedy poślę po ciebie, i... zobaczymy wtedy, kto z nas dwojga... zwycięży!...
Teresa w pierwszej chwili wyciągnęła błagalnie ręce ku rodzicom i ze łzami w oczach chciała ich prosić o zmianę postanowienia... lecz na twarzy lichwiarza malowało się takie upodlenie, że wstydziła się poniżać przed tymi ludźmi. Nigdy zbytnio nie szanowała swych rodziców, teraz atoli uczuła, że ją nic z tą parą niegodziwców nie łączy; więc też podniosła się i z dumnie podniesionem czołem, z pogardliwem i wyniosłem spojrzeniem, odpowiedziała:
— A więc walka! Niech się stanie! Bóg nie może sprzyjać tym, którzy frymarczą swemi dziećmi, dla których małżeństwo jest handlem!
Pani Helvira aż się skurczyła — poprostu zlękła się tak, że nie ośmieliła się zacząć znowu wrzasku; nawet nie odpowiedziała córce.
— Acha... co za zuchwalstwo... co za pycha... co za pogarda... och!!.... — szeptała cicho. — Zawsze była bezczelna... ale nigdy jeszcze nie patrzyła tak groźnie... ach!... tak, przypomina mi teraz... Człowieka... Człowieka, którego najstraszliwiej całe życie nienawidzę, a którego...
Przy całem swem upodleniu i nienawiści do córki uczuła nagle jakby dumę... jakby dalekie niejasne wspomnienie minionego...
Bankier miotał się, jak opętany, chociaż i on zadrżał pod spojrzeniem dziewczyny.
— Chcesz walki?!... — hałasował. — Dobrze... ale strzeż się, bo mogę cię w tej walce zdruzgotać, zdeptać!... Nie wiesz jeszcze, z kim masz do czynienia!
— Już wiem... i dlatego mówię ci prosto w oczy: możesz mnie zdeptać, ale nigdy mnie nie nagniesz do swej woli! — odpowiedziała Teresa, spokojnie odwróciła się i ruszyła ku drzwiom.
Tego już było za wiele; bankier omal nie porwał się na nią z pięściami.
— Nieszczęsna! — zaryczał, siny od gniewu. — Czy wiesz, czem ty właściwie jesteś... czy wiesz, że jedno moje słowo... że mogę cię w tej chwili...
— Achillesie, Achillesie, oszczędź minie przynajmniej! Widziałeś przecież, że jestem jednej myśli z tobą! — zawołała błagalnie pani Helvira, blada z przestrachu, widząc, że mąż przypomniał sobie o cudzołożnem pochodzeniu Teresy. Jednakże, na okrzyk żony, uspokoił się trochę.
Nieszczęsna dziewica była w takiej boleści i rozpaczy, że nie dosłyszała ostatnich słów pana Dunoyer, ani nie zwróciła uwagi na uspokojenie go przez żonę; wybiegła z buduaru matki i powróciła do siebie, aby bez świadków oddać się łzom i rozpaczy, tudzież conajrychlej zawiadomić o wszystkiem swego ukochanego.